strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Magdalena Maria Kałużyńska Literatura
<<<strona 19>>>

 

Wizyta Odwiecznie Sprawiedliwych

 

 

"Przybywaj, a pamięć się nie narodzi.

Przybywaj nocą, w której czas stanął,

oddalając nadejście świtu.

Przybywaj..."

"Wezwanie", Zapis w Księdze Zgromadzenia

 

O AUTORCE
Magdalena Maria Kałużyńska - rocznik'72. Znak zodiaku: strzelec. Wzrost 177 cm, oczy piwne, kolor włosów i waga ciała: zmienne. Znaków szczególnych (w tym tatuaży) brak. Warszawianka z dziada pradziada, brutalnie przerwała rodzinną tradycję i porzuciła wielkie miasto na rzecz leśnej głuszy. Wykształcona w zakresie marketingu i reklamy, ale jak dotąd nie skorzystała z trudno przyswojonej wiedzy. Obecne miejsce pracy oraz wysokość zarobków utrzymuje w tajemnicy. Miłośniczka prozy Stephena Kinga. Kocha dobermany i jamniki. Zbiera wizerunki smoków, czerwone torebki oraz okulary przeciwsłoneczne. Do szuflady pisała od zawsze. Od teraz pisze dla ludzi. W najbliższym czasie powinna się ukazać jej książka, prezentująca wybrane opowiadania.

Starzec wychylił kufel piwa i otarł usta wierzchem dłoni.

– To ostatnie, więcej nie podam. – Kobieta postawiła puste naczynie na tacy i, kołysząc obfitymi biodrami, z niezwykłą gracją i zwinnością przecisnęła się między ławami rozbawionych biesiadników.

W karczmie panowała wrzawa. Stłoczeni goście śpiewali głośno, padały okrzyki chętnie wznoszonych toastów. Zapach jadła i napitków mieszał się z kwaśną wonią potu, a wesoły ogień z ogromnego kominka przydawał ciepła już i tak wyczuwalnej duchocie. Mimo późnej pory nikt nie zamierzał opuszczać bezpiecznego przybytku.

Na dworze lało.

Wzrok większości rozochoconych alkoholem mężczyzn przyciągała właścicielka karczmy – energiczna, stanowcza i piękna, a przez to goszcząca w fantazjach wielu wędrowców, którzy zatrzymywali się w gospodzie na posiłek lub nocleg.

Starzec również wodził wzrokiem za karczmarką – patrząc, jak pokrzykuje na czeladź, za każdym jej ruchem płócienna koszula przywierała do dużych, jędrnych piersi, niesforne kosmyki złocistych włosów uwolniły się z uścisku kościanej klamry. Kobieta czuła na sobie tęskne spojrzenia mężczyzn, ale ignorowała je z taką samą stanowczością, z jaką wymierzała siarczyste policzki wyjątkowym natrętom. Podniosła tylko oczy na wymówioną w myślach prośbę starca i, najwyraźniej wbrew sobie, parsknęła szczerym śmiechem.

– Wiem, wiem – mruknął, widząc, jak kobieta grozi mu palcem.

Siedział za stołem jeszcze chwilę, potem wstał, ukrył siwiznę długich włosów pod kapturem ciężkiego płaszcza i wyszedł. Od razu za drzwiami poczuł chłodny dotyk mokrego powietrza, zapach nasiąkniętej deszczem ziemi oraz mokrych drzew.

– Wystarczy.

Po tym słowie rozległo się głuche tąpnięcie i deszcz ustał. Spadały już tylko krople z gałęzi. Wiatr gwałtownymi podmuchami przeganiał nieprzyjazne chmury, przywracając niebu gwiazdy. Starzec, wspierając się na mocno powyginanym kiju, skierował kroki w stronę wstęgi rozmoczonego piachu.

Jak samotny pielgrzym, wodzony spojrzeniem nocy, na drodze ku nieskończoności...

Śledzili go, odkąd wyszedł z karczmy. Mimo głośnych podmuchów wiatru słyszał ich nierówne oddechy, trzaski gałęzi pod stopami, szelest ubrań, uderzenia pobudzonych serc... Podążali jak cienie za światłem, czekając, aż daleko w tyle ucichną echa rozbawionych głosów, aż krzyk starego człowieka będzie poza zasięgiem ludzkich uszu.

Wtedy sześciu zwalistych mężczyzn wyszło zza drzew.

– Stary, nie za późno na spacer?

Jeden z napastników wyszczerzył zepsute resztki zębów w ohydnym uśmiechu, wymachując deską najeżoną zardzewiałymi gwoździami. Ogromny, łysy, brudny i cuchnący. Jego ubranie nosiło już tylko znikome ślady bardzo dawnej świetności. Pozostali – równie wielcy, brudni i śmierdzący – nerwowo łypali na przywódcę w oczekiwaniu sygnału do ataku. Pielgrzym coraz mocniej zaciskał dłoń na lasce, ale żaden z napastników nie dostrzegł minimalnych, kolistych ruchów końca kija, pogłębiających mały dołek w mokrym piachu.

– Chcesz zadać cios nieszlachetny, synu – wyszeptały wąskie usta.

– Co mówisz człowieku? – Oprych pochylił się w stronę wędrowca. Pozostali krzyczeli, aby już to zrobił... aby popłynęła krew ze starej głowy. Wzburzali mokry piach ciężkimi butami, brudząc płaszcz pielgrzyma. Przywódca zaśmiał się nerwowo, mocno zamachnął, a pijani kamraci wstrzymali oddech, czekając na upragniony widok. I kiedy deska już miała roztrzaskać głowę starca, ten wbił swój kij w ziemię i chwycił ją w miejscu wolnym od gwoździ. Napastnik znieruchomiał, wyraźnie zdumiony, po czym próbował wyszarpnąć narzędzie z uścisku niedoszłej ofiary. Bezskutecznie.

Silny podmuch wiatru zsunął kaptur z głowy wędrowca. Zbirom ukazał się upiorny zarys pomarszczonej twarzy – czerń oczodołów i zwisające fałdy pożółkłej skóry zapadłych policzków.

– A co chcecie usłyszeć? – Chrapliwy szept wibrował w mózgach nieopisanym bólem, stopniowo rozpękając kości czaszek... kawałek po kawałku... Napastnicy chwycili się za uszy, padając na ziemię. Krzyki cierpienia przecięły leśną ciszę. Starzec wyjął laskę z piachu, a droga – w miejscu, gdzie leżało sześciu dzikusów – zaczęła najpierw mocno falować, potem stopniowo się zapadać. Ciała wstrząsane drgawkami ogarnęła nieskończona głębia zimnej otchłani.

Samotny pielgrzym wymierzył karę, oddając ziemi jeszcze żywe serca niedoszłych morderców, chore umysły oraz ręce splamione krwią. Falujące szczeliny zasklepiły się bezdźwięcznie, a świst wiatru stłumił niknące echo krzyku. Nie pozostał żaden ślad wykonanej przed chwilą egzekucji.

Powróciła rozgwieżdżona noc, linia ciemnych drzew i sunąca po drodze cicha postać, prowadzona przez zimne światło księżyca. Stara twarz wyglądała już normalnie, jedynie ściągnięte brwi zdradzały stan głębokiego skupienia. Wiatr zuchwale targał siwe włosy i długą brodę. Starzec szedł, nasłuchując powtarzanych złowieszczym echem odgłosów nocnego życia lasu, które zwykłego człowieka przyprawiłyby o dreszcz przerażenia.

– Oj dzieci, dzieci, zebrało się wam na zabawę – wyszeptał miękko, bez śladu śmiertelnych wibracji w głosie. Kij znowu był laską, ale wędrowiec nie wspierał się na nim, idąc o wiele bardziej energicznym krokiem. Czasami uciszał wiatr, nasłuchując mowy kniei – wtedy przystawał, po czym szedł dalej, znowu zatopiony w myślach. Twarz starca rozpromieniła się, gdy po lewej stronie w głębi lasu błysnęły nikłe, niebieskie światła.

– I tu jesteś.

Bo ognie tajemnie kuszą swym tańcem...

Tuż nad uśpioną zielenią przeleciał ogromny kształt, na moment zasłaniając księżyc. Przez chwilę wiatr szarpał las nagłymi podmuchami, wymuszając pokłony drzew.

Potem wędrowiec stanął.

Jednocześnie, bez wyraźnego rozkazu, wszystko ucichło, zupełnie jakby każdy objaw życia został pochłonięty przez noc. Zduszony nawet najcichszy odgłos. Starzec nasłuchiwał, rysując coś kijem na drodze. Wraz z przybywaniem symboli w piasku twarz i reszta jego ciała ulegała zmianie. Stopniowo młodniał, porzucając siwiznę, skurczoną postać oraz sfatygowaną skórę. Usta poruszał bezdźwięczny rytm słów układanych w zdania. Każde z nich zaczynało się i kończyło odpowiednim rysunkiem.

Po jednym za wieczność.

Na drodze powstał nietrwały obraz siedemnastu symboli. Koniec kija i znaki emanowały niebieską poświatą. Wędrowiec przestał recytować formuły i podniósł oczy do gwiazd.

Był młody.

Chwilę uśmiechu na gładkiej już twarzy wywołała myśl o właścicielce karczmy.

– A teraz, kiwnęłabyś palcem? – Jego niski głos był lekko zachrypnięty.

Czas wrócił na swoje miejsce. Ponownie zuchwały wiatr targał – tym razem czarne – długie włosy, bawił się płócienną koszulą, szarpał ciężkie poły peleryny...

Pomiędzy smukłościami kniei migotliwie tańczyły nikłe światła. Wędrowiec szedł w ich stronę, gestami dłoni nakazując drzewom, żeby nie ustępowały mu drogi.

– Matki Ziemi nie rańcie – powtarzał.

Mimo ograniczającej swobodę ciemności, stawiał kroki śmiało i bezszelestnie. Im głębiej wchodził w las, tym szybciej przybywało mglistych świateł, a szeregi drzew rzedły – odsłaniając coraz większe połacie ziemi. Im bliżej serca kniei, tym bardziej ciemność ustępowała poświacie refleksów...

Wędrowiec wszedł na przestrzeń soczyście zielonej trawy, której źdźbła zdobiło srebrne wspomnienie deszczu. Chmura drżących świateł wisiała nad wierzchołkami drzew, uwalniając obłoki gęstej bieli.

– Witaj królu. – Przybysz zwrócił się do mieszanej wiatrem mgły. Na wysokości dwóch łokci od ziemi opar gęstniał, stopniowo przybierając realny kształt, aż pojawił się zarys zwierzęcego ciała. Twór szybko nabierał barw i ciężaru.

– Witaj. – Głos pełzł po ziemi. Ogromny czarny wilk stanął naprzeciw wędrowca. Mężczyzna ukłonił się, cały czas obserwując zwierzę.

– Nie musisz się obawiać. – Bestia zmrużyła krwistoczerwone ślepia. – Jak ci się podoba mój świat?

– Okazały, ale dla niektórych istnień jesteś chyba za bardzo tolerancyjny.

– Nie mogę wszystkiego zabronić śmiertelnym. I nawet nie chcę. Chociaż mają smaczne mięso, to tylko ludzie. Nadzy, słabi, z płytkimi umysłami. – Wilk przekrzywił łeb. – Niegodnym wymierzam srogie kary. Ale nadal są tacy, którzy popełniają błędy, łamią odwieczne prawa, szargają świętości.

– Kobieta z gospody jest inna. – Przybysz podniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo. – Dobra, ciepła i uczciwa.

– Rzeczywiście, dorodna samica. Zostań przy niej.

– Zanim to nastąpi, chcę, żebyś ją chronił. – Wędrowiec spojrzał głęboko w oczy bestii.

– Wyślę do karczmy jedno z moich dzieci. – Wilk cofał się w zasłonę mgły. – Pozwalam również, żeby i twoje potomstwo narodziło się w tym świecie. Niech córki Odwiecznie Sprawiedliwego utworzą własną legendę.

Mglisty odmęt całkowicie rozmył kształt zwierzęcia.

– Dziękuję, panie. – Pielgrzym schylił głowę.

W odpowiedzi rozległ się jeden krótki skowyt... gdzieś bardzo daleko... poza granicami realnego świata. Zarys postaci wędrowca również znikał w opadającej mlecznej bieli. Drgające światełka cofały się w ciemność nocy. Wiatr bezlitośnie rozganiał mgłę.

Świt mógł nadejść.

 

Wędrowiec usiadł na tronie w ogromnej sali o kamiennych ścianach.

– Lutj, Taas i Suhbe. – Wskazywał dłonią kolorowe plamy drgającego powietrza. – Nadszedł czas waszych czynów.

Duchy zbiły się w mieniącą kulę, która wzleciała w górę i wyfrunęła z sali oknem. Głośno trzasnęły okiennice.

– Oj dzieci, dzieci. – Z politowaniem pokręcił głową.

 

W karczmie jak zwykle było tłoczno, głośno i duszno. Kobieta co jakiś czas zerkała w stronę szynkwasu, przy którym leżał wielki czarny wilk. Przybył znikąd, położył się i już tak został. Warował, ani na chwilę nie odrywając czerwonych oczu od swojej nowej pani.

Rzeczywiście ojcze, dorodna samica.

 

Jeszcze przez długie lata śmiertelni wspominali noc, kiedy las zagrzmiał. Kiedy echo niosło zaklęte pieśnią słowa istot w tym czasie narodzonych.

Bo Lutj wyszła z ziemi, ciało Taas połączyło się z deszczem, a krew Suhbe z dotykami jęzorów płomieni...

*

"Bo Ziemia, Woda i Ogień to jego córki."

Zapis w Księdze Zgromadzenia (fragment)

 

Lutj

 

Szli otoczeni ciemnością bezgwiezdnej nocy. W końcu gruby, zwalisty mężczyzna podniósł rękę i postawił lampę wysoko na płaskim głazie.

- Zakazane pole, nareszcie.

Otarł twarz rękawem płóciennej koszuli.

- Zmęczyłem się, psiakrew.

Jego pomocnik rozglądał się nerwowo, mocno zaciskając dłoń na szorstkim trzonie szpadla.

- Nie masz wyboru. - Sapał grubas. - Jeżeli złamiesz dane słowo, to wiesz, jak bardzo mogę być niemiły. Chyba nie chcesz, żebym był niemiły, prawda? Zresztą nie ma nikogo, kto by cię opłakiwał. - Spojrzał w oczy towarzysza.

Drugi mężczyzna, niemiłosiernie chudy, wyglądał jak nikłe wspomnienie zdrowego człowieka. Nie zareagował na słowa grubasa. Wzdychał ciężko i, w przeciwieństwie do śmierdzącego potem towarzysza, miał lodowate dreszcze. Tłuścioch wzruszył ramionami, wydął mięsiste usta, splunął i sięgnął po lampę. Ocenił poziom oliwy w szklanym zbiorniczku i zwiększył płomień, niezgrabnie chwytając mokrymi palcami pokrętło regulujące długość knota.

- Dziwne, w ogóle nie ubyło - mamrotał. - Siedem plus trzy razy po dziesięć długich kroków prostopadle od kamienia.

Chudzielec potakująco skinął głową, ponownie westchnął ciężko i niepewnie poszedł we wskazanym kierunku. Przystanął na granicy świetlistej plamy, wolną dłoń zacisnął w pięść, schylił głowę i jednym krokiem wszedł w ciemność. Grubas odstawił lampę na kamień i wytarł mokre dłonie o spodnie.

- Tylko się nie pomyl! - krzyknął z całych sił. Pot obficie spływał po jego twarzy, tłusto błyszcząc żółtymi refleksami.

Z ciemności dobiegło pojedyncze chrząknięcie.

Bardzo dobrze, grzeczny jesteś, myślał tłuścioch, wycierając twarz rękawem. I powinieneś być grzeczny od początku.

Powietrze nabierało lepkiego, prawie wyczuwalnego ciężaru.

- Duszno, cholera.

Jak w grobie.

Obca myśl, obce słowa. Energicznie potrząsnął głową. Krople potu dotknęły głazu. Inne spadły na ziemię. Mężczyzna chwycił lampę i rozejrzał się nerwowo, szukając potwierdzenia, że oprócz niego i chudzielca z łopatą na zakazanym polu nie było nikogo więcej.

Tylko on i milczący towarzysz... A tamten miał dojść na środek pola i znaleźć kamień, pod którym okoliczni mieszkańcy zakopywali kosztowności.

– Tyle ziemi stoi odłogiem dla jakiegoś bóstwa – mruknął grubas. – Obrządek płodności, też coś. Nikt przecież nie zauważy, że wziąłem sobie trochę skarbu.

- Znalazłeś?! - krzyknął ponownie.

Żadnej odpowiedzi.

Drepcząc wzdłuż głazu, wyciągał pulchną rękę, żeby dotrzeć światłem lampy jak najdalej. Ściana ciemności pozostała niewzruszona, ignorując drgający płomyczek. Mężczyzna kolejny raz przesunął rękawem po mokrej twarzy.

- Strasznie duszno.

Oparł się o kamień. Płócienna koszula ściemniała pod pachami. Na wydatnym brzuchu i plecach pojawiły się mokre plamy. Materiał, szybko nasiąkając potem, oblepił utuczony korpus śmierdzącym, kwaśnym pancerzem. Grubas dyszał. Powietrze gęstniało coraz bardziej.

Jak w grobie.

- Nie próbuj uciekać! - Zmusił się do ponownego krzyku, żeby zagłuszyć obcą myśl. - Znajdę cię i nie będę... - przerwał, rozmazując pot na twarzy. - ...miły.

Wyczekiwana odpowiedź nadeszła w postaci pojedynczego, metalicznego dźwięku. Mężczyzna natychmiast odkleił ciało od kamienia, zrobił cztery niezdarne kroki przed siebie i wyciągnął rękę. Tym razem ciemność ustąpiła światłu. Grubas schylił się, zniżając lampę. Zamiast odłogów pola lub odcisków stóp chudego towarzysza zobaczył szeroką, kamienną ścieżkę. Jej grzbiet tylko trochę wystawał nad ziemię. Lekko bruzdowata powierzchnia połyskiwała w świetle tańczącego płomyka. Niewiele myśląc, mężczyzna splunął. Biała kula gęstej śliny rozpłaszczyła się na płycie, a po krótkiej chwili nabrała barwy podłoża. Grubas splunął ponownie. Tym razem ślina wsiąkła w ścieżkę.

- Co za cholera?

Wrota.

Krzyknął zaskoczony, momentalnie prostując spocone ciało. Metalowy uchwyt lampy o mało nie wyśliznął się z mokrych palców. Światło, rozkołysane nagłym ruchem ręki, rozrzedziło ciemność odsłaniając dalsze fragmenty pola. Tłuścioch usłyszał kolejne dźwięki uderzeń szpadla o kamień. Oznaka posłuszeństwa. Najpiękniejsza muzyka. Chudzielec wykonał pierwszą część zadania i najwyraźniej oczekiwał dalszych poleceń.

- Już idę, idę! - Grubas krzyknął w przestrzeń.

- Skarb będzie siedem plus trzy razy po dziesięć długich kroków prostopadle od pierwszego kamienia - wyrecytował jednym tchem, zniżając lampę. Żeby nie zgubić wyznaczonego kierunku musiał wejść na dziwną płytę. Zebrał ślinę w ustach i splunął. Nie przypominał sobie, żeby na zakazanym polu kiedykolwiek wydzielano kamienne trakty. Wzruszył ramionami. Tajemnicza droga wydawała się bezpieczna, wygodna i twarda. Prowadząca prosto do celu. Głośno sapiąc, mężczyzna zaczął powoli iść w stronę odgłosów. Co rusz przybliżał lampę do ziemi, sprawdzając kierunek ścieżki. Pot dosłownie zalewał mu oczy, piekły napuchnięte stopy, a mokre ubranie utrudniało ruchy. Mimo tego próbował przyspieszyć kroku, ośmielony przybliżającym się rytmem uderzeń. Kula żółtej poświaty otoczyła spocone cielsko ulotnym poczuciem bezpieczeństwa.

Zasłona czerni podążyła ścieżką za człowiekiem.

Płaski głaz graniczny drgnął. Grubas już nie widział, że w miejscu, gdzie powierzchnia nowej drogi wchłonęła ślinę, pojawiło się czarne wgłębienie. Jak za dotknięciem niewidzialnego dłuta, rozszerzyło się w gładką szczelinę, która rosła, tworząc rysunek liter, jakby kamienne zespolenie ulegało naciskowi niematerialnej ręki wytrawnego rzeźbiarza. Bezdźwięcznie i szybko. Wyraźne, czarne, duże litery.

Mauzoleum wiecznego spoczynku.

Serce grubasa biło tak mocno, że w piersiach czuł ucisk. Słyszał głośniejsze uderzenia szpadla. Był coraz bliżej celu. Podniósł rękę z lampą na wysokość twarzy. Jeszcze trochę i stanął na środku pola. Wszystko zgodnie z planem.

- Tylko dlaczego tak długo!? - krzyknął, mając nadzieję, że światło wyłoni z ciemności chudą sylwetkę. Nagle uderzenia ucichły.

- Zabłądziłem.

Nieoczekiwana odpowiedź. Grubas momentalnie stanął. Upuścił lampę. Pękaty klosz roztrzaskał się na kamiennym trakcie. Płomyk nieśmiało pełzł, aż w końcu objął ogniem błyszczącą plamę rozlanego tłuszczu. Ciepły blask żółto-czerwonych płomieni odsłonił koniec ścieżki i kilkanaście metrów głębi pola.

Głos chudego brzmiał wyraźnie. Rzeczywisty dźwięk wydobyty z ludzkiego gardła Grubas poczłapał kilka kroków, do końca kamiennej płyty, zostawiając za plecami gorejącą plamę. Wciągał gęste powietrze szeroko rozchylonymi ustami, czując tępy ból w piersiach.

- Przecież ty nie możesz mówić! - Zacisnął dłonie. Natłok myśli, gęste powietrze i oszalałe serce. - Nie możesz! Nie powinieneś!

- Zabłądziłem.

Echa tego słowa dobiegały z każdej strony. Grubas ranił paznokciami wnętrze dłoni.

- Nie możesz mówić... - szepnął przerażony i oblizał górną wargę. Słono-kwaśne krople na języku. Pot i łzy. - ...przecież to ja wyrwałem ci język.

W tej samej chwili kamień graniczny drgnął ponownie. Nagłe szarpnięcie podstawą skały przeorało ziemię aż do progu ścieżki. Litery wytrawione w magiczny sposób uwypukliły się, chłonąc siłę wstrząsu i na całej szerokości płyty powstał wysoki garb. Głazem targnęło jeszcze dwa razy i potężna wypukłość ruszyła wolno, badając uległość traktu. Rozległ się stłumiony pomruk. Potem garb popłynął w akompaniamencie trzeszczącego śpiewu kamienia, do plamy wciąż jeszcze żywych płomieni.

Siedem plus trzy razy po dziesięć...

Grubas odwrócił głowę w kierunku odgłosu. Granica kamiennej drogi wyczuwalnie drżała. Postawił obolałe stopy na polu, ostrożnie badając grunt.

...długich kroków.

Zmusił nogi do prawie nadludzkiego wysiłku. Jeszcze trochę i wreszcie wejdzie w ciemność. Nie widział, jak kamienny garb w mgnieniu oka dotarł na miejsce gorejącej plamy, rozciągnął płomienie na szerokości uwypuklenia i posuwał dalej, rozlewając płaszcz poszarpanych jęzorów ognia do granicy ścieżki i w ciemność. Potem ruszyła cała płyta. Smukłe pochodnie kolorowego znicza, kamiennym strumieniem, pełzły w ślad za człowiekiem. Drgający blask wylewał łunę na coraz większe połacie zakazanego pola. Grubas człapał pokracznie, sapał i pluł, jednak granica upragnionej ciemności przesuwała się za każdym krokiem.

Aż pasmo światła padło na przeszkodę.

Mężczyzna podniósł głowę. Ścieżka zastygła dwa łokcie od niego. Uderzenie nagrzanego powietrza musnęło plecy.

Zabłądziłeś.

Obca myśl, obce słowa.

Gruby, niedbale ociosany kij sterczał złowieszczo, rzucając ruchomy cień: łopata głęboko wbita w ziemię. Ani śladu po chudym pomocniku. Rozbiegany wzrok grubasa na próżno szukał jakiegokolwiek kamienia - źródła metalicznych dźwięków, które jeszcze chwile temu upewniały tłuściocha, że jego towarzysz skrzętnie wypełnia polecenia. Płomienie coraz odważniej nagrzewały powietrze. Mężczyzna oddychał głośno i z wyraźnym trudem. Skała graniczna drgnęła ponownie. Odłogami pola zawładnęły wstrząsy, od kamienia, szerokim łukiem orały ziemię, rozrzucając ciężkie pecyny we wszystkie strony. Ścieżka pozostała nietknięta. Żadna gruda nie spadła do ognia. Kilka rozprysło się na plecach i spoconej głowie grubasa. Człowiek machał rękami, z trudem utrzymując równowagę. Podłoże uległo ciężarowi spasionego ciała i nogi mężczyzny zapadły się po łydki w miękką czerń.

Pole chwyciło intruza.

Wstrząsy ustały. Grubas otarł zimny pot z twarzy i otworzył oczy.

Przy łopacie, w plamie dygoczącego światła, stała kobieta. Naga, łysa, nawet bez włosów łonowych. Wydatne piersi z czarnymi sutkami, nabrzmiałe od pokarmu, wsparły się o ciężarny brzuch.

O brzemię płodności zarania czasu.

Duże oczy pozbawione białek, powieki bez cienkiej linii rzęs, czoło bez łuków brwi. Delikatnie kołysząc szerokimi biodrami, stanęła na lekko rozstawionych nogach i rozchyliła grube uda. Przerażony człowiek usłyszał westchnienie ulgi. Przechyliła łysą głowę i wdzięcznym gestem oparła dłonie na piersiach. Grubas był wystarczająco blisko, żeby dostrzec brud pod długimi paznokciami.

Duch ziemi.

Opuszkiem kciuka lewej dłoni musnęła czarne usta. Język tłuściocha natychmiast spuchł. A ona ostrożnie wyciągnęła łopatę, czule otarła metal nabieraka i, mrużąc oczy, zlizała grudki z wnętrza dłoni. Mężczyzna usiłował krzyczeć, ale bolesna opuchlizna przepuściła jedynie słaby, bulgoczący jęk.

Nie możesz uciec.

Obca myśl, obce słowa.

Kobieta przycisnęła trzonek szpadla do ogromnego brzucha i ciężko stąpając, znikła w ciemności. Grubas został sam.

Przez dłuższą chwilę bezskutecznie próbował wydostać nogi z pułapki. Mimo wysiłku i szarpaniny ziemne okowy nie puszczały. Za plecami słyszał tłumiony pomruk. Droga wracała do granicy pola. Rozciągnięty ogień wnikał w kamień, zabierając ze sobą ciężar wszechobecnej duchoty. Ciemność ponownie wypełniła przestrzeń. Człowiek zwiesił obrzmiałe ręce, łapczywie wdychając niespodziewanie orzeźwiające powietrze. Kilka dużych kropel wolno stoczyło się po spoconej twarzy.

Zwiastun deszczu.

Grubas wyprężył ciało, wyłapując dźwięki leniwych pomruków nieuniknionej burzy. Nadchodziła ulga dla zdrętwiałego ciała.

Nie ma nikogo, kto by cię opłakiwał.

Obca myśl, jego słowa.

Wtedy głaz graniczny obudził się po raz ostatni. Tym razem tąpnięcie nie dotknęło ziemi. Drżenie skały powietrzem dotarło na środek pola, do miejsca, gdzie stał uwięziony człowiek. Tłuste ciało wchłonęło siłę wibracji, ziemia uległa konwulsjom żywego ciężaru i 

rozchyliła grube uda

ukazując czeluść.

Okowy puściły, grubas stracił grunt pod nogami i runął w głąb poszarpanego rozwarcia. Pole natychmiast zespoliło szczelinę, miażdżąc intruza objęciem ścian mogiły.

Mauzoleum wiecznego spoczynku jest święte.

Deszcz padał coraz mocniej.

 

Wyprowadził niemowę poza obszar zakazanego pola, jeszcze zanim bóstwo ziemi wymierzyło karę grubasowi. Mimo ciemności prowadzony mężczyzna szedł śmiało, wyczuwając dłonią szeroką linię grzbietu potężnego zwierzęcia. Chmury posłusznie rozstąpiły się, aby odsłonić twarz księżyca – dobrego pana nocy. Srebrna poświata ukazała nową drogę oraz sylwetki drzew po obu jej stronach. Ogromny czarny wilk przystanął i odwrócił łeb.

Jesteś wolny.

Krwistoczerwone oczy zwierzęcia zdawały się uśmiechać. Mężczyzna westchnął i ostrożnie postawił stopy na piasku. Krople deszczu spadały obficie, obmywając chudą twarz ze słonych śladów niemej rozpaczy. Chmury zasłoniły oblicze księżyca, ale poświata nadal otulała wstęgę piaszczystej drogi. Władca lasu znikł między chropowatymi pniami. Niemowa zaczął iść. Najpierw nieśmiało i powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu pobiegł co sił w chudych nogach.

Na szczycie drogi błysnęły światła dużych okien bezpiecznej karczmy.

*

Taas

 

Od razu za drzwiami gospody poczuła chłodny wiatr, dotyk mokrego powietrza na twarzy, zapach nasiąkniętej deszczem ziemi i mokrych drzew. W głowie, na ulotny moment, zagościła obca myśl, jakby czyjeś wspomnienie... Nieśmiało pokonała trzy kamienne stopnie i stanęła na piaszczystej, rozmoczonej drodze. Księżyc na moment znikł za nadal brzemiennymi deszczem chmurami, wiatr nieznośnie tarmosił włosy i ubranie, a leśne odgłosy nie były przyjazne. Dłoń coraz bardziej zaciskała się na uchwycie wiklinowego koszyka. Coraz bardziej, coraz mocniej, aż do bólu.

Zawsze można...

Wzdrygnęła się, przestraszona. Mgnienie obcej myśli przemknęło przez głowę, jakby popychane oddechami rozochoconego wiatru. Światła okien karczmy znikły za zakrętem. Dziewczyna starała się stawiać równe, zdecydowane kroki, wyprostować ciało w marszu, lecz wciąż miała wrażenie, że kuli się ze strachu, idzie za wolno i koślawo, że ktoś ją obserwuje.

Obejrzała się po raz kolejny. Dwie ściany okrytych ciemnością drzew, twarz księżyca i wstęga mokrego piasku. Nic więcej. Objęła koszyk dłońmi i przycisnęła do piersi.

- Oby tylko dojść do polany.

Myśl nie dodała otuchy.

- Albo wrócić ...

Stanęła na środku drogi, twarzą do ciemnej linii drzew. Serce biło jak oszalałe, ze strachu czuła mdłości.

Zawsze można ...

Postanowiła zawrócić do pachnącej jedzeniem karczmy, już bez strachu usiąść przy stole i może nawet wychylić kieliszek najmocniejszego wina. Odkorkować jedną z tych omszałych butelek, ukrytych na samym dnie przepastnej piwnicy...

Wtedy poczuła silne pchnięcie, cios czymś ciężkim w głowę. Zdążyła się jeszcze odwrócić, spojrzeć pytająco... Potem ciałem zawładnęły ciepło i niemoc bezwładu.

Upadła.

Napastnik wyrzucił gruby kij w krzaki, nachylił się nad ofiarą i uderzał, gdzie popadnie. Pięściami w twarz, brzuch. Kopał po nogach, szarpał za włosy i ubranie. Przestał dopiero jak z nosa i kącików ust dziewczyny pociekła krew.

Zawsze można...

Już nie czuła nawet bólu. Skołatany umysł wypełniały ciężkie, pozbawione sensu myśli. Z szeroko rozwartych, zsiniałych i opuchniętych ust wydobywał się tylko nieregularny szum oddechu.

Tam, gdzie woda...

Słyszała strzępy monologu. Przecież nikt nie będzie szukał ciała w najodleglejszej części znienawidzonego lasu. Jak przez mgłę dostrzegła oblicze księżyca na pulsującej czerni nieba. Tysiące nikłych gwiazd mrugało filuternie do konającej duszy.

Tam gdzie woda...

Pijany zbir chwycił ją za długie włosy. Owinął je wokół nadgarstka, żeby móc skutecznie ciągnąć bezwładne ciało. Gdzieś po drodze został trzewik.

Szmery... takie dziwne oddechy.

Mężczyzna przystanął, nasłuchując.

- To pewnie przez ciebie - zacisnął zęby i zamaszyście kopnął leżącą w bok - kostucha tutaj idzie.

Szmery ... takie dziwne oddechy.

Niewypowiedziane słowa odbiły się echem w głowie oprawcy. Zamarł na chwilę, po czym zarechotał gardłowo, zmuszając zdrętwiałe ukrywanym strachem usta do uśmiechu. Nocne powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Zbliżył się do jeziora. Do ogromnej, czarnej, tajemniczej wody ukrytej w samym sercu puszczy. Sercu tętniącym i silnym.

Szmery, takie dziwne oddechy... tam gdzie woda...

W końcu minął ostatnią linię drzew i wyszedł na mokry, piaszczysty brzeg.

- Rozbolała mnie ręka. - Mężczyzna warknął do siebie, wyplątując dłoń z włosów dziewczyny. Głowa ofiary opadła ciężko na ziemię, głucho uderzając w srebrzysty kamień.

- Jucha poszła, że aż miło.

Ciepłe strużki krwi spływały powoli, barwiąc niewielki głaz. Oprych przez chwilę patrzył, jak tworzy się mała, ciemna kałuża na piasku. Parująca, brunatna, dziwnie nie wsiąkająca plama. Dziewczyna leżała i tylko nieregularny rytm unoszonej płytkim oddechem młodej piersi wskazywał, że jeszcze żyła. Tysiące migoczących gwiazd odbijały się w nienaturalnie szeroko otwartych oczach.

- Dziwnie tu, ale może być. - Oprych schylił się po gładki kamyk i zamachem wrzucił w czarną wodę. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Najcichszego nawet pluśnięcia. Kamień bezszelestnie poszedł na dno.

Tam, gdzie głębia...

Wiatr ustał. Jakby na rozkaz. Ucichły też wszystkie nocne odgłosy lasu.

Mężczyzna wzruszył ramionami, odcharknął, zebrał flegmę w ustach i strzyknął spomiędzy zębów. Ciężkim butem, niedbale, rozrzucił nogi dziewczyny, podciągnął strzępy spódnicy i z wyraźną złością zaczął szarpać miękką bieliznę.

- Czy wszystkie dziwki muszą nosić te barchany?

Szepty... takie dziwne oddechy.

Nagły podmuch wiatru zmierzwił zarośla, błądząc po nich z przeciągłym, zawodzącym dźwiękiem. I kiedy pijany oprawca brutalnie przygniótł delikatne ciało, kiedy miał rozerwać niewinność, na twarz ofiary padł drżący snop biało-srebrnej, księżycowej poświaty. Niedoszły gwałciciel zerwał się na równe nogi, przecierając oczy. Obłoki miękkiej bieli stopniowo i czule otulały zemdloną dziewczynę.

Tam, gdzie woda...

- Co jest?

Odpowiedział mu przeciągły skowyt. Zwierzęcy głos przepełniony żalem i złością. Dochodził spomiędzy uśpionych drzew... spoza granic realnego świata.

Czyjeś wspomnienie, czyjeś obrazy...

Oprych przeklął siarczyście, cofnął się parę kroków w stronę lasu i spojrzał na leżącą dziewczynę. Snop światła otaczał już całe jej ciało. Delikatnie ruszyła głową i z wyraźnym trudem, wolno podniosła drżącą rękę, dotykając zastygającej czerwieni. Krew na włosach. Krew na palcach.

- Przeklęta dziwka! – ryknął.

Chciał znów uderzyć, pozbawić życia, ale zamiast tego zamarł, czując przenikliwe zimno. Jego buty znikały w warstwie piachu. Zaczął się bezskutecznie szamotać. Piach pełzł po odmawiających posłuszeństwa, odrętwiałych nogach, coraz wyżej, zaciskając zlepione ziarna na podobieństwo boleśnie ścisłych kamiennych obręczy.

- Co się dzieje?

Zamierzał strzepnąć piasek ze spodni, z ubrania, z siebie... Znieruchomiałe nogi pokryła zastygła, zimna masa. Ziarenka nadal pełzły niestrudzenie, obejmując pachwiny, podbrzusze, klatkę piersiową... Nienaturalnie i sztywno wyprostowany, przerażony człowiek trzęsącymi dłońmi próbował zatrzymać niezrozumiałe zjawisko. Otrzepał się kilka razy, ale piach nie spadł na ziemię. Został na wnętrzach dłoni i między palcami, pełznąc wyżej, ściskał mokrym zimnem całe ręce, aż dotarł do obojczyków, szyi, objął tył głowy, czoło, spłynął leniwie za uszami, ścisnął żuchwę, dotknął ust... i się zatrzymał. Niedoszły gwałciciel łapczywie chwytał powietrze. Cisza oczekiwania. Oczekiwanie bliskie szaleństwu. Rozbiegany wzrok miotał się po czerni nieruchomej tafli.

Szmery, takie dziwne oddechy... tam gdzie woda... tam gdzie głębia...

Potem ciemność przestała być ciemnością. W przybrzeżną wodę zaczęły spadać krople, bezdźwięcznie, nie burząc gładkiego lustra jeziora znakami okręgów. Z coraz gęstszej zasłony srebrnych refleksów wyłaniała się rozmyta, falująca postać. Odziana w długą szatę bogini mokrego żywiołu. Wiatr delikatnie pieścił sploty jej białych włosów.

Mleczna poświata znad ciała omdlałej dziewczyny leniwie rozrzedziła ciemność lasu, odkrywając powyginane, nierzeczywiste kształty. Deszcz nagle ustał, a ozdobiona kroplami zjawa podpłynęła bezdźwięcznie do żywego posągu. Przerażony oprych mógł zobaczyć przezroczyste, wodne oczy, trupiosiną twarz i blade, wąskie usta. Chciał się poruszyć, chciał krzyknąć, nie mógł uciec.

Zupełnie jak jego ofiara.

Tam gdzie woda, tam gdzie głębia i ty pójdziesz ze mną...

Słowa bogini napełniały umysł natrętnym szemraniem. Zjawa musnęła mokrą, lodowatą dłonią czoło napastnika. Woda pociekła po jego twarzy, wdzierając się do uszu, w usta. Coraz więcej piasku spływało do gardła. Mężczyzna zaczął się krztusić. Słyszał dudnienie w uszach, odgłos chlupotu w głowie, rozsadzający czaszkę krzyk tonących myśli. Nie mógł nabrać powietrza, nie nadążał wypluwać wody. Otaczający szyję piaskowy kołnierz zaciskał się powoli, a obudzona fala zlepionych drobin spłynęła po twarzy, prawie od razu zastygając na oczach, w nosie, wdarła się do ust i gardła, wypełniając przełyk oraz żołądek, boleśnie rozrywając wnętrze.

Pójdziesz ze mną...

Wodna pani i jej dzieło. Zjawa ponownie musnęła czoło zbira mokrą dłonią. Trzy błyszczące, siostrzane krople wdarły się pod zespolone ziarenka, wniknęły pod skórę. Uwolniona krew spłynęła leniwie, gęsto zabarwiając żywy posąg brunatnym kolorem. Bogini wykrzywiła blade usta grymasem bolesnego uśmiechu i wyciągnęła ręce ku niebu. Deszcz pojawił się nagle, tylko nad piaskową rzeźbą. Zjawa opuściła ręce, odpłynęła na środek jeziora, a obłoki gęstej mgły z lasu i znad ciała dziewczyny podążyły jak stado rozbawionych szczeniąt za swoją panią.

I ty pójdziesz ze mną...

Woda z furią, ciężkimi kroplami wniknęła do posągu i drżące linie początkowo delikatnych pęknięć nabrzmiały śladem głębokich bruzd. Deszcz rozpierał ciało, poganiał świeże krwiste smugi. W końcu woda przejęła kontrolę nad obumierającym wnętrzem, wypychała strumienie uwolnionego piachu z uszu i ust. Krwawe łzy z oczu. Nabrzmiała rzeźba zachwiała się i sztywno runęła na ziemię. Deszcz natychmiast przestał padać. Martwe ciało rozpadło się na drobne, nierówne i parujące kawałki. Brzeg jeziora uwolnił na chwilę wodny jęzor, zaciągając je czarnym skrzydłem fali powrotnej...

Tam, gdzie głębia.

Bogini już nie było.

Dziewczyna odzyskała przytomność i poruszyła lekko głową. Nie miała siły wstać. Spazmatyczny szloch wstrząsnął obolałym ciałem.

Zawsze można...

Ogromny, czarny wilk wyłonił się z ciemności. Szedł powoli, jakby w gęstniejącym powietrzu, otoczony srebrem poświaty księżyca. Z trudem wyciągnęła do niego zakrwawioną dłoń. Chciała zanurzyć palce w aksamitnej sierści. Poczuć miękkie, życzliwe ciepło. Krwistoczerwone oczy zwierzęcia zdawały się uśmiechać. Przyłożył zimny, wilgotny nos do rozpalonego czoła.

Zawsze można się obudzić.

 

Delikatne puknięcie w ramię. Otworzyła oczy. Przysadzista kobieta nachylała się nad nią, czule przekrzywiając głowę.

- Długo spałam? -ndash; Dziewczyna usiadła na ławie, przez chwilę mocno rozcierając zdrętwiałe ręce.

- Oj, będzie ze trzy godziny. Grzaniec z goździkami widać poskutkował.

- Nawet bardzo.

- Przygotowałam izbę na piętrze. Po swoje zioła, dziecino, pójdziesz za dnia.

Kobieta pogłaskała dziewczynę po głowie, odwróciła się na pięcie i energicznym krokiem, omijając zastawione jeszcze stoły, przeszła przez całą izbę, aby w końcu zniknąć za ciężkimi drzwiami spiżarni. Przez chwilę pokrzykiwała na kogoś, kilka razy rozległ się jej chrapliwy śmiech. Potem pojawiła się znowu, niedbale machnęła ręką do ostatnich marudzących gości, kucnęła obok szynkwasu i postawiła miskę przed czarnym wilkiem. Zwierzę liznęło swoją panią kilka razy po pulchnej dłoni.

Karczmarka wstała, podeszła do kominka i usiadła na ławie pod ścianą. Dziewczyna dopiero teraz zauważyła szczelnie owiniętego kocem, chudego mężczyznę. Siedział na ławie, wbijając wzrok w podłogę. Pulchna kobieta z czułością pogłaskała go po głowie.

Przysyła sny, z których zawsze można się obudzić.

Oczy wilka zdawały się uśmiechać. Dziewczyna bez namysłu skinęła potakująco głową w stronę zwierzęcia, wstała zza stołu i podeszła do okna. Deszcz już dawno przestał padać, chmury odeszły, a księżyc leniwie sączył na uśpiony las znajomą, mleczną poświatę.

Przyłożyła dłonie zimnej szyby, ozdobionej łzami nocy.

- Dziękuję.

Wilk oparł łeb na wyciągniętych łapach i kilka razy, głucho uderzając w deski podłogi, zamachał ciężkim ogonem.

*

Suhbe

 

W nocy deszcz przestał padać. Wiatr rozganiał chmury, odsłaniając blednące gwiazdy. Potem słońce gwałtownie rozdarło horyzont, wdzierając się w leniwy przedświt blaskiem rażącej żółci. Nadchodził ciepły i wyjątkowo piękny dzień.

Reguła porannego obrządku leśnej osady nakazywała otworzyć frontowe drzwi wszystkich domostw, aby promienie błogosławionego słońca mogły wygonić zastałe powietrze i wlać ciepło do ponurych wnętrz. Tylko jedno wejście otulonej lasem chaty pozostało zamknięte. Pierwsze promienie nowego dnia, szerokim pasem mglistego światła wnikały przez zakratowaną szybę dużego okna. Młody mężczyzna siedział przy długim stole; dwoma palcami zdusił płomyk grubej świecy i przez chwilę podziwiał poranną jasność oraz migotliwy taniec pyłków.

- Drobiny świata wirują smugami bezkresu - szepnął, kładąc dłonie na blacie. Zużyty do połowy barwnik w szklanym kałamarzu, długie gęsie pióro i szereg lekko pochylonych liter na pożółkłym pergaminie bezlitośnie oczekiwały słów. Skryba westchnął i ponownie spojrzał w stronę okna.

- Poprzednie drzwi otwiera, rozrywając dywany sinych mgieł, blaskiem słońc dawno już umarłych. - Strofy nowego wiersza pchały się na usta, ale poeta stłumił twórczą wizję.

Do południa musiał napisać preludium wyroku śmierci.

Ociągając się, wyjął pióro z kałamarza i zatrzymał rękę nad kartą. Kropla spadła z ostrej końcówki, pergamin od razu wchłonął czarny atrament i kolejna plama rozmazała początek zdania. Skryba pokręcił głową, wetknął pióro w otwór kałamarza, zgniótł kartkę i zamaszyście cisnął przed siebie. Kulka poleciała łukiem w kąt pomieszczenia, dołączając do jedenastu kanciastych brył zmarnowanych arkuszy. Żałosny obraz całonocnej twórczości.

- To pewnie jakiś znak. - Mężczyzna sięgnął po kolejną dziewiczą kartkę z równo ułożonego stosika.

Musiał próbować do skutku. Prawa ręka trochę drżała, ale usprawiedliwił to brakiem snu. Wyjął pióro z kałamarza i lekko strzepnął nadmiar atramentu. Kilkanaście czarnych kropek przerywaną linią zaznaczyło deskę podłogi. Skryba wyrównał pergamin, nachylił się nad blatem i zaczął pisać, poskramiając drżenie dłoni.

Pierwsze słowo bez najmniejszej pomyłki.

Dłuższą chwilę z wyraźnym obrzydzeniem patrzył na świeże litery, na ich wypracowany kształt, odpowiednią grubość oraz prawidłowe zmatowienie koloru.

- Przynajmniej tyle mogę zrobić.

Ponownie umoczył pióro, mocno strzepnął i już śmielej przystawił do karty. Ani jedna kropla nie zepsuła idealnych początków zdania. Kolejne szeregi liter, kolejne mechanicznie kreślone słowa i ani śladu kleksów. Nie zauważył, kiedy ręka przestała drżeć, a równe linie lekko pochylonego tekstu wypełniły kartkę. Mozolna praca dobiegła końca i skryba odłożył pióro. Słońce było już wysoko. Pisarz wstał od stołu, podszedł do zakratowanego okna i uchylił jedno skrzydło. Orzeźwiające, świeże powietrze i zapach lasu wywołały zawroty głowy.

Dzień był wyjątkowo piękny. Lekki wiatr pieścił zalane słońcem korony dostojnych sosen, ptaki szybowały na prawie bezchmurnym niebie, przez powietrze niosły się nieokreślone odgłosy i mieszały zapachy.

Skryba, więzień tego domostwa, dopiero po chwili poczuł jakąś drażniącą, ciężką woń. Przyprawiła go o mdłości Potem czyjaś sprawna ręka przekręciła klucz w zamku, gruba zasuwa odskoczyła z trzaskiem i skrzypnęły drzwi. Białowłosy, wysoki mężczyzna bez słowa podszedł do stołu i wziął kartkę. Pisarz zacisnął usta. Najbliższe drzewo przyciągnęło jego wzrok. Grube sploty kory, ciepłe i chropowate. Znikąd pomocy, a dobry las był tylko milczącym świadkiem wydarzeń mających nastąpić. Otwarte drzwi wpuściły nagły powiew tańczącego wiatru i drażniący zapach wypełnił pomieszczenie.

- Wrócę po ceremonii. - Gość odłożył kartkę i energicznym krokiem wyszedł z chaty. Poeta nie mógł dłużej powstrzymywać mdłości i zwymiotował na podłogę.

 

Otworzył oczy. W karczmie nie było nikogo, oprócz krzątającej się gospodyni. Wycierała stoły, aksamitnym głosem nucąc smutną melodię. Pełne biodra kołysały się rytmicznie z każdym ruchem ręki. Wilk podniósł łeb i szeroko rozchylonymi nozdrzami łapczywie badał powietrze. Dużo zapachów wpadało przez otwarte drzwi. Najpierw wywąchał rozgrzany słońcem las, parujące jezioro, grupę zgrabnych saren, strużki ciepłego mleka na piersiach młodej matki, pokryte rosą kapelusze dorodnych grzybów. Potem złapał pełznący przy ziemi strumień obcego zapachu. Ciężki odór ogromnych ilości łoju niedawno zamordowanych zwierząt.

I coś jeszcze.

Już czas na ciebie, synu.

Właścicielka karczmy kątem oka dostrzegła nagły ruch obok szynkwasu. Wilk sprężył ciało, jednym skokiem znalazł się na zewnątrz, szczeknął chrapliwie w jej stronę i pogalopował środkiem piaszczystej wstęgi.

Ostatni raz.

Kobieta usiadła na ławie pod ścianą i ukryła twarz w dłoniach. Nie zauważyła, kiedy do gospody wszedł pierwszy gość. Mężczyzna odziany w długą, czarną pelerynę. Bezszelestnie usiadł za stołem i zdjął kaptur.

Dorodna samica, ojcze, prawda?

Podniosła głowę na wypowiedzianą w myślach prośbę gościa.

 

Mieszkańcom leśnej osady rozkazał pozostać w chatach. Już i tak za dużo wiedzieli. Nie byli mu do niczego potrzebni. Obiecał sobie, że ich zabije. Podpali domostwa i będzie słuchał krzyków palonych żywcem kmieci. Zginą wszyscy, oprócz młodego skryby. Oprócz jego nowego ucznia.

Ale najpierw odprawi ceremonię oczyszczenia...

Wydeptana ścieżka prowadziła do źródła duszącego zapachu, w głąb puszczy. Zalana słońcem rozległa polana wyglądała jak pole walki. Ciężko zraniona ziemia odsłaniała powyginane palce korzeni niedawno ściętych drzew - efekt harówki najsilniejszych mężczyzn z osady. Poprzedniego dnia posłusznie, w strugach deszczu, bez słowa i bez przerwy drwale wykonywali polecenia sędziego. Runęło dostojeństwo lasu, odsłaniając strzeliste, ale obumarłe drzewo na samym środku wybranego terenu. Do wysokości człowieka obudowali kikut konstrukcją z rozłupanych pni, grubych naręczy chrustu, iglastych gałęzi, szmat, liści oraz mchu. Rano, po ustąpieniu deszczu, osadnicy dokładnie oblali wszystko łojem. Białowłosy odetchnął głęboko, smakując ciężki odór.

- Wspaniale.

Przywiązana do pnia naga kobieta się nie ruszała. Gruby powróz gęsto oplatał delikatne ciało. Poprzedniego wieczora sędzia osobiście spętał przerażoną ofiarę i zmusił do wypicia gorzkiego naparu z grubolistnych ziół. Chłód nocy, strumienie deszczu i strach zrobiły swoje. Kobieta nadal żyła, ale mocny narkotyk odebrał resztki świadomości. Bezsilnie zwiesiła głowę. Kołysane wiatrem długie jasne włosy co raz odsłaniały twarde sutki krągłych piersi, płaski brzuch, zarys dziewiczego łona. Słoneczny blask spływał refleksami po oblepionych zjełczałym tłuszczem nogach.

- Bardzo dobrze.

Piękny widok.

Kobieta odzyskiwała przytomność. Uniosła głowę i jęknęła. Ściśle oplatające ciało grube pęta nie pozwalały się poruszyć. Czuła ogromne pragnienie, mdłości i ból odrętwiałych członków. Ustępująca mgła nieprzytomności pozwoliła dostrzec sylwetkę oprawcy. A on czekał, aż wzburzona widokiem kobiety krew dotrze w okolice lędźwi. Naprężył ciało i rozstawił nogi. Błogie ciepło drżeniem podniecenia spłynęło pod skórą. Twardniejąca męskość musnęła szorstki materiał, wybrzuszając fałdę długiej, czerwonej tuniki.

Pod szatą mężczyzna był nagi.

Cały czas patrząc na kobietę, podciągnął odzienie i objął palcami nabrzmiałego penisa. Rytmem coraz szybszych, posuwistych ruchów dłoni zwiększał podniecenie, aż do momentu kulminacji. Czując bliskość ekstazy, sędzia rozłożył ręce i zamknął oczy. Kolejny bolesny skurcz przyrodzenia wypluł lepką, białą wilgoć. Nasienie dotknęło ziemi. Stos przyjął dar błogosławionego oczyszczenia i podstawę objęły pierwsze błyski płomieni. Mężczyzna upadł na kolana, wspierając osłabione ciało drżącymi rękami. Orgazm rozpoczął ceremonię. W tym momencie kobieta krzyknęła.

Trzecia i ostatnia.

Nieśmiałe smugi dymu znaczyły drogę płomieni. Ogień przeciskał się między ociekającymi łojem warstwami drewna, łapczywie pożerając szmaty i liście. Ofiara krzyknęła jeszcze raz, widząc taniec jęzorów na mchu. Próbowała ruszyć nogami, podwinąć palce, ale żar pełzł w jej stronę. Mężczyzna wstał, otrzepując kolana. Wytarł dłonie o tunikę i spojrzał na stos. Naga, szamocząca się postać znikała w objęciach dymu. Twarz sędziego wykrzywił uśmiech.

Nie twój dar, śmiertelniku.

Rozejrzał się, poszukując źródła kobiecego głosu. Pomyślał, że jakaś bohaterska wieśniaczka złamała zakaz i chcąc zaspokoić ciekawość, przyszła na polanę. Nikogo nie było.

Nikogo żywego.

Żarłoczne jęzory ognia pochłaniały tłuszcz, wiatr rozganiał smugi drażniącego dymu. Stos palił się coraz wyższym płomieniem. Mężczyznę dotknęła niesiona podmuchem fala parzącego ciepła.

Zostań ze mną.

Cofnął się kilka kroków i ponownie rozejrzał.

Ofiara stosu nie rzucała już ciałem w nadziei oswobodzenia. Ogień nadpalił grube rzemienie, musnął skórę, jednak bez zapowiedzi nieopisanego bólu i nie zabierając życiodajnej wilgoci. Ukryta w ścianie płomieni, ciągle żywa kobieta głęboko odetchnęła chłodnym powietrzem, kilkoma szarpnięciami zerwała więzy, odwróciła się i czule przylgnęła do gorejącego pnia. Nie płonęła!

Trzecia i ostatnia.

Białowłosy uważnie obserwował zabawę czerwono-żółtych płomieni. Żarzące się grube kawałki pni w podstawie stosu uwalniały stada iskier, wiatr porywał nadpalone kawałki liści, strzelały gałęzie, trzeszczała warstwa chrustu. Ogień tańczył na całej wysokości obumarłego drzewa. Mężczyzna zmarszczył czoło i wszedł w drgającą zasłonę rozgrzanego powietrza.

Nadpalonego trupa nie było przy martwym pniu.

Zostań ze mną.

Miły, drżący półszept. Oprawca nerwowo się rozglądał się, szukając jakiejkolwiek sylwetki w zasięgu wzroku. Przecież musiała być blisko.

Nikogo żywego.

- Pokaż się, kobieto!

Ściana lasu odpowiedziała echem.

Ogień strzelał płomieniami, parząc skórę gorącem. Mężczyzna cofnął się na bezpieczną, chłodną odległość.

Zostań ze mną.

- Pokaż się!

Silne uderzenie powietrza obudziło żar we wnętrzu stosu, eksplodując nieokiełznanym syczącym żywiołem. Gęsty ogień, blaskiem mocniejszym od słońca, wzniósł równą ścianę płomieni.

Trzecia i ostatnia.

Mężczyzna zasłonił oczy dłonią i ostrożnie cofnął się kolejne kilka kroków. Parzące ciepło zelżało na tyle, że mógł patrzeć bezpiecznie.

Zostań ze mną.

Pojedynczy krzyk wydostał się z gardła sędziego na widok kobiety stojącej w szczelinie ściany ognia. Jej ciało było jędrne, soczysto-różowe, pozbawione ciemnych pręg po kaleczącym dotyku powrozu. Bez najmniejszych znamion śmiercionośnego żaru. Trzy drgające płomyki spłynęły po długich jasnych włosach, barwiąc falujące sploty rażącym odcieniem czerwieni.

Dziewica rozłożyła ręce. Smukłe dłonie znikły w płomieniach.

Zostań ze mną.

Ciało sędziego zalała fala gorąca, jakże inna od przywołującego ogień podniecenia. Uśmiech na twarzy kobiety przeszedł w grymas bólu. Patrzyła na oprawcę, mieszając palcami płomienie. Krew białowłosego człowieka popłynęła szybciej, sięgnęła pachwin. Gorące pulsowanie lędźwi zmusiło jego męskość do bolesnego stwardnienia. Wyprężone przyrodzenie wrażliwym końcem uderzyło w materiał koszuli i szata zaczęła się palić. Mężczyzna krzyczał, upadając na ziemię. Tunika przyległa do ciała, rozlewając jęzory po całym ciele. Ogarnięty własnym darem człowiek bezskutecznie uderzał dłońmi w żywy ogień, bezcelowo wierzgał nogami, płakał. Płomienie najpierw ogarnęły materiał - scalając go ze skórą, potem zajęły oczy, a na końcu zatańczyły przez chwilę na białych włosach.

Błogosławieństwo agonii nie trwało długo.

Ściana ognia zasklepiła się, zabierając kobietę do jej nowego królestwa.

Trzecia i ostatnia siostra.

Stos przygasał.

 

Młodzieniec siedział za stołem, wpatrując się w zapisany pergamin. Po raz setny czytał własnoręcznie stworzony wyrok śmierci na mieszkańców leśnej osady. Czuł bezradność, bezsilność, niezrozumienie i rozpacz. Trzask osuwanej sztaby zamka przerwał strumień chaotycznych myśli. Niezwykle mocno pchnięte drzwi skrzypnęły boleśnie i tchnienie lasu owiało pomieszczenie. Poeta zerwał się na równe nogi, przewracając rzeźbione krzesło. Błogosławiony sędzia miał wrócić po ceremonii.

Za drzwiami nikogo nie było.

Więzień nieśmiało wyszedł na zewnątrz i odetchnął powietrzem bez śladu duszącego zapachu. Obejrzał się. Ogromny, czarny wilk siedział przy drzewie. Oczy zwierzęcia zdawały się uśmiechać. Poeta pozdrowił zwierzę gestem dłoni i pobiegł dać znak leśnym ludziom, żeby bez obawy wychodzili z domostw.

Pożółkła kartka stanęła w płomieniach.

Wieczorem, przy wesołym blasku świecy, młody poeta znów zanurzył pióro w kałamarzu. Tym razem ręka nie zadrżała, kiedy pisał zaczątki nowego poematu.

Z łona jednego trzy siostry, każda inna lecz każda jednaka. Bo Ziemia, Woda i Ogień - to jego córki...

A po latach, długo jeszcze, śmiertelni wspominali noc, kiedy las zagrzmiał. Kiedy echo niosło, zaklęte pieśnią, słowa istot w tym czasie narodzonych.

Bo Lutj wyszła z ziemi, ciało Taas połączyło się z deszczem, a krew Suhbe z dotykami jęzorów płomieni.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 19 >