Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Spokojnie, to tylko awaria. Czyżby?

 

okladka

Wszyscy znamy uczucie bezsilności, ba, pewnego zagrożenia, pojawiające się w momencie, kiedy coś, co powinno działać, odmawia współpracy. Zanik sygnału telewizyjnego, uszkodzona linia telefoniczna, brak dostępu do netu czy zimne kaloryfery to sytuacje, w których nasze poczucie bezpieczeństwa ulega osłabieniu. Im mniej działanie tej czy innej rzeczy zależy od nas, tym bardziej czujemy się bezradni. Po prostu koszmar i koniec świata.

Wyobraźmy sobie teraz, że problem „zaprzestania działania” dotyczy wszystkich aspektów naszego cywilizowanego życia. Ani ogrzewania, ani prądu, ani zaopatrzenia. Nic nie funkcjonuje. W dodatku nie jest to kryzys gospodarczy na wielką skalę, nic nie wybuchło z wielkim hukiem, żaden z żywiołów nie pohulał na skalę globalną. Nie ma przyczyny, jest tylko skutek. Nie wiadomo, co stało się z Ziemią, a konkretnie z Rosją – bo tam rzecz się dzieje – że cywilizacja wzięła bezterminowy urlop i wyjechała, zabierając wszystkie swoje atrybuty.

Tak ty, siadłszy, płacz – jak mawiano na Litwie. I, rzeczywiście, wielu ludzi tak właśnie czyni. Brak jakiegokolwiek sensownego zajęcia, pozbawione oświetlenia i komunikacji miasta, szczątkowe zaopatrzenie w żywność i brak kontaktu z bliższą i dalszą okolicą powodują, że nie warto wychodzić z domu. Tylko nieliczni przejawiają jakąś aktywność, mimo że tak naprawdę wątpią w sens swoich działań.

Tak w skrócie można opisać rzeczywistość, w jakiej przyszło żyć bohaterom pierwszej z nowel składających się na książkę Marii Galiny „Ekspedycja”. Podobnie jak w wydanej również w tym roku powieści „Wilcza gwiazda” pojawia się motyw świata dotkniętego jakąś nieznaną chorobą, na którą nie tylko nie ma lekarstwa, ale której nie można nawet zdiagnozować.

„Ekspedycja” jest opowieścią o nadziei i beznadziei, o zwątpieniu i pokonywaniu własnych słabości, opowieścią smutną i zmuszającą do myślenia.

Drugi utwór, zamieszczony w „Ekspedycji” jest całkowicie odmienny. „Żegnaj, mój aniele” to świat alternatywny, w którym współżyją ludzie i anioły. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, po prostu skrzydlaci pojawili się na Ziemi wcześniej, podobnie jak w naszej rzeczywistości neandertalczycy, jednak w przeciwieństwie do tych drugich nie wyginęli. Wręcz przeciwnie. Jako „starsi bracia” w momencie pojawienia się homo sapiens, mieli już ukształtowaną cywilizację i z tej racji przez wieki „trzymali władzę”. Wprawdzie w Ameryce doszło do zawarcia konsensusu, przypominającego jako żywo proces równouprawnienia Murzynów, ale w reszcie świata nadal dominuje jeden gatunek, narzucając innym swój model społeczno-polityczno.

Ten stabilny świat dwóch rozumnych gatunków musi, oczywiście, się zachwiać. Raz, że oparty jest na dyskryminacji, więc siłą rzeczy budzi niezadowolenie; dwa, że dominujące anioły z biegiem czasu, w przeciwieństwie do ludzi, stają się coraz mniej twórcze. Gdy dodamy jeszcze do tego znaną tezę Yarpena Zigrina „o wpływie chędożenia na rozwój społeczeństw” jasnym stanie się, że Ziemia jest zdecydowanie za mała dla dwóch podobnych i równocześnie odmiennych gatunków. Konfrontacja jest nieunikniona.

„Żegnaj, mój aniele” to opowieść o braku tolerancji i wzajemnego zrozumienia. O uprzedzeniach, które uniemożliwiają ludziom korzystanie z największego skarbu, jaki mają: rozumu. To utwór, w którym nie dostrzegłam nawet szczypty optymizmu.

Maria Galina po mistrzowsku kreuje kolejne rzeczywistości. Każda jej książka to smutna, mądra i prawdziwa historia, którą warto przeczytać uważnie i ze zrozumieniem. Czego wszystkim życzę.

 

Dorota Pacyńska

 

Maria Galina

Ekspedycja

Tłum: Andrzej Sawicki

Solaris, 2006

Stron: 238

Cena: 28,90

 


Opowieść o rozczarowaniu i nie tylko

 

okladka

Scenariuszy spotkań „ludzi z gwiazd” z potomkami tych, którzy rodzinnej planety nigdy nie opuścili, jest na kopy. Ten należący do żelaznego repertuaru SF motyw wykorzystywano na, zdawałoby się, wszelkie możliwe sposoby. I na ogół – wyjąwszy hurraoptymistyczne produkty o dzielnych zdobywcach kosmosu, światłej ludzkości i świetlanej przyszłości – większość książek opisujących tego typu historie mówi o rozczarowaniu. O wyobcowaniu i wzajemnym niezrozumieniu, jakie stały się udziałem „tych, co wrócili” i „tych, którzy zostali”.

Trudno bowiem oczekiwać, że Ziemia pozostawiona na kilkadziesiąt lub kilkaset lat nic a nic się nie zmieni. Przykład ostatniego półwiecza, z jego rozwojem technologii i zmianami obyczajowymi, powinien tu wystarczyć. Nie ma takiej możliwości, żeby wylatując w 2006 roku w kierunku, dajmy na to Alfa Centauri – no co się śmiejecie, przecież ja tu o fantastyce piszę – zastać po powrocie taki sam świat. Lot do gwiazd z biletem powrotnym jest niczym innym jak podróżą w czasie. Gwiezdni podróżnicy muszą trafić albo w przyszłość, albo w przeszłość, zależy, jak potoczą się losy macierzystej planety. Zresztą przybysz zawsze będzie na straconej pozycji, niezależnie od tego, czy Matka-Ziemia okaże się być mniej czy bardziej rozwiniętą. Trafiając na planetę, której rozwoju nic nie zahamowało, stanie się kimś w rodzaju gościa z przeszłości, który nic nie rozumie, nie potrafi posługiwać się podstawowymi sprzętami i krzyczy: „Zabierzcie mnie stąd!”. Ale to nie problem, nauczyć się można wszystkiego, również używania technicznych gadżetów. Większym problemem jest bez wątpienia powrót na planetę, która rozkwit cywilizacyjny dawno ma już za sobą. Której mieszkańcy okazują się być ciemnymi istotami, nie mającymi żadnej wiedzy na temat własnej historii, nie znającymi podstawowych zdobyczy cywilizacji. Spragnieni kontaktu z macierzą „Gwiezdni ludzie”, pragnący zaczerpnąć ze skarbnicy wiedzy, jaką spodziewają się zastać na Ziemi, orientują się, że nic takiego nie istnieje, że ci, których spotykają to albo członkowie matriarchalnej wspólnoty, albo patriarchalnych osad, pozbawieni wiedzy, sztuki i ciekawości świata. Nie da się ukryć, że goście z dawno zapomnianej ziemskiej kolonii nie potrafią odnaleźć się w zastanej rzeczywistości. Tych, których spodziewali się zastać na Ziemi, nie ma, a ci, którzy zamieszkują planetę, wydają się być prymitywnymi zwierzętami. Jak łatwo się domyślić, takie spotkanie nie przynosi nic dobrego. Jedni i drudzy ponoszą klęskę, tym bardziej, że wyprawa kolonistów jest w gruncie rzeczy szukaniem pomocy, której, rzecz jasna, od prymitywnych plemion otrzymać nie mogą. Wyprawa jest skazana na porażkę. Raz, że jej członkowie nie potrafią porozumieć się z tubylcami, a wszystkie ich działania, w dobrej przecież wierze podjęte, mają odwrotny skutek; dwa, że mieszkańcy Ziemi to nie tylko Wyja, bohaterka książki, czy sprytni koczownicy, są tu również potomkowie ziemian, którzy kiedyś wybrali zaskakującą drogę rozwoju. „Gwiezdni ludzie” też nie są tacy, jacy powinni być potomkowie dzielnych zdobywców. Owszem, przybywają do „starego kraju” jako idealiści, pełni wyobrażeń o ludzkości, wziętych żywcem z literatury, to jednak nie tłumaczy ich „nieprawdziwości”. Nie potrafią dostosować się do zaistniałej sytuacji, zupełnie jakby zakodowane w ich umysłach pojęcia nie poddawały się ewolucji, jakby zatracili charakterystyczną dla rodzaju ludzkiego zdolność dostosowywania się do nowych warunków. Dlaczego w sytuacji zagrożenia zachowują się jak przysłowiowe „dupy” i nie potrafią walnąć pięścią w stół? Nie są zdolni do rozpoznania niebezpieczeństwa? Ideały ideałami, ale istnieje przecież coś takiego jak instynkt samozachowawczy. Dlaczego więc „Gwiezdni ludzie” nie potrafią działać jak... ludzie? Co stało się z ziemską cywilizacją, skoro nie ma żadnych śladów wojny lub innej globalnej katastrofy? To jedne z wielu pytań, na które odpowiedzi czytelnik musi poszukać sam w „Wilczej gwieździe” Marii Galiny.

Ze swej strony mogę tylko zdradzić, że książkę przeczytałam jednym tchem. Nie ma w niej magii, cudów-niewidów, blasterów i mieczy świetlnych. Jest opowieść o ludziach, takich jak my, takich, którzy nas trochę przypominają, i takich, którzy w niczym nie są do nas podobni. Są pytania o właściwą drogę, jest niepokój i maleńka szczypta optymizmu. A wszystko to świetnie opisane i, co ważne, przetłumaczone.

Kawał solidnej i niesztampowej SF. Polecam.

 

Dorota Pacyńska

 

Maria Galina

Wilcza gwiazda

Tłum: Andrzej Sawicki

Solaris, 2006

Stron: 362

Cena: 34,90


Wciąż tylko liny i liny...

 

okladka

Gdy dostałam „Vertical” Rafała Kosika do ręki, zmartwiałam. Lubię „młodzieżowe” książki i opowiadania tego autora, jednak zdecydowanie nie gustuję w twardej s-f, przy której do zrozumienia treści jest potrzebny umysł ściśle ścisły. Obawiałam się, że nie podołam i odłożę powieść ze skowytem zranionej duszy, ponieważ bardzo lubię rozumieć, co czytam. O, jakże się pomyliłam! Nie dość, że przeczytałam całą książkę, to jeszcze ją ZROZUMIAŁAM!

Rafał Kosik to świetny warsztatowo autor, pisze o rzeczach z gruntu mi obcych (fizyka, automatyka, pętle czasowe, maszyny), jednak potrafi to opleść piękną, pełną polszczyzną. I chwała mu za to.

Jest sobie Miasto – potężny twór ludzkich rąk, kulista konstrukcja, rozpięta i zaczepiona o wertykalne liny, które przecinają przestrzeń jak okiem sięgnąć. Owo Miasto pnie się w górę w swoim rytmie, niekiedy samo zwalnia, niekiedy przyspiesza, lecz pnie się nieuchronnie gdzieś poza zasięg postrzegania. Takich Miast jest wiele, a każde przypięte do swojej wiązki lin. Niekiedy jedno Miasto ma wspólną linę z innym, które znajduje się już wyżej i pomyka w górę nie do końca równolegle. Wówczas należy wypiąć taką wspólną linę i zaczepić inną. Jest ich tak wiele, że wybór praktycznie zostaje ograniczony jedynie długością wysięgników.

W każdym Mieście żyje setka ludzi, mają ściśle określone funkcje w tym sztucznie ograniczonym społeczeństwo. Ktoś jest obserwatorem, ktoś kucharzem, inni wyłapują z sieci to, co spadło z Miasta pnącego się wyżej (bo i tego typu przypadki się zdarzają, że Miasto gubi ważne elementy), jeszcze inni uprawiają roślinność lub zajmują się hodowlą zwierząt futerkowych.

Gdy na horyzoncie pojawia się inne Miasto, istnieje szansa na Wymianę: właśnie futer, pożywienia, przydatnych narzędzi, wreszcie ludzi, ponieważ Miasta wspinają się od wielu lat, rodzą się dzieci, umierają starcy, potrzebna jest świeża krew (w celach prokreacyjnych) lub specjaliści w danych dziedzinach.

I tak od czterystu lat... Nikt nie zadaje pytań o sens wspinaczki, nikt nie docieka, z jakiego powodu się zaczęli wspinać, nikogo nie interesuje, skąd Miasto wyruszyło. I nikt, do cholery, nie pyta, co z tymi linami. Po co one? Kto jest rozmieścił w tak idealnych odstępach: bóg czy człowiek? Czy kiedyś znajdzie się ów Cel, ku któremu podążają ludzie w Miastach?

Nikt nie pyta, poza... No właśnie, musi się znaleźć ktoś, komu zastany stan faktyczny nie odpowiada. Piętnastoletni chłopiec, Murk, zaczyna zadawać pytania. Sam jest wielką zagadką. Trzynaście lat wcześniej spadł z Nieba prosto w sieci Miasta o nazwie Aristo. Jak widać Niebo gubi także małych chłopców.

Murka drażni brak sensu. Szuka swojego celu w życiu, nie godzi się na powolną wspinaczkę, uważa, że w dole, pod Miastem może znaleźć odpowiedzi na swoje wciąż powtarzane pytania.

Cudowny jest Murk ze swoją dziecięcą jeszcze naiwnością, postawą pełną idealizmu i młodzieńczego zapału. A jeszcze piękniejsza jest wiara w niego pewnej czarnowłosa dziewczyny, która ryzykowała dla Murka życie, przeskakując z Miasta do Miasta podczas Wymiany. Hersis Czarnowłosa skoczyła w ostatniej chwili, gdy oba Miasta były w końcowej fazie wyczepiania, ponieważ kiedyś otrzymała przepowiednię, że jest przeznaczona komuś takiemu jak Murk. I teraz, czegokolwiek by chłopak nie wymyślił, Hersis stoi zawsze przy jego boku.

Gdy zaczęłam lekturę „Verticalu”, skojarzył mi się film Kevina Costnera i jego „Waterworld” – samotny bohater, który na tratwie ugania się za sensem życia w postapokaliptycznym świecie. Jednak po kolejnych stronach wrażenie podobieństwa bladło, aż w końcu znikło zupełnie. Świat przedstawiony przez Kosika jest kompletny. Nic nie pozostało zostawione przypadkowi, bo przypadki według Murka nie istnieją, nie rządzą światem.

Zastanawia mnie młody wiek bohatera. Piętnaście lat to wiek, w którym owszem, zadaje się istotne pytania, młodzież miewa wówczas problemy natury egzystencjalnej. Jednak Murk jest starszy umysłowo, w żaden sposób nie widać, że się ma do czynienia ze smarkaczem. Nie wnikam w przyczynę stworzenia tak młodego bohatera, podkreślę tylko, że w żaden sposób „Verticalu” nie można zaliczyć do książek młodzieżowych. To powieść dla dorosłych czytelników, niekoniecznie w wieku matuzalemowym, ale na pewno wyrobionych.

 

Karolina Wiśniewska

 

Rafał Kosik

Vertical

Powergraph, 2006

Stron: 320

Cena: 28,50

 


Z wielkiej chmury mała owca

 

okladka

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie owce. W księgarniach i książkowych portalach, które namiętnie odwiedzam – owce. Sąsiedzi, przyjaciele, krewni i znajomi królika – czytają o owcach. Owce opanowały świat.

A wszystko za sprawą Leonie Swann i jej „Sprawiedliwości owiec. Filozoficznej powieści kryminalnej”, od pewnego czasu zachwalanej i uparcie goszczącej na listach bestsellerów. Powieści, dodajmy, opartej na dość ciekawym pomyśle. Gadające zwierzęta co prawda nieraz pojawiały się w światowej literaturze, nigdy jednak w roli detektywów szukających mordercy pasterza George’a. Poruszone nagłym osamotnieniem owce biorą zatem sprawy we własne kopytka. Prym wiodą: panna Maple – najmądrzejsza w stadzie, a może i w całym Glennkill, Otello – czarny baran z czterema rogami i tajemniczą przeszłością, oraz Biały Wieloryb – chodząca pamięć i głód wcielony. Każde z bohaterów czymś się wyróżnia, ma imię, na które zasłużyło, i potrafi robić coś, czego nie potrafią inni, na przykład lubi niezwykłe słowa. Żadna z tych cech, choćby nie wiem jak oryginalna, nie wystarczy jednak, by na dłużej przyciągnąć czy zafascynować czytelnika. O utożsamianiu się, z przyczyn oczywistych, też nie może być mowy, zaś postacie człowiecze są na to zbyt pobieżnie opisane.

Dobra powieść kryminalna (a do jej miana chce pretendować „Sprawiedliwość owiec”) sprawia tyle samo przyjemności czytelnikowi i autorowi. I jeden, i drugi powinien się nabiedzić nad intrygą stanowiącą trzon fabuły, więc im trudniej dotrzeć do celu, czyli rozwiązania zagadki, tym lepiej. Bez wątpienia poprowadzenie narracji z punktu widzenia stada owiec utrudnia to zadanie, bo niełatwo przecież poskładać w całość kolejne elementy śledztwa, rozumiejąc z ludzkiego świata i rządzących nim zasad tyle co przeciętny baran czy jagnię. Przypuszczam, że ów chwyt miał również ukazać to, czego człowiek na ogół w sobie i wokół siebie nie dostrzega, ujawnić głęboko ukryte, lecz niezwykle istotne prawdy. Nic z tego. Filozofii, tak szumnie zapowiadanej w podtytule powieści, ze świecą szukać, a intryga, koniec końców, okazuje się zdumiewająco prosta, podobnie jak język, którym napisana jest historia przedsiębiorczych owiec z Glennkill.

Zauroczyć w „Sprawiedliwości owiec” mogą chyba tylko szczegóły. Motyw jedzenia – bodaj najważniejszej czynności w życiu wełnistych bohaterów, opisy zapachów ludzkich emocji, niecodzienne zwyczaje George’a i jego stada albo dyskusje nad znaczeniem różnych słów. Brakuje zaś humoru i bądź co bądź niezbędnego w kryminale suspensu. Wielbicieli owiec, którzy nie lubią drzemać z książką w dłoni, odsyłam zatem do znacznie lepszej i ciekawszej powieści Haruki Murakamiego, a pozostałym życzę miłych snów.

 

Marta Kisiel

 

 

Leonie Swann

Sprawiedliwość owiec. Filozoficzna powieść kryminalna

Tłum. Jan Kraśko

Amber, 2006

Stron: 262

Cena: 29,80

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 

 


< 07 >