Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Słodka lektura

Istnieje typ literatury, który chętnie zawłaszczają zarówno „głównonurtowcy” jak i hołota (kto pamięta dawniejsze znaczenie owego słówka?) fascynująca się „sci-fi” . Muszę też przyznać, że z rzadka zdarza się książkę z gruntu fantastyczno-naukową polecać bez żadnych oporów. Tu czas na niewesołą refleksję, że przyczyną tak wyraźnego podziału na główny nurt oraz resztę, w lwiej części niestety, jest dość elementarnie pojęta jakość tekstu. W książce rozrywkowej tradycyjnie pisarz może sobie pozwolić na coś, co w malarstwie zwie się „nieopracowaną płaszczyzną”. Bywają sztywne, wymyślone na odwal sceny, wymyślone na odwal postaci, które mają tylko coś wynieść, przynieść, albo kogoś zabić na przykład. Jedną z bodaj największych słabości, która zdaje się być nieodłączną cechą literatury rozrywkowej, jest brak przekazu. Najczęściej nikt już nie protestuje, że powstają książki kompletnie o niczym, które pozostawiają czytelnika kompletnie obojętnym do kupki papieru. Kolejny grzech główny, gdy przesłanie jakieś już się pojawia, jest popełniany nagminnie przeciw fredrowskiemu „znaj proporcjum”. Gdy szanowny autor już dobije się jakiegoś światopoglądu, to głosząc go, nie potrafi się ustrzec zadęcia, wręcz zatrąbienia na śmierć, najśmiertelniej poważnym potraktowaniem jakiegoś problemu, który w rzeczywistości jest jakimś jednym z wielu, jakie człek w swej ziemskiej podróży napotyka. Owo zadęcie powoduje, że diabli biorą to, co powinno stanowić esencję (tradycyjnym, a nie źródłowym, Arystotelesa znaczeniu) literatury rozrywkowej, czyli polot.

Tak więc mogę powiedzieć ze szczerego serca, że książka, którą polecam, wszelkich takich błędów się ustrzegła. Jest to... chyba moralitet. Opowieść o tym, jak zło rodzi jeszcze większe, jak zepsucie moralne prowadzi do zbrodni. O tym, że pycha prowadzi do nieszczęścia, a prawda zawsze na wierzch wyłazi. Jest to kryminał. Jest trup, jak należy, jest detektyw, który zbrodnię chce wykryć. Jest to powieść katastroficzna, bowiem jak tytuł wskazuje, traktuje o katastrofie, która, jak ostatnio jest w modzie, dotyczy całego świata. Jest SF i można nawet ryzykować stwierdzenie, że „hard” SF albowiem sprawy, które są tu opisane, bardzo mocno trzymają się naukowej rzeczywistości. Tylko trochę fantazji dzieli nas od spełnienia apokaliptycznej rzeczywistości. Jest to także kawał powieści... no tu już się nieco zacukałem, psychologicznej? Ale faktem jest, że tematem są ludzie i ich uczucie, ich przemiany, a nie pogoń, strzelaniny, szybkie – delikatnie mówiąc – romanse. Akcja, przyznaję, wymaga ciut bardziej wyrobionego czytelnika, ale powiem tak: że do tego poziomu ciut, po prostu wypada możliwie najszybciej dorastać. Książka po prostu dobra, nie ogłupiająca, bawiąca i zabawiająca. I doskonała do czytania w pociągu.

 

Baron

 

 


Ocena 5

 

Rainer Erler

Słodka katastrofa

Tłum: Izabella Korsak

Edytor, 1994

Stron: 185




Ryzykowna lektura

Istnieją książki niebezpieczne. Bywają takie, które tłumaczą ludziom, że coś im się należy, że inni im to zabrali. Takie, które namawiają do rewolucji, do odwetu, do zrobienia innym krzywdy w imię jakichś ideologii. Bywają książki niebezpieczne przez szerzenie ciemnoty, jak choćby różne cudowne terapie antyrakowe, czy cud-diety, które mają zapewnić długie życie w ogóle. Czy może istnieć niebezpieczna książka? Książka, która nie głosi kłamstw, nie wpuszcza w maliny, która na dodatek jest z pozoru trudną, naukową piłą?

Taką księgą było kiedyś „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika. Sam autor wzdragał się przed jej wydaniem bynajmniej nie tylko, jak sugeruje Koestler z powodu własnego oportunizmu: po prostu dzieło było kalekie, niekompletne, zabrakło samotnikowi z Fromborka życia, żeby rzecz doprowadzić do zadowalającej postaci, nie mówiąc już o jakkolwiek pojętym końcu. Otóż owa księga uderzyła w dobre samopoczucie ówczesnych elit. Zburzyła ich światopogląd. Jeszcze bardziej obrazoburcze, lecz ogłoszone w zupełnie innych czasach, przez co wywołane protesty były o wiele mniej efektowne, było dzieło Darwina. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie czytałem oryginału, lecz ze znanych fragmentów oraz opisów, wiem, że to również była nudna, naukowa piła, nadziana między innymi elementami rachunku prawdopodobieństwa. Z tezami Darwina ludzie do dnia dzisiejszego nie chcą się zgodzić, choć działanie doboru naturalnego obserwujemy na własne oczy.

Książka, do której chcę namówić, na pewno nie niesie aż tak niebezpiecznego ładunku, do tego jest właśnie miejscami prawie taką nieczytelną naukową piłą. W lwiej części zajmuje się bardzo specjalistycznymi zagadnieniami. Opisuje ni mniej, ni więcej tylko powstawanie uczuć u różnych żyjących istot na bazie wiedzy ścisłej, biochemii, biofizyki, czy wreszcie traktowania istot żywych i ich interakcji ze środowiskiem na bazie szeroko pojętej cybernetyki, czy jak kto woli – teorii sterowania. Cóż takiego niebezpiecznego w tym dziele? Ano sprowadzenie świata snów, pożądań, emocji do mechanizmów. Mordowanie poetycznej psychoanalizy. Książka ta zapewne znaczną część czytelników z racji wymagań odrzuci, część zostawi obojętnych, część odrze ze snów dzieciństwa. Ot co. Jednak dzięki temu, staniemy mocniej na nogach, na twardej ziemi.

 

Baron

 

 


Ocena 4

 

Red. Daniel Kimble i Andrew M. Colman

Biologiczne mechanizmy zachowań

Tłum: Mariusz Siemiński

Zysk i S-ka, 2001

Stron: 163

 

 

Nie dla filozofów

Czy tego chcę, czy nie, wiedza ścisła został otoczona nimbem magii. Przynajmniej od czasu gdy strasznie coś łupnęło na pustyni niedaleko Los Alamos, ludzie, których do tej pory z wielką chęcią i sukcesami kasowymi przedstawiano już to na ekranach kinowych, już to na kartach powieści, jako szalonych naukowców; ścisłowcy z kategorii postaci charakterystycznych weszli na poziom, na którym poruszają się bohaterowie już całkiem poważni. Tacy, co mogą mieć na ten przykład moralne rozterki, co unoszą sztylet przed oczy, krew na nim dostrzegając. Nauka stała się sposobem na pozyskanie władzy i od tej pory przestała być pobocznym zajęciem maniaków. Tak naprawdę od niedawna zaczęła interesować humanistów. Jestem oczywiście złośliwy. Sęk jednak w tym, że gdy się czyta przeróżne opracowania tyczące spraw najbardziej podstawowych, pisane rękoma ludzi piórem i słowem się głównie parających, to odnosi się wrażenie, że nie dostrzegają oni, że na przykład zmajstrowano mikroprocesor, bo o radiu jakby już wiedzieli i nawet się nim fascynują. Dalibóg, najbardziej mną wstrząsa, gdy jakieś procesy, których przebieg aż prosi ująć w proste równanie różniczkowe i zwyczajnie wyliczyć, czy się daje, czy figa, usiłują podciągać pod swe sążniste, jak wąż boa długie i cętkowane oraz kręty wywody.

Skuteczność fizyków dała rezultaty, powiedziałbym, mocno niespodziewane. Zapewne dlatego, że nic się nie daje z tych robaczków, usianych tu i ówdzie, znanymi nieco symbolami pierwiastka potęgi, czy mnożenia (czasami zewnętrznego, gdzie a*b= -(b*a)), ktoś wpadł na pomysł, jak terytorium zawłaszczyć. Mianowicie zhumanizować, żeby kolejną bombę atomową wyprodukowali z pewną nutą poezji. W istocie, rzecz niepokojąca, że będąc absolwentem uniwersytetu, ni w ząb po łacinie nie potrafię. A szczerze mówiąc, przy kompletnej nieznajomości maksym, którymi taki Pasek jak z rękawa sypał, najbardziej dolega mi nieznajomość języka C. Z tejże pewnie przyczyny, obecność przedmiotu zwanego historią filozofii, bo przecie do tego już nie można dopuścić, by mając konszachty z uniwersytetem, historii filozofii nie znać. W ramach owej humanizacji wydumano też przedmiot historia fizyki. No i właśnie za historię ową wzięli się fizycy i tym sposobem, kto wie czy na szczęście, czy na nieszczęście, humanizację diabli wzięli.

Wszystko to opisuję tak detalicznie, albowiem książka, o którą chodzi, wzięła się tych dziwnych zabiegów. Jest produktem wykładu do tego przedmiotu. Z okładki można sądzić, że to kolejna książka popularyzatorska, niestety i na szczęście, nie. To coś jest przeznaczone dla ludzi mających ścisłe przygotowanie i nie szukających zbytnich skrótów w zrozumieniu świata, zwłaszcza uciekających od dość elementarnej matematyki (choć są i czterowektory). Książka może pomóc w pewnym humanistycznym jak najbardziej zadaniu: ułożeniu sobie “tego wszystkiego” w głowie tak, żeby się nie zawracała od tych wielowektorów i cokolwiek dało się zrozumieć. I po to warto ją mieć. Filozofom nie polecam, chyba że takim, co są po kursie fizyki.

 

Baron

 

 


Ocena 5


Zygmunt M. Galasiewicz
Poznawanie świata. Z dziejów filozofii i fizyki
Oficyna Wyd. Politechniki Wrocławskiej, 2005
Stron: 190

Klasyka po brytyjsku

Początek II wojny światowej. W sierpniu 1940 roku niemieckie Luftwaffe rozpoczęło akcję Blitz – nocne rajdy bombowców na angielskie miasta. Gdy zaczyna się właściwa fabuła powieści Christophera Fowlera „Widownia w mroku”, Blitz w Londynie trwa w najlepsze. Mieszkańcy zdołali się przez parę miesięcy przyzwyczaić do ustawicznego życia w ciemnościach (ach, ta słynna angielska mgła!) i do tego, że miasto po bombardowaniu wygląda cokolwiek inaczej niż dzień wcześniej.

Jednak nie samą wojną człowiek żyje. Nic nie jest w stanie zmienić ludzkiej natury. Przestępstwa pospolite i ciężkie nadal są popełniane, wobec tego londyńska policja ma pełne ręce roboty. Z uwagi na działania wojenne działa w okrojonym składzie i dość młodymi siłami.

Do pracy w policji zgłasza się dziewiętnastoletni John May. Zostaje skierowany do Wydziału Przestępstw Osobliwych, pod skrzydła niewiele starszego Arthura Bryanta. Do wydziału są kierowane sprawy, z którymi nie radzą sobie koledzy po fachu: wszelkie nietypowe przypadki, noszące znamiona dziwactwa. May zostaje od razu rzucony na głęboką wodę – nie ma czasu na aklimatyzację w biurze czy pracę papierkową. Właśnie popełniono osobliwe przestępstwo...

Razem z parą detektywów zanurzamy się w świat mroku, cieni, świat niecodzienny dla szarego obywatela. Jedyny czynny w Londynie Teatr Palace, przygotowujący się do przedstawienia operetki Offenbacha, staje się też teatrem działań mordercy i naszych bohaterów.

Akcja toczy się leniwie, niespiesznie, z typowo angielską flegmą. Bo czyż potrzebny jest pośpiech, jeśli równie dobrze można oddać się pracy dedukcyjnej przy filiżance dobrej herbaty albo na spacerze? May i Bryant kojarzą mi się lekko z inną słynną parą detektywów, Holmesem i Watsonem – praktycznie wszystko ich dzieli: osobowość, charakter, sposób rozumowania. Ale chyba prawdą jest, że przeciwieństwa się przyciągają. May i Bryant podczas tej pierwszej sprawy zaprzyjaźniają się na całe lata. Tworzą udany tandem.

Fowlerowi udało się stworzyć przekonujące postaci, głęboko zarysowane, bardzo prawdopodobne. I nie tylko głównych bohaterów. W tle, w teatrze Palace przewalają się całe tabuny aktorów, statystów, ludzi z obsługi. Każda ta postać, ważna dla fabuły, ma zdecydowane i silnie zaznaczone cechy, wydaje się niepospolita.

Wojna jest za to przedstawiona bardzo marginalnie, jakby mimochodem, bo nie ona jest ważna, tylko historia kryminalna. Pewnie, zdarzają się naloty, szczególnie gdy niebo jest czyste i usiane gwiazdami. Lecz ważniejsze się zdają takie typowe niedostatki czasu wojny, jak na przykład brak herbaty i cukru. Bo wojna to sztafaż, potrzebny do usytuowania w czasie początków wielkiej przyjaźni.

Podobał mi się ten kryminał, klasycznie angielski, miejscami przegadany, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Gdy rzeczy się dzieją na naszych oczach, a nie są już przez nas zastane. Gdy jesteśmy razem z głównymi bohaterami prowadzeni na manowce, wprowadzani w błąd, i gdy wreszcie znajdujemy właściwą ścieżkę. Gdy po pierwszych kartach powieści nie możemy krzyknąć: to lokaj zabił!

Polski wydawca Christophera Fowlera, Wydawnictwo Dolnośląskie, zapowiedział cały cykl opowieści o wieloletniej pracy detektywów w Wydziale Przestępstw Osobliwych. Już się na nie cieszę.

 

Farven

 

Christopher Fowler

Widownia w mroku

Tłum: Iwona Chlewińska

Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005

Stron: 320

Cena: 29,90

 

 

 

Pułapka

Czy stary wróbel na plewy się może nabrać? Co tu gadać... Może, jeśli już się nie nabrał. Do takiego wniosku muszę na końcu chyba dojść. Nabrać się było łatwo, albowiem książka tania jak barszcz, księgarnię zamykali, albowiem rynek zdecydował, że księgarni u nas za wiele, zaś książki muszą pójść na przemiał. Zapłaciłem za to coś jakie 50 groszy, uznałem, że za ryzyko się opłaci. I nawet jeśli popełniam błąd, to człowiek na błędach się czasami uczy. Z mocnym naciskiem na owo słówko „czasami”. Nabrać się tym prościej było, że okładka zawiera pochodzący jak najbardziej z turniejowej zbroi hełm rycerski, za nim skrzyżowane miecz, oraz – i tu powinny się zapalić wszystkie lampki ostrzegawcze – zwykłe pióro, nie wieczne, które ostatnio staje się przedmiotem równie symbolicznym, jak pióro gęsie, a więc także i nie to gęsie, lecz takie zwykłe najzwyczajniejsze, jakim uczyłem się w szkole podstawowej w Przedborowie gdzieś około roku 1967 stawiać pierwsze litery. Tym bardziej czerwone lampeczki powinny się palić, że to pióro ma na końcu przywiązany dziadowski węzełek, z jakim się na żebry chodziło. Ostatnim alarmowym sygnałem, który niewątpliwie sprawę powinien przesądzić, winny być inteligenckie nogi w inteligenckich półbutach i spodniach wystające z owego hełmu. Pytanie: dlaczego mimo wszystko nie tylko wydałem owe 50 groszy, lecz – co znacznie droższe – poświęciłem na to coś tyle czasu?

Powiedzmy sobie szczerze, tkwi w każdym z nas potrzeba dostania się do Wyższych Sfer. Na przykład do tych, co bywają pomiędzy Prawdziwymi Autorami. Arystokracją, nie z jakimś Sapkowskim czy Dębskim dajmy na to, ale z Nieśmiertelnymi Mistrzami Słowa. Otóż powód może mniej paskudny jest i taki, że zdarzyło mi się, iż przebiłem się poprzez coś, co na początku zdawało się kompletnie niestrawne. Tak na przykład dotarłem do muzyki Bacha, która zwłaszcza dla absolwentów szkół muzycznych, katowanych „dobrze temperowanymi” etiudami, jest zbiorem gimnastycznych ćwiczeń na palce i klawiaturę, i symbolem edukacyjnego znoju. Dla mnie zaś pełni rolę iście terapeutyczną w godzeniu się ze światem. Po Prawdziwej, psia ją mać, Sztuce, czegoś takiego oczekiwałem. Otóż zdarzyło mi się też, że zacząłem rozumieć wewnętrzną logikę tak zwanego nowoczesnego teatru, z bohaterami wpieprzającymi jak jasna cholera, porąbanymi, robiącymi sobie nawzajem krzywdę, wrażliwymi mimozowato. I przyznaję, że każde takie odkrycie daje mi poczucie rozwijania się. Dlatego, pomimo owych półbucików i pomimo że już na pierwszej stronie zobaczyłem, że właściwie brak zdań, lub zdania konsekwentnie zaczynają się małą literą, czyli mamy tak zwaną nowoczesną formę, zamiast ciepnąć tym w kąt, zacisnąłem zęby i ruszyłem w tekst.

Jeśli sądzisz, Drogi Czytelniku, że teraz wyleję wszystkie pomyje na autora, to się mylisz. Bo cóż? Całkiem do luftu to nie jest. Sęk w tym, że ów zapewne strumień świadomości (pod?) zawiera takie sobie przemyślenia. Ani to strasznie złe, ani bulwersujące. Owszem, nudnawe. Choć nawet w tej kwestii trudno o zdecydowanie. Rozczarowanie moje tyczy czegoś całkiem innego: nie doświadczyłem za znój czytania, żadnego Objawienia, Wtajemniczenia. Nie rozumiem, dlaczego pozostawiono formę taką, a nie inną, dlaczego to właściwie notatki do książki, a nie opracowana, normalna książka. Treść moim zdaniem nie wymaga takiej formy, zwłaszcza owych zdań wszystkich małą literą. Najważniejsze jednak, że nie da się tego czytać w pociągu i zasadniczo przed tym rozczarowaniem chciałem ostrzec, bo format pasujący do kieszeni i nabrać się można.

 

Baron

 

 


Ocena 3

 

Piotr Bednarski

Parsifal

Wydawnictwo Poznańskie, 1989

Stron: 177

 

 

 




< 04 >