Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 25>|>

Ognie na skałach (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE

„Ognie na skałach” – pierwsza od siedmiu lat fantastyczna powieść Rafała A. Ziemkiewicza, to mroczna opowieść z gatunku fantasy.

Żegost, wędrowny żołnierz z królewskiego cechu najemników, przybywa do jednej z nadmorskich prowincji Królestwa, znanej głównie dzięki władającej nią parze, rozsławionej w licznych pieśniach bardów: przed laty książę Zamborg uwolnił swą ukochaną z rąk złego czarnoksiężnika z dalekiej północy, pokonawszy go w bohaterskiej walce i skruszywszy lodową wieżę, w której zamknięta była księżniczka.

Wędrowny żołnierz szybko okazuje się w nadmorskim księstwie niemile widzianym gościem – gdy nie chce posłuchać dobrych rad i prędko się wynieść, ktoś nastaje na jego życie. Poddani Zamborga żyją pod grozą tajemniczych śmierci, która spotyka niektórych z nich. Mówi się o klątwie zabitego przez księcia maga, o zemście jego krewniaków, o zbliżającym się najeździe. Ale ani sam książę, ani jego rycerze nie chcą o niczym słyszeć, na wszelkie ostrzeżenia reagując gniewnie. Żegost musi samotnie wyjaśnić zagadkę, sięgającą korzeniami spraw, które pieśniarze przedstawili w sposób daleki od prawdy, i samemu stanąć do obrony mieszkańców księstwa przed nadchodzącą katastrofą...

 

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Woyt miał przy pasie ten sam co wczoraj łuczniczy nóż, a na ogorzałej twarzy ten sam uśmiech, który tym razem nie wydał się Żegostowi wesoły.

Mówiąc prawdę, drużynnik przyglądał mu się tak, jak kot przygląda się złowionej myszy. Zatrzymał się na drugim brzegu płytkiego strumienia i czekał na Żegosta, pieszcząc palcami rękojeść swego noża.

– I co, dobry człowieku? – zapytał w końcu Żegost, wytrzymawszy jego długie spojrzenie. – Życzysz sobie czegoś ode mnie?

Uśmiech blondyna zrobił się jeszcze bardziej paskudny.

– Tym razem książę nam nie przerwie – powiedział, wyjmując ostrze z pochwy. Poruszył nim wolno, sprężony do skoku. – No, dalej, przybłędo. Poproś mnie o litość albo coś takiego. Albo przynajmniej powiedz, że nie masz przy sobie broni.

– Nie mam przy sobie broni.

– No, to masz pecha – zarechotał Woyt. Nadal nie atakował.

– Przepuść mnie. Wezmę tylko broń i wrócę. Wtedy będzie uczciwie.

– Jak przydźwigasz ten swój drąg? Kpisz sobie. Tak właśnie jest uczciwie: ja mam nóż i ty masz nóż. Wyjmuj go i chodź tutaj. Póki mnie nie rozdrażnisz, obiecuję to zrobić tak, żeby cię za bardzo nie bolało.

Rzeczywiście, Żegost miał przy pasie nóż. Podróżny nóż o ostrzu krótszym niż długość dłoni, znakomity do patroszenia złowionej zwierzyny, dzielenia pieczeni i czyszczenia skór. Nawet o nim teraz nie pomyślał.

– Za dużo gadasz – odpowiedział po długiej chwili, już cały spięty, czujny, z rękami lekko odwiedzionymi na boki. – Szczeniak.

– Wyjmij nóż.

– Za dużo...

Tak jak się spodziewał – blondyn skoczył w jego stronę w połowie zdania, licząc na zaskoczenie. Przesadził strumień i od razu zaatakował, mierząc ostrzem w brzuch. Gdyby zdecydował się uderzyć w gardło, walka mogłaby się na tym zakończyć. To była loteria: przeciwnik był zbyt szybki. Żeby unik miał sens, Żegost musiał go zacząć, zanim jeszcze mógł wiedzieć, w jaki sposób Woyt uderzy. Musiał zgadywać.

Tym razem zgadł. Wykorzystując moment potrzebny drużynnikowi na złapanie równowagi, zdołał odskoczyć kilka kroków w stronę wiklinowego wyrobiska.

– ...gadasz – dokończył spokojnie. – Szczeniak.

Z całą pewnością nie można było tego uśmiechu nazwać wesołym.

– Dobrze skaczesz. Gdybyś był młodszy, książę mógłby cię wziąć do drużyny.

Żegost cofał się krok po kroku, nie spuszczając oczu z przeciwnika.

– Powiedz mi, Żegoście, czy jak ci tam, dlaczego ludzie są tacy głupi? – Blondyn wcale nie próbował mu w tym przeszkodzić. Szedł za nim, nie starając się na razie zbliżyć na odległość zdatną do zadania ciosu. – Przecież ci mówiono: jedź w swoją stronę. I żeby jeszcze byle kto tak mówił. A ty nic. No, dlaczego?

Woyt miał powody uśmiechać się coraz szerzej. Widział, że Żegost sam pakuje się w pułapkę: że cofa się w stronę zarośli, gdzie nie będzie mógł ani odskoczyć, ani zrobić uniku. Z każdym krokiem czuł się coraz bardziej pewny swego zwycięstwa.

Przedwcześnie.

Żegost przykucnął nagle i sypnął Woytowi w oczy piachem. Tamten cofnął się o krok i uchylił z miną pełną dezaprobaty, że przeciwnik ucieka się do tak marnych sztuczek.

Ale Żegost wcale nie próbował oślepić napastnika, chodziło mu tylko o skłonienie go do tego jednego kroku w tył – o zyskanie na czasie. Nie tracąc chwili na wstawanie, bezpośrednio z głębokiego przysiadu wędrowiec rzucił się w bok, ku miejscu, gdzie zbieracze pozostawili swe narzędzia.

Obok sterty powiązanych starannie snopów leżał nóż do wikliny – zakrzywiony jak sierp i by oszczędzić właścicielowi bólu w krzyżach, osadzony na długim, drewnianym trzonku. Miejscowi nazywali to narzędzie knypem.

Blondynowi los z całą pewnością oszczędził w życiu mozolnego zginania karku przy zbiorze wikliny. Prawdopodobnie sądził, że Żegost w śmiertelnej rozpaczy rzuca się na niego z kijem, którym chce go uderzyć w głowę jak pałką. Roześmiał się więc tylko, uskakując lekko przed tym desperackim, jak sądził, atakiem i odwodząc prawą rękę do ostatecznego, śmiertelnego pchnięcia Żegosta pod żebra.

Ale już nie zadał tego ciosu. Zabrakło mu nagle siły. Cienki, wyostrzony jak brzytwa sierp, którym wieśniacy cięli twarde, zaschnięte łodygi, wszedł w jego ciało lekko niczym w masło, zatrzymując się dopiero na mostku. Śmiech zamienił się w charkot. Woyt cofnął się sztywno o krok, machinalnie sięgnął osłabłą ręką do gardła, jakby nie od razu potrafił sobie uświadomić, że dziwne narzędzie, jakiego nigdy by nie uznał za broń, tkwi wbite głęboko u nasady jego szyi.

Żegost chwycił teraz drewniany trzonek oburącz i zakręcił knypem tak, aby wyrywając ostrze, poderżnąć przeciwnikowi gardło do reszty. Drużynnik zacharczał, na jego wargach pojawiły się krwawe bąble – z rozciętego gardła jaskrawa krew tryskała szerokim strumieniem jak ze szlachtowanego prosiaka. Oczy młodego woja były pełne niewysłowionego zdumienia. Bezradnie gmerał dłońmi w strumieniu posoki, jakby usiłował zamknąć ranę albo upewnić się, że jej tam nie ma, że to, co się stało, nie mogło się zdarzyć. Podniósł na Żegosta zdziwiony wzrok, usiłował coś powiedzieć, ale nie był już w stanie wydać z siebie żadnego słowa. Zwalił się ciężko na piasek, wciąż z tym bezbrzeżnym zdumieniem wypisanym na twarzy.

– Trzeba atakować od razu, a nie gadać. Szczeniak – usłyszał Żegost jakiś głos.

To był jego własny głos.

Usiadł ciężko na piasku, osłabły nagle i spocony, czując bijące w skroniach tętno.

Patrzył, jak Woyt kopie piasek i podryguje konwulsyjnie. Tamten umierał bardzo długo; młode, zdrowe ciało nie godziło się oddawać ducha.

Dopiero po pewnym czasie Żegost uświadomił sobie, że wokół stoją ludzie. Wstał, przemagając drżenie nóg, i przez dłuższy czas wycierał starannie ostrze knypa o kaftan leżącego. Doprowadziwszy wreszcie nóż do pożądanego stanu, odłożył go troskliwie w to samo miejsce, obok powiązanych snopów wikliny.

W końcu zdobył się, by podnieść wzrok na cisnących się wokół struchlałych ze zgrozy rybaków. Z jakiegoś powodu po głowie kołatała mu się tylko jedna, niespecjalnie mądra myśl: ale będą mieli o czym gadać, pewnie przez całe lata nic się tu nie zdarzyło, a teraz nagle aż dwa trupy dzień po dniu.

Odnalazł w tłumie znajomą twarz – to był jeden z rybaków, z którymi rozmawiał wczoraj, Gaca albo Ludała, nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć.

– Widzieliście – powiedział do niego schrypniętym głosem. – Nie mogłem inaczej. Nawet nie miałem broni. Sami widzieliście.

Cisza.

Wydawało się, że ta cisza nigdy się nie skończy.

– Wyście go, panie Żegoście, zabili – powiedział wreszcie struchlały z grozy Ludała czy Gaca. – Książęcego woja.

– Głusi jesteście? Przecież mówię: nie mogłem inaczej. Samiście chyba widzieli. Widzieliście? – Żegost rozejrzał się po twarzach świadków. – Chyba ktoś widział, co tu się działo. No?

Cisza. Wiedział, że nie usłyszy nic prócz zacichającego rzężenia konającego. I prócz wszechobecnego szumu morza.

Ruszył do wioski, nie oglądając się. Nawet Platka nie pytał go o nic, kiedy zabierał swój szponton i sak­wę. Dopiero gdy wychodził z karczmy, zobaczył nadbiegającego od strony przystani Dejwasa. Parę kroków za nim trzymał się tłumek rybaków, ich kobiet i dzieci.

 


< 25 >