Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 16>|>

Krótka historia zegara

czyli jak ludzie z czasem się mierzyli

 

 

Baronowi i Packowi – za inspirację i wsparcie
Stefanowi W. – za inspirację

 

 

 

Są rzeczy, których nigdy w życiu nie zrobiłbym... na trzeźwo. Na przykład pisanie. Wystarczy jednak jedno piwo... No, dwa, ewentualnie trzy. W porywach do flaszki, ostatecznie dwóch. Chyba że jest wesele, pogrzeb, konwent, urodziny, imieniny, Nowy Rok, Wielkanoc, Boże Narodziny, Zielone Świątki, Święto Pracy, Święto Niepodległości, Dzień Matki, Tłusty Czwartek, Dzień Sapera, Dzień Trzeźwości albo jakoweś inne, ważne święto. Wtedy trochę więcej. Na ankietowe pytanie „Jak często pijesz alkohol?” zawsze uczciwie odpowiadam, że „okazjonalnie i od święta”. Jak nie ma okazji, to zawsze trafi się jakieś święto. Na przykład – Niedziela Wielkanocna, później – Zalany Poniedziałek. We wtorek, jak mnie ocucą – imieniny Eustachego i Wiktoryny. To nic, że nie znam nikogo o takich imionach. Nawet lepiej. Co to za imiona!? O ile rodzice życzą sobie, by ich dzieciak grał na trąbce, jak nie przymierzając – Eustachiusz, o którym nieraz wspomina się przy okazji narzędzia pracy, którym tenże musiał zarabiać na życie. Owszem, wtedy mogą swemu kurduplowi nienarodzonemu zaproponować imię Eustachy, które to bardziej lepiej brzmi na poważnego muzyka, niż jakiś ksiut Eustachiusz. Ten drugi może co najwyżej na fujarce zaiwaniać, a nie na poważnym narzędziu, jakim jest przedmiot wydęty, blaszany. Tak więc, jeśli sobie rodzice zażyczą, ja się im przeciwiać nie mam zamiaru, bo wieku odpowiedniego nie uzyskałem, coby się ze starymi wykłócać. Ale gdybym na krzcie dostać miał imię Wiktoryn, sam osobiście utopiłbym rodzicielstwo w krzcielnicy. Szczęściem, redaktor Pacynka mnie tu szturcha, objaśniając, że Wiktoryn imieniem żeńskawym jest. To jeszcze lepiej! Tym bardziej nie suponowałbym, że rodzice wychować by mnie chcieli na jakiegoś Miriam, o którym w telewizji N nadawali, że to chłop, nie baba jest, a o którym już to Boy, wespół z niejakim Żeleńskim, napomykali, że to Żyd pci męskiej jest.

Alem zbiegł z tematu, który za cel postawiłem sobie i dotrzymać zamierzam. O ile uda mi się przerwać słowotok, któren na mię się zawziął. Tak to już z grafomanami jest, że pisać muszą, a i ja się do tych niechlujnych wyjątków rzemiosła pisarskiego zaliczam, choć pisarzem nie jestem. Na szczęście odstrasza mnie przykład Jana Długosza, który jak raz zaczął, tak do śmierci swojej pisał. I cóż z tego, że sławą i poważaniem społecznym się cieszył, skoro zmarło mu się, czyli kopsnął w kalendarz, zwany przez niego Rocznikiem. Bo wtedy oni, znaczy Jagiellonowie i ich ziomale, inaczej czas mierzyli. Dopiero później w obieg wejszły kalendarze z podziałem nie na lata, a na dni, czyli tak zwane potocznie Dzienniki. Na ten przykład niejaka Bridget napisała „Dzienniki Jamesa Jonesa”, a Stachu Lem – „Dzienniki gwiazdowe”. O jakich gwiazdach myślał, że nadmienił w tytule, nie wiem. Ja tam ani Britni Spirs, ani Dżej Lo, ani tym bardziej naszej lokalnej gwiazdy Michała Kontrybuta Wiśniewskiego, nie wyczytałem. Może dlatego, że Staszek trochę wcześniej pisał i mógł ich nie przewidzieć. Futurologiem to on zawsze był kiepskawym.

No, ale do meritum sedna. Z czasem, to tak jest, że przed starożytnością jeszcze, starczyło w niebo spojrzeć, żeby wiedzieć, jaki jest... Że między wschodnim, a zachodnim końcem słońca znajduje się południe, zaś gdzieś pośrodku między zachodnim, a wschodnim – północ. No i tu zaczynały się przysłowiowe wschody. Bo o wiela południe, że minęło, łatwo było poznać po tym, że słońce niżej jest niźli było. Albo z pomocy gonomomierza skorzystać można. Notabene, niewielu fantastyków wiedzieć będzie, co to jest ten gnomomierz. Dziwić się niepodobna z tej indolencji, bo wiadomo – tory myśli fantastycznej lecą bardziej w stronę urządzenia mierzącego wzrost ogrów, zwanych tu i ówdzie gnomami, niźli kija, oszczepa, czyli też innej halaburdy wbitej w ziemię. Tak, tak. Gnomomon jest pierwszym w historii ludzkiego nasienia urządzeniem astronautycznym, powstałym gdzieś między rokiem 3 000 p.n.e. a 2 450 000 p.n.e. albo odwrotnie. Tak więc o ile ustalenie, czy jesteśmy przed południową drzemką, czy już po, było banalne, o tyle połowy nocy nijak nie dało się ustalić. Bo księżyc orgazmu, czyli też szczytowania, dostać mógł nawet w dzień. A i to nie zawsze, bo jedną razą dochodził, inną tylko do połowy. Gdyby tylko tyle, to nie byłoby problema. Widać przecież, że doszedł. Ale zdarzały mu się dni, że się wcale nie pojawiał na nieboskłonie. Gdybyż jeszcze zawiadamiał wcześniej, można by wyszykować jakieś zastępstwo. Może słoneczko by wzięło, poświeciło noc i dzień. Ale nie, on tak bez uprzedzenia, i w dodatku niewiadomo było, gdzie się szlajał. No, jak tu polegać na tak niespolegliwym kochanku?

No to ludziska poszli po rozum do głowy i w nocy zaczęli orientować się podług gwiazd. Ale okazało się, że i gwiezdne zbiry swoje życie mają... Dajmy na to, że w łupiance ognia trza dopilnować. No to mieszkańcy, co robią? No to oni dyżury ustalają, i podług Wielkiego Psa się orientują. Ustalają – psia jego mość dojdzie tutaj, nad tego bambusa, następuje zmiana dokładającego do paleniska; przejdzie nad sosenkę, co to rośnie kawałek dalej, kolejna zmiana; aż do palmy i kaktusa, a potem do wschodu słońca... I wszystko byłoby legalnie cacy, gdyby nie to, że ten pies, co to każdej nocy patroluje niebo, krzepy nabiera, coraz szybciej zaczyna biegać, i za każdym razem coraz wcześniej pojawia się na niebosklepieniu! I cieszy się tylko ten, co pierwszy do ognia ma dokładać, bo najkrócej dyżurował będzie. A ostatni...

Kapłani-astronauci sobie z tym jakoś poradzili. Ale trzeba Wam wiedzieć, że w takim starożytnim Egipcie, albo Hipopotamii nie każden jeden podstawówkę kończył, a geografię z elementami gastronomii wtedy mieli dopiero w programie gimnazjum zaplanowaną. I to w ostatniej klasie! Było to spowodowało pewien niedobór w wykształconych klasach społecznych. Kapłanów było za mało i nie każden jeden mógł poświęcić swój czas, żeby budzić o tej i o tej porze ogniskowego. Szczególnie, że już wtedy kapłani wyglądali z nieba komet. Dokładniej, to jednej komety, która miała zwiastować narodziny naszego Pana Jednorodzonego. No i teraz sobie wyobraźcie, że do takiego augura co chwilę ktoś przylazuje z prośbą: „Zdzichu, obudź mnie o tej i o tej”. No i zasuwa hierofant w nocy do łubianki, żeby ogniskowego zbudzić i w tym momencie kometa myk, przelatuje niezauważona.

Pomyślcie, jakie to miałoby mieć perturbulencje dla ludzkości! Religii naszej by nie było, i taki Pacyński na ten przykład nie mógłby napisać ostatniego felietona dla „Science-Fictiona” o polskiej fantastyce religijnej, czyli też jej braku. W sumie dla naszej fantastyki, różnica byłaby niewielka, czy religia jest, czy nie. Bo faktycznie, pod tem względem pewne braki mamy i ani „Kantyny Leibnitza”, ani „Hostii sumienia”, ani nawet „Rodu Leonarda da Ciprio” nasi pisarczykowie nie zapłodnili. Tylko nie wiem czemu Pacan nie ruszył konceptem, dlaczego u nas brak też jest „Diunów”, „Władyków Pierścieni”, czy chociażby „Korników Marsjańskich”, które z religią naszą niewiela mają wspólnego? A dlaczego zaposiadowujemy „Solaris” i „Wiedźmina”...?

Ponieważ, że starożytni dbali o swoją późniejszość, a naszą teraźniejszość i Jezuska chcieli koniecznie odwiedzić, gdy był jeszcze przy żłobie, zaczęli deliberować, jak by tu pomierzyć czas bez udziału kleru? No i w końcu wpadł na pomysł jakiś grecki Turek, bo nikt inny to być nie mógł, oni głównie palą te ichnie ciupaski, zwane przez nich nargili... Więc ten Turek tak sobie palił, i palił, a jak nie palił, to sobie przyglądał, jak to w tej fajurce bulgota. I z tego bulgotu narodził się pomysł wodnej klepsydry! Oczywiście, rozwiązanie miało swoje wady. Podstawową było, że o ile w Grecji, Turcji, Polsce, NRD czy Czechosłowacji (pamiętać należy, że opisuję historię starożytnią i wtedy był inny układ polityczny), wodna klepsydra się sprawdzała, o tyle w Egipcie, czyli też na Saharze, nie za bardzo. Bo oni, Egipcjanie, tam chleją na umór, i ich potem cholernie suszy. Z tego powodu zbudowali sobie właśnie Saharę – wypili na kacu całą wodę jaką tam znaleźli... No więc taka klepsydra nie za bardzo się sprawdzała, a to z tego oglądu, że ta woda w opisywanym urządzeniu nie wytrzymywała większej poimprezy. (Do dziś przetrwał u nas zazwyczaj wieszania klepsydr, jako znaku, że się komuś zmarło, bo nie miał co pić). Po wysączeniu ostatniej kropli wody z bukłaków, saharyjski rozbitek dobierał się podówczas do wody z czasomierza, i była to ostatnia rzecz, jaką zdziałał. Potem tracił poczucie czasu i, wędrując po pustyni, nie był zorientowany, czy pił dzień, trzy godziny i czternaście minut, czy czternaście dni temu. A jak człowiek sobie nie golnie od czasu do czasu jakiejś ćwiartki, półlitrówki, albo więcej, to wzdycha czyli umiera...

Wtedy jakiś ynteligient wymyślił, że zamiast wody – piasek będą sypać w klepsydrę. To był krok stadionowy (oni tam inne odległości mieli i do sportów byli przywiązani). Dzięki temu stosować klepsydrę mogli nawet pingwiny na Antraktyce, gdzie, jak twierdzą autorytety fizyczne, woda zamarza w temperaturze grubo poniżej stu stopni.

I byłoby wsio w porządku z takim mierzeniem czasu, gdyby nie... szacowne małżonki mężów wracających odrobinę później niż wcześniej do domu. Okazało się, że nie można miglancowi mężowi wytknąć spóźnienia, bo na hasło „Spóźniłeś się o pół klepsydry” ten zawsze mógł, domagać się łagodniejszego wyroku, wymigując się hasłem: „Nie o hik! pół, a o hep! świerć! A poza tem to sośśśś siii się hik! pomieszszało, moje koch... chanie, w liszeniu szekrętów klepsydr heep!, bo ja jestem pun-tu-alnie, a nawet o szy świerći za wsześnie!”. No i rzeczywiście, jak takiego delikwenta za spóźnienie wygarbować po grzbiecie? W tamtych czasach kobiety nie mogły chodzić do szkoły i uczyły się od swoich matek. Powodowało to pewne trudności w liczeniu i za cholerę nie można było dojść, czy spóźnienie miało wymiar czterech, czy osiemnastu klepsydr? Dopilnowanie już samego obracania czasomierza sprawiało niejakie trudności. Małe klepsydry trzeba było za często zakręcać, a duże były za ciężkawe – małżonek mógł zabierać ze sobą tylko kieszonkowy model, który trudno było zsynchronizować z domowym.

Niezbyt udanym konceptem okazały się zegary chodzące na ogień. Przykładowy taki czasomierz wyglądał tak, że w świeczkę wbijało się gwoździki, i w miarę upływu jej topnienia, po odpadaniu goździków poznać było, że czas mija. Co bardziej obyci z językami łatwo wydudekują skąd przyszło do nas powiedzenie – ze świecą szukać. Od naszych południowych sąsiadów! Chcąc sobie ten-teges z kobietą inną niż małżonka, taki Czecho-Słowak musiał pilnować czasu. A ichnie „szukać” to po naszemu „pieprzyć się”, stąd więc się wzięło – „ze świecą szukać”...

Ogniomierze nie sprawdziły się, z powodu, że zbyt często dochodziło do samozapłonu, kiedy takiemu delikwentowi świeca z ręki wypadła podczas uskuteczniania prorekreacji.

Dobrym rozwiązaniem stały się średniowieczne ratuszowe zegary słoneczne, ale... i one miały swoje niedyspozycje. Albowiem, primo – działały tylko w dni nasłonecznione; sekundo – u takich na ten przykład Indianów trudno było o ratusz (a na tipi zegara ciężko uwiesić); i tercjo – nie wybijały godzin. Szczególnie to ostatnie było bardzo nieporęczne. Jeśli taki zegar wystawiono w wiosce z czterema chatami na krzyż, z każdego jej końca był widok na ratusz. Gorzej w wielkich metropolisach, gdzie widok ratusza przysłaniały wieżowce i inne baszty. Z okna komnaty wyglądnąć – nic nie było widzieć, a na strych nie każdemu jednemu chciało się wylazywać, coby godzinę sprawdzić.

I tak oto doszliśmy do przełomowego momenta w historii ludzkości, czyli wynalizienia zegara mechanicznego i wielkiej scysji o patenta, zahaczającej o mordobicie, a trwającej do dziś. Nie nam rozstrzygać czy w prawie jest Liang Lingzan czy Gerbert z Aurillac żyjący z górą dwieście lat później. Faktem niezaprzeczalnym jest, że Francuz, w przeciwieństwie do Chińczyka został mianowany na papieża. Czymś sobie za ten awans aspołeczny musiał zasłużyć. A co innego to by mogło być, niźli wynalazek zegara?

Ciekawością jest, że pierwsze zegary miały tylko jedną wskazówkę – godzinową. Ludzie wtedy nie byli pośpieszni. Bo choć tamtejsze drogi w lepszym bywały stanie niż nasze autostrady, to oni poruszali się głównie pieszo, a tylko co bogatsi – końmi i pojazdami koniowymi. Powodowało to czasem dosyć spore różnice w czasie dotarcia na miejsce – planowanym i rzeczywistym.

Swą drogą, dziwnie się odwróciły dysproporcje: kiedyś – drogi były dobre, a ludzie piechotą chodziwali; dziś – drogi mamy do dupy, a na parkingu często nie mam jak rowera zaparkować... Tu – Audio, tam – Fiord, obok – Folkswagen... A mówią, że Polacy biedni. Po parkingach tego na pewno nie widać. Ale to pewnie dlatego, że się nasi zmotoryzowani współobywatele boją z parkingu wyjechać na te dziurawe drogi.

Wracając do subiekta, średniowieczni ludzie żyli sobie spokojnie, zegary na ratuszach im niespecjalnie przeszkadzały. A tym, którzy skarżyli się, że po nocy nie mogą spać ze względu na cogodzinne bim-bombicie, króle nakazywali ścinać oprzyrządowania do nasłuchu.

Z wieści, którą zaraz zapodam, zapewne uraduje się najsilniejsza grupka zwolenników fantastyki reprezentująca Taką Jedną Wioskę. Otóż pierwszym miastem, jakie posiadło zegar mechaniczny w Polsce był... Ta-dam! WROSŁAW! I to zaledwie nieco ponad trzydzieści lat po wynalezieniu wieżowego zegara mechanicznego. Zabrawszy pod uwagę, że do niedawna po kilka, a nawet kilkanaście lat trza było czekać, żeby TVP wyekspediowała oczekiwany film lub serial zagraniczny, trzydzieści lat na tamte czasy... Hoho! To był ekspres. Parędziesiąt lat później zegary rozgospodarowywały się nawet w domach.

Nastąpił Renesans i rozpowszechniły się zegarki kiszonkowe i wskazówka minutowa. Wystąpiło gwałtowne przyśpieszenie trybu życia. Zlikwidowany został problem, jak wymierzyć trzy minuty, coby ugotować jajko na miętko; pojawił się problem trzyminutowego seksu; uczniaki wynalazły kwadrans studencki. Ludzie zaczęli biegać w tę i we w tę, bo ten myślał, że jest spóźniony, a tamten, że jest rychtyk za wcześnie... I nagle ktoś krzyknął – „Stop! Paaany, co będziem tak latać jak poparzone? Te zegarki są do dupy! Albo śpieszą, albo się spóźniają... Chodźmy lepiej na piwo”. I znów zrobiło się jak dawniej, człowiek zaczął prowadzić spokojny i nieśpieszny żywot człeka poćciwego. Tego stanu nie zmieniło nawet wynalezienie w 1657 zegara wahadłowego.

Katastroficzne w sutkach dla ludzkości okazało się dopiero wynalezienie na początku XIX wieku wskazówki sekundnej, później zegara elektromagnietycznego, kwarcowego, i w końcu w 1949 r. – atomowego. Czas przyśpieszył jak poparzony i do dziś nic nie jest w stanie go powstrzymać.

O tym, jak niechlubnie nowy wynalazek przysłużył się człowiekowi można przekonać się samemu. Z pewnością mieliście okazję przyglądać się staremu zegarowi z wieży ratuszowej. Molumentalność, dostojeństwo, spokój i zrównoważenie.

CYK...... CYK...... CYK......

Człowiek mógł spokojnie zastanowić się, pomyśleć, nawet jeśli był już spóźniony... Dziś wystarczy spojrzeć na rękę, i pot na własnych plecach leje się ciurkiem, gdy uświadomi się jak ten czas masakrytycznie ucieka...

Cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk...
He???
Cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk...
O ŻESZ!!! ZNÓW SIĘ SPÓŹNIĘ! MUSZĘ ZASUWAĆ DO ROBOTY! Pa, pa!
Cyk cyk cyk cyk cyk cyk...

 

marzec 2005, styczeń 2006

 


< 16 >