Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 11>|>

Recenzje

 

 


Świeże mięso

 

okladka

Nie jestem wielkim fanem horroru. Nie, żebym się snobował czy też uważał opowieści z „dreszczykiem” za gorszy gatunek – po prostu nie lubię się bać. Co prawda zdarzyło mi się co nieco poczytać, ale większość tekstów przepadła w mrokach pamięci. Niemniej jednak nawet taki „laik” jak ja widzi, że horror w Polsce nie ma się najlepiej. Autorów mamy ledwie garstkę, wśród zagranicznych dominują głównie „sprawdzone marki”. Krótko mówiąc: stagnacja.

Dlatego też, pomimo mojego niezbyt dużego zainteresowania horrorem, wszelkie nowe inicjatywy witam z otwartymi ramionami. Ba, szczerze im kibicuję – zwłaszcza takim, jak „Trupojad”.

Tom zawiera piętnaście tekstów plus wstęp Jarosława Grzędowicza. Jak to często w antologiach bywa, utwory selekcjonowane są według określonego klucza – w tym wypadku klamrą spinającą wszystkie opowiadania jest, jak nietrudno się domyślić, horror. Poza tym autorów łączy staż – większość to osoby przed debiutem albo z niewielkim dorobkiem.

Stawkę otwiera opowiadanie „Trupojad” Piotra Połubińskiego – całkiem interesujące, aczkolwiek bez fajerwerków. Rzecz dzieje się w Polsce; główny bohater, człowiek znany jedynie pod wiele mówiącym pseudonimem Grabarz, zajmuje się oczyszczaniem społeczeństwa ze „szkodliwego elementu”. Tymczasem w okolicach jego cmentarza zaczyna grasować osobnik skutecznie dezorganizujący mu pracę. Historia Grabarza wciąga, choć w zasadzie nie oferuje nic nowego. Całość zwieńczona jest sympatyczną puentą. Solidne rzemiosło i tyle.

Kolejny tekst, „Cyklon” autorstwa Alicji Getek, to short traktujący o paleniu i jego skutkach. Albo też o paleniu i negatywnych skutkach zakazów antypalaczowskich. Mnie nie ruszył, choć w zasadzie napisany sprawnie; być może dlatego, że nie palę.

Ruszył mnie natomiast „Pokój” Daniela Grepsa. Pisarz-horrorysta wynajmuje mieszkanie, którego jeden z pokoi nie powinien zostać otwarty pod żadnym pozorem. Historia jest banalna, jednak autor, sprawnie dozując napięcie, nasycił ją wzbudzającym grozę klimatem.

Teoretycznie „Cierpliwość” Roberta Cichowlasa powinna przypaść mi do gustu – warsztatowo jest nieźle, tło interesujące, a bohater sympatyczny. Problem polega na tym, że gdy opowieść zmierza w dobrym kierunku, nagle wszystko się kończy.

Opowiadanie „Opowieść oszusta” Jakuba Małeckiego wpisuje się w popularny ostatnio nurt legend miejskich. Głównym bohaterem jest Rafał – wkurwiony (ponieważ żadne inne słowo nie oddaje lepiej jego stanu) pracownik banku. Narastająca frustracja powoduje, że postanawia wziąć na klientach odwet. Pozornie nieszkodliwe działania prowadzą do katastrofy. Styl Małeckiego jest żywy i bardzo naturalny; warsztatowo jest to jedno z najlepszych opowiadań zbioru. Największym atutem „Opowieści...” jest jednak to, że jej treścią jest COŚ.

„Melodie naszych sąsiadów” Roberta Wieczorka znudziły mnie. Autor za bardzo skupił się na rzeczach nieistotnych, fabuła wlecze się w nieskończoność, całość zaś sprawia wrażenie mocno wymęczonej.

Nie zachwycił mnie także „Prezent” Krzysztofa Gonerskiego – bezbarwna historia człowieka prowadzącego podwójne życie. Tekst przyzwoity i tylko przyzwoity.

Kolejne opowiadanie, „Szczelina” Pawła Pietrzaka, opowiada o anomalii pojawiającej się w mieszkaniach pewnego bloku. Niestety, nie przeraża, ani nawet nie budzi lekkiego niepokoju. Jest natomiast przeraźliwie nudne.

„Renowator” Tima Borysa początkowo wzbudził moje zainteresowanie; niestety, im dalej w las, tym gorzej. Tytułowy bohater otrzymuje zlecenie na renowację sekretarzyka należącego niegdyś do sławnego twórcy horrorów. Oczywiście wynika z tego tragedia. Czytałoby się całkiem miło, gdyby nie fatalne, schematyczne zakończenie.

„Wierna Rzeka” Aleksandry Zielińskiej – sympatyczna, całkiem wciągająca historia. Ale nic ponadto.

Radosław Kowalik z „Moją lewą ręką” stał się dla mnie niekoronowanym królem schematu. Po raz kolejny pojawia się motyw znanego pisarza horrorów, tym razem w Ameryce. Andrew ulega wypadkowi samochodowemu, wobec czego zmuszony jest pisać lewą ręką. Powoduje to cały szereg makabrycznych wydarzeń. Autor wykorzystał tu chyba najbanalniejsze z możliwych elementów: mamy więc wyidealizowaną Amerykę, przesłodzone do granic małżeństwo, patos w nadmiarze i, oczywiście, mocno popularnego pisarza.

„Z miłości do ciała” Anny Szczęsnej to drugi short w tym zbiorze. Podobnie jak poprzednik, nie poruszył mnie, choć tematyka jest dość interesująca.

Spodobał mi się natomiast „Obowiązek szkolny” Wiesława Karasińskiego. Do domu niesfornego dziecka przybywa pedagog. Na pierwszy rzut oka: rutynowa wizyta. Jak się jednak okazuje, Piotruś ma w domu znacznie więcej do powiedzenia. Wciągające, z sympatyczną puentą i ciekawie przerysowaną postacią ojca.

Tytuł najlepszego tekstu antologii otrzymuje „Na południe od wtedy, na północ od teraz” Pawła Palińskiego. Historia przypadkowego spotkania w przydrożnym barze – spotkania, które mogłoby się przydarzyć każdemu – naprawdę przeraża. Paliński pisze pięknym, choć oszczędnym językiem, jakby specjalnie stworzonym dla tej opowieści. Nie bombarduje czytelnika tysiącem zbędnych rekwizytów; bardziej skupia się na tym, co tkwi w ludzkiej psychice.

A teraz garść uwag końcowych:

1) Trupojad jest zbiorem dość nierównym.

2) Małecki i Paliński nowymi nadziejami rodzimego horroru.

3) „M jak Miłość” było ciekawe jak baba jedząca w domu mielone.

 

Marcin Kamiński

 

Trupojad. Nie ma ocalenia

Antologia horroru tom I

Red Horse, 2007

Stron: 416

Cena: 24,99

 


Ot, ugrzęźli my, a czort karty rozdaje

 

okladka

Napisać polityczną powieść grozy, która nie stanie się groteską, to prawdziwa sztuka. Napisać ją w duecie, tak by pozostała nie tylko zdatna do czytania, ale by jej lektura dostarczała przyjemności – to już rzecz prawie niemożliwa. Zwłaszcza gdy dwójka głównych bohaterów to porucznik MO i ksiądz-naukowiec. Połączenie ognia z wodą, wyglądające na pierwszy rzut oka jedynie na niezły chwyt marketingowy, na którym jednak łatwo może stracić opowiadana historia. Z powyższych powodów do Psa i klechy. Przeciwko wszystkim. Łukasza Orbitowskiego i Jarosława Urbaniuka podeszłam z bardzo ostrożnym zainteresowaniem.

Czekała mnie seria pozytywnych zaskoczeń. Przede wszystkim największa moja obawa – że powieść padnie ofiarą schizofrenii stylistycznej, a przejścia między fragmentami pisanymi przez każdego z autorów będą niemal fizycznie bolesne – okazała się najmniej uzasadnioną. Właściwie nie widać, że „Psa i klechę” stworzyły dwie osoby – i, żeby nie było żadnych wątpliwości, jest to pochwała. Świadczy to bowiem o znakomitej współpracy duetu Urbi et Orbi, o tym, że naprawdę nadają na tych samych falach, a jeśli nawet nie zawsze, to w razie potrzeby jeden umie się do drugiego idealnie dostroić. Do tej pory nie sądziłam, że coś podobnego jest w ogóle osiągalne. W rezultacie powieść jest spójną całością, którą się nie czyta, a wręcz pochłania, płynnie i niepostrzeżenie.

Po drugie, bohaterowie, czyli wedle kolejności tytułowej porucznik Zbigniew Enka i ksiądz Andrzej Gil, okazali się sympatyczni i przekonujący, a połączenie ich w parę śledczych to nie tylko chwyt marketingowy, ale przede wszystkim posunięcie głęboko przemyślane, uzasadnione podwójnie – ze względu na ich charaktery i temperamenty oraz na wymogi fabuły.

Po trzecie, sama fabuła. Nie byłam przekonana, czy łączenie fantastyki i polityki, zwłaszcza ożywianych ostatnio z upodobaniem wrażliwych interpretacyjnie czasów solidarnościowego przełomu, jest dobrym pomysłem. Właściwie, po traumatycznych doświadczeniach z zaangażowaną na tym polu powieścią Jacka Piekary byłam pewna, że podobne przedsięwzięcie jest skazane na klęskę. A jednak udało się uniknąć realizacji tego czarnego scenariusza z bardzo prostego powodu: polityka i politycy zostali tu potraktowani nie jako byty funkcjonujące niezależnie, ale jako rekwizyt w rozgrywkach mrocznych sił, walczących o władzę od początku świata. Nie tę doraźną, polityczną, wyszarpaną otumanionym „kiełbasą” wyborcom, ale prawdziwy, boleśnie dosłowny rząd dusz. Co jednak nie przeszkodziło wiarygodnie odmalować ówczesnych realiów obyczajowych.

Nawet Enka, choć w sumie „swój chłop”, po życiowych przejściach ani nie jest wybielany przez autorów, ani sam się wybielać nie próbuje. Gil z kolei nie jest idealizowany, więcej, to właśnie on jest postacią ciekawszą, bardziej skomplikowaną wewnętrznie. Choć poznaliśmy stopniowo pewne tajemnice z jego przeszłości, zdaje się mieć jeszcze wiele innych. Te być może odsłonią kolejne tomy cyklu. Przede wszystkim to ksiądz, trochę nieoczekiwanie, lepiej rozumie naturę demonów i tajniki oddawanego im kultu. Nie próbuje z nimi walczyć klepaniem zdrowasiek i wodą święconą. Doktor habilitowany teologii jest na mrocznej ścieżce przewodnikiem swojego partnera porucznika, dla którego to zupełnie nowy świat. Sam fakt jego istnienia wywraca na nice prosty, logiczny i niezachwiany dotąd laicki światopogląd milicjanta, a w zamian nie oferuje mu ten nowy wymiar rzeczywistości niczego – oprócz grozy.

Wspierając się nawzajem w licznych trudnych momentach, pogłębiając zaskakującą dla obydwu więź, pies i klecha poprzez cienie przeszłości, szpital psychiatryczny, praską melinę, a w końcu burdel na Wiejskiej docierają do zupełnie nieoczekiwanego zakończenia. Zakończenia, które budzi apetyt na więcej i każe z niecierpliwością czekać na ich nowe przygody. Bo ta pierwsza, choć opisana na pięciuset stronach z okładem, wciągnęła nieoczekiwanie głęboko i skończyła się niespodziewanie szybko.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Łukasz Orbitowski, Jarosław Urbaniuk

Pies i klecha. Przeciwko wszystkim

Fabryka Słów, 2007

Stron: 536

Cena: 29,99

 


Mutacje i metamorfozy

 

okladka

Leena Krohn należy do najciekawszych współczesnych pisarek fińskich. Sławę przyniosły jej opowiadania fantastyczne, książki dla dzieci, wiersze i eseje. Krohn jest znana polskiemu czytelnikowi jako autorka powieści „Pelikan. Opowieść z miasta”. Preferuje krótkie formy, nowele i miniatury o charakterze lirycznym. Mistrzami Leeny Krohn pozostają Antoni Czechow i Edgar Allan Poe. W 1993 r. pisarka została uhonorowana nagrodą literacką „Finlandia” za powieść „Matematyczne istoty i podzielone sny”. W tym samym roku zbiór opowiadań dla młodzieży „Sekrety” zdobył nagrodę Topeliusa. Utwory Krohn były tłumaczone na estoński, węgierski, szwedzki, rosyjski, japoński, łotewski, francuski, angielski i norweski.

Pierwsze wydanie „Tainaronu” ukazało się w 1985 r. Mikropowieść otrzymała nominację do prestiżowej World Fantasy Award. Krohn napisała swoją książkę w formie listów do nieznanego adresata. Główna bohaterka płynie na statku do Tainaronu zamieszkiwanego przez fantastyczne istoty owadopodobne.

Kubistyczna narracja powieści odzwierciedla strukturę ponowoczesnej cywilizacji.

Krohn w przekonywujący sposób ukazuje widmo nadchodzącej Zagłady. Tytułowe miasteczko leży w pasie wulkanicznym. Pozorną ciszę zakłócają nocne wstrząsy.

Miasto jest prawdziwym tyglem kultur i religii. Z przyjemnością obserwowałam zmieniające się epoki, bóstwa, wieże kościołów, kopuły minaretów kapiące złotem i jasne głowice doryckich świątyń. Nie można sporządzić mapy miasta, gdyż Tainaron ulega ciągłym przeobrażeniom.

Największym atutem książki są bohaterowie. Królowa, Imitator, mierniczy, pasażerowie w kształcie liści, czy tainaronianin produkujący specjalną nić na potrzeby miasta wzbudzają lęk i fascynację przybyszów. Narratorka przygląda się tainaronianom z dystansem. Dojmującym uczuciem jest obcość w tłumie przypominającym rój trzmieli. Celem podróży do miasta stanie się poszukiwanie kokonu w przestworze Okeanosu.

Mogę z całym przekonaniem polecić książkę „Tainaron”. Jest ona pozycją wyjątkową w gatunku science fiction. Leena Krohn w niezwykle sugestywny sposób opowiada o problemie samotności i przemijania. Groteskowy i przerażający jest w powieści obraz starzejącego się ciała. Żywiołowy język oddaje nieuchronny rytm przemian cywilizacyjnych i metamorfozy duszy, rozpad i mutacje tożsamości jednostki w społeczeństwie. W kakafonii dźwięków i wielości języków autorka chciałaby odkryć istotę człowieczeństwa i humanistycznej kultury. Antropocentryzm niewątpliwie stanowi przeszkodę w poznaniu.

Powieść nie należy do lektur łatwych. Proza L. Krohn jest gęsta od metafor i porównań. W „Tainaronie” widać inspiracje poezją Eino Leino, Edith Sodergran i Helvi Juvonen. Jednak erudycja i błyskotliwość nie przesłaniają podstawowych zagadnień filozofii życia. Pisarka wielokrotnie zaciera granicę między językiem a muzyką, tworząc mistyczny obraz nieśmiertelności. Warto wsłuchać się w tę wielogłosową partyturę...

 

Anna Banasiak

 

Leena Krohn

Tainaron

Tłum. S. Musielak

Świat Książki, 2008

Stron: 160

Cena: 26,00

 


< 11 >