strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 08

Recenzje (3)



Książka

Cykl generała

 

Co starsi z nas pamiętają zapewne mroczne czasy komuny, kiedy książki wydawało się w stutysięcznych nakładach, a mimo to trzeba było kupować je spod lady. Znajoma pani w księgarni miała wysoką pozycje wśród szafarzy dóbr wszelkich, zaraz po pani w kiosku (papierosy, słynne teczki na prasę), sklepie mięsnym, a nawet, w szczególnie mrocznych czasach, w monopolowym.

Te nakłady to nie bajka - rzeczywiście wyjściowy był zazwyczaj trzydziestotysięczny, co brzmi dziś dość perwersyjnie. Ciekawe, co się z tymi książkami działo, skoro nie można było ich dostać. Może rzeczywiście ludzie więcej czytali, co jest wersją optymistyczną.

Za to wszystko literaci płacili czymś, co nazywało się mecenatem państwowym. Nie będę wyjaśniał, cóż to było, żeby się niektórym we łbach nie poprzewracało.

Ot, po prostu inna skrajność. Dziś wydaje się niebywały chłam w śladowych wprawdzie nakładach, bo reguluje wszystko niewidzialna ręka rynku, dość szybko zmieniająca czytelnika w przeciętnego idiotę, którego wszak nie można obrazić czymś trudniejszym. Wtedy regulował to urzędnik, równie głupi jak dzisiejszy czytelnik.

Ale jedno w tym było dobre - urzędnik mógł decydować. Mógł wydawać zarządzenia, pisać okólniki. I czasem tęsknię nieco do tych czasów.

Marzy mi się czasem rozporządzenie odnośnego ministra, zgodnie z którym autor powinien otrzymywać zgodę na kolejny tom cyklu na zasadzie niebywale trudnej drogi administracyjnej. Żeby zamiast pisać kolejny tom, musiał wypełniać ankiety, lizać znaczki skarbowe, dołączać podania. Tak, żeby mu się odechciało, żeby raczej szlifował swój styl urzędowy, zamiast wydalać z siebie (czasem wraz z kolegami) kolejne prequele i sequele.

Zaś po napisaniu piątej części był przenoszony na zasłużoną emeryturę twórczą i osadzany siłą w Domu Zasłużonego Literata, bez dostępu do komputera, papieru, węgla i tak dalej.

No tak, rozmarzyłem się, w dzisiejszych czasach to nierealne. Zwłaszcza te emerytury, z których paru idiotów zrobiło sobie zabawkę, tak że raczej gówno dostaniemy.

Dlaczego o tym wspominam? Bo pisanie cyklu to niebywale trudne zadanie. Straszliwie łatwo osunąć się w chałturę, dyskontować w nieskończoność początkowy sukces. Czytelnik głupi, wszystko kupi, chłe, chłe...

Niewiele jest wielotomowych sag trącących jakimś zamysłem. Zamkniętych, jako całość, nie będących ciągniętą na siłę eksploatacją początkowego, niezłego nawet często pomysłu.

Albo przynajmniej równych, od razu zakrojonych jako czytadło.

S.M. Stirlinga poznaliśmy jako autora cyklu o imperium drakańskim. Solidnej, alternatywnej militarnej SF, choć odsądzanej od czci i wiary przez Rafała Ziemkiewicza. Zresztą z tym cyklem też była ciekawa historia - wydawnictwo Zysk i S-ka zaczęło wydawanie od drugiego tomu, działając nieco jak ów wspomniany na początku urzędnik, z powodów równie tajemniczych, co irracjonalnych.

Kolejny cykl militarno-fantastyczny Stirling napisał wspólnie z Davidem Drake'm. I to jest właśnie ów wyjątek od reguły, uzasadniający nieco przydługi wstęp.

Strasznie lubię pisać o takich książkach, bowiem można napisać wszystko, nie zdradzając wiele czytelnikowi. I tak miłośnik tego typu prozy przeczyta o deski do deski, a raczej od pierwszego do n-tego tomu. Inni cisną w kąt po kilkudziesięciu stronach i będą intelektualnie wybrzydzać. Przyznaję, zaliczam się do tych pierwszych.

Fabułka jest prościutka - pewien facet musi uratować ziemską cywilizację w galaktyce, która zeszła na psy (w przypadku planety Bellevue - dosłownie) z powodu kataklizmu. Barbarzyństwo łeb podnosi, aby je ucywilizować należy je podbić, co generał Raj Whitehall ochoczo czyni przez kolejne tomy. Zda się przewidywalne do bólu, oczywiście nasz bohater ma wsparcie sił, które czynią z niego nadczłowieka, a raczej nadstratega, wrogowie knują i tak dalej.

To tylko dekoracje, ramy, w których toczyć ma się akcja. I nie w przewidywalnej fabule siła spółki Stirling & Drake.

Cały cykl to kronika kampanii. Bitwy, potyczki, manewry, długie przemarsze. Prócz bitewnego zgiełku sporo nudnej, zdawałoby się, logistyki. Wszystko zaprawione pałacowymi intrygami.

Dzięki tym wszystkim szczegółom, najczęściej pomijanym i lekceważonym, opis wojny rozciągniętej na wiele tomów jest wiarygodny. To rzeczywiście powinno działać, jeśli przeanalizujemy siły i doktryny stron konfliktu.

Realia, w jakich walczą bohaterowie, to tym razem nie nowatorskie technologie Drakan, ale poziom rozwoju techniki wojskowej odpowiadający mniej więcej wojnie secesyjnej. Znajdujemy tu sporo odwołań, poza opisami sprzętu, uzbrojenia i taktyki. Czasem wydaje się, że wystarczy przymknąć oczy, by zobaczyć zamiast mieszkańców odległej Bellevue raczej konfederatów i unionistów. To kolejna silna strona Stirlinga i Drake'a - znajomość realiów.

I to wystarczy, by cykl stal się znakomitym czytadłem, zgoda, dla określonego czytelnika. Dla kogoś, kto ceni barwne, realistyczne opisy, kogo nie znudzą kolejne kampanie, tak podobne do siebie, a jednocześnie inne. To właśnie wyjątek od reguły, wspomnianej na wstępie - tu nie było najpierw jednej książki, która odniosła sukces, a potem dopisuje się na siłę kolejne tomy, eksploatuje bezlitośnie drugoplanowych bohaterów albo w ogóle skręca w stronę cholera wie czego. Cykl jest równy, to jedna z jego zalet.

To po prostu niezła literatura rozrywkowa, niekoniecznie tej z górnej półki. Kwestia preferencji, doboru rozrywki, nic więcej. A że są tacy, którzy przedkładają owce nad dziewczęta... Cóż, ich problem.

 

W. Astrachański

 

S.M. Stirling, David Drake

Miecz - Generał, księga V

Wyd. ISA





Książka

Talizman złotego smoka

 

Na półkach księgarskich można znaleźć już trzy książki oznaczone dwudzielnym prostokątem, z runą... hmm.... Jest to runa Os - "a" w futharku, "o" w futhorcu , a w Beithe-Luis - runa fearn (f). Runa w górnym polu i napis antykwą "runa" w dolnym. Te książki to "Kamień na szczycie" Ewy Białołęckiej, "Talizman złotego smoka" Iwony Surmik i "Wrzesień" Tomasza Pacyńskiego. A RUNA to powstała w marcu agencja wydawnicza Pauliny Braiter-Ziemkiewicz, Anny Brzezińskiej i Edyty Szulc. Piszę o wydawcy, a nie o książce (kto ciekaw - http://www.runa.pl/), bo redaktorka i korektorka obecne są tylko w stopce - w tekście nie widać ani ich śladu, niestety i jak zwykle...

"Talizman złotego smoka" to debiut powieściowy autorki opowiadań SF i F, Iwony Surmik. Część pierwsza jest ekspozycją - i świata przedstawionego, i bohaterów. Świat od samego początku różni się - roślinami i zwierzętami - od naszego wystarczająco, żeby nikt nie uznał, że czas akcji to na przykład "prehistoria Anglii". To znaczy: są akacje i są drzewa soos; są konie i są szczury drzewne o brązowym, błyszczącym futerku, które cmokają i nadają się na zupę. A bohaterowie... Przypomniało mi się "Mieć i nie mieć". Każdy, kto pojawi się w polu widzenia czytelnika, traci kolejno wszystko co ma, wszystko co jest dla niego ważne. Traci w wyniku napadu rozbójników, kradzieży, przy okazji której złodziej niszczy to, czego nie zabiera, epidemii, choroby roślin, morderstwa...Aż nie ma do stracenia nic oprócz kajdan. W najlepiej nam znanych mitach oznacza to albo gniew bogów, albo zwiastuje nadchodzącego heros, który zrobi porządek i wykaże w ten sposób, że jest prawowitym władcą. W głębszej warstwie zbiorowej podświadomości, tej, do której odwołuje się literatura fantasy, rozpad, klęski i nieszczęścia są objawem braku prawowitego władcy. Co jest reminiscencją dawnych wierzeń, w których zima jest objawem utraty sił męskich przez króla, gdy na wiosnę pojawia się nowy, młody władca, Sokół Maja, który starego zabije lub okaleczy rytualnym krzemiennym sierpem, jak Kronos Uranosa i jak Dzeus Kronosa. Wtedy kapłanki o twarzach pomalowanych na biało ogłoszą nadejście nowego króla i koniec klęsk. Wydaje mi się, że o to właśnie chodzi w "Talizmanie" - południowe ziemie, zasiedlone przed niewieloma pokoleniami przez uciekających z północy przed epoką lodowcową, nie mają prawowitego władcy. Królestwo Imeskarii powstało w wyniku wojny z nieludzkim przeciwnikiem. Dwieście lat temu ktoś znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiedniej chwili, wykorzystał okazję i został królem. Ale nie prawowitym. Kiedy zabraknie królów z jego rodu, nic się w zasadzie nie pogorszy, a drobna, na pozór nic nie znacząca decyzja regenta uruchomi Przeznaczenie...

Para bohaterów, jako nastolatków połączonych przypadkowym ślubem (Przeznaczenie!),musi oddzielnie dorosnąć do czekających ich zadań. Albana musi osiągnąć zarówno samowiedzę (zrozumieć i opanować swoją moc) jak i wiedzę (zrozumieć historię swojego świata). A tak magia, jak i prawda o historii są niebezpieczne - zwalczane i przez władzę, i przez religię (którą zresztą w tym właśnie celu stworzono). Calmina czeka skromniejsze zadanie - musi nauczyć się dowodzić wojskami i współpracować z dostojnikami, sprawującymi władzę w prowincjach.

Historia Albany i Calmina nie powiela wzorów, nie naśladuje. Cywilizacja ludzi nie powstała na gruzach Starszych Ras, nie ma starodawnych manuskryptów w martwych językach, zawierających wszelką wiedzę, nie ma tajemniczych, opuszczonych, zburzonych miast Pradawnych, pełnych magicznych artefaktów (reminiscencja stosunku ludzi do świata w średniowieczu, z reguły obecna w fantasy). Nieobecne są Pustkowia, Ziemie Spustoszone. Nie ma elfów, krasnoludów ani hobbitów. Panującą religię stworzono jako instrument władzy. Trochę za słabo wyeksponowany jest motyw stosunków społecznych w rozległej krainie o małej populacji, gdzie zadaniem ludzi jest zasiedlić ziemię. "Obowiązek chronienia dzieci mieli zakodowany równie mocno, jak troskę o własne życie. W smoczej wojnie zginęła prawie połowa ludności zamieszkującej Imeskarię. Dwieście lat potem olbrzymie połacie kraju ciągle leżały odłogiem. Dzieci stanowiły o przetrwaniu narodu; grzmieli o tym kapłani w świątyniach, przypominali gubernatorzy i właściciele ziemscy. Nieważne, czy dziecko urodziło się w związku małżeńskim, czy poza nim, samo w sobie stanowiło wartość bezcenną".

Tylko raz skrzywiłem się od niespodziewanego zgrzytu: "Odrąbane od tułowiów dłonie wciąż ściskały widły". Bo "zupa z upolowanego przez bibliotekarza dropa" i "psia krew!" oraz przecinki to sprawa korektora...

Z reguły pierwszy tom cyklu nie jest samodzielnym utworem, co bardzo utrudnia życie recenzentom. Ale w tym przypadku snuta przez autorkę historia dociera do jakiegoś punktu zwrotnego - bohaterowie w zasadzie są gotowi do czynu. Calmin zdobywa magiczną zbroję, a Albana znajduje ucznia. Stale przewijający się motyw smoków i Wyspy Mgieł konkretyzuje się. Czytałem z zainteresowaniem końcowe strony, czując pod kciukiem dość kartek, żeby jeszcze coś się zdarzyło... I ku memu rozczarowaniu okazało się, że to tylko zapowiedź następnej książki agencji RUNA!

 

Marek Szyjewski

 

 

Iwona Surmik

Talizman złotego smoka

Runa, 2002







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 08 Następna