strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Ryszard Krauze
strona 31


Opowieści z 1 ręki

 

Jeżeli kiedyś znajdziecie się w pobliżu starej książnicy, koniecznie wstąpcie tam. Czeka na was niezwykłe i przejmujące zjawisko. Jeżeli noga wasza postanie tam, a dłonie szperać w księgozbiorach poczną – wśród innych ksiąg napotkacie ją! Wprawdzie katalog zbiorów specjalnych obejmuje dziś już nieco ponad sto dwadzieścia milionów wpisów, ale jeżeli będziecie szperać dostatecznie długo – traficie na nią. To pewne jak amen w pacierzu...1

Do biblioteki łatwo trafić. Na północnej rogatce Małego Rynku emerytowany woźny, który z nudów czasami przyśnie na taborecie, wskazuje drogę do biblioteki – każdemu, kto by ją chciał odwiedzić. Naprowadza przechodniów na niedalekie Znaki Informacyjne i łuszczące się ze starości plastikowe drogowskazy w parku. Zachwaszczona droga wiedzie wzdłuż 48° południowej szerokości geograficznej.

W kantorku przy wejściu pytajcie o lochy. Uśmiechną się do was – domyślając się przyczyny, co was tu przygnała. Ale bilety wstępu do schronów sprzedają tylko raz na tydzień, więc może być tak, że chwilowo odejdziecie z kwitkiem.

Kustosz z czternastej podziemnej kondygnacji jest stary, kościsty, nieruchawy i chudy. Blady jak postacie Madame Tissot. Tak, iż zda się,że już dawno, dawno temu wysechł, a stoi tylko dlatego, że pewnego dnia sprzątaczki zapomniały zamieść korytarz i wyrzucić spod ściany niepozorną figurkę woskową. Smutną – jak manekin!, łatwo go tedy nie zauważyć śród żywych. Musicie stąpać po korytarzach cicho i ostrożnie; uważać, żeby czegoś nie potrącić. Tu wszystko jest tak stare, że gotowe się rozsypać, złamać!, rozpaść i żywcem przygnieść intruza.

Łatwo trafić w to miejsce, bo opowiadają, że na czwartym kilometrze regałów, tuż nad pustymi sztolniami miedzianki i uranu, podłoga zapadła się nieco, a ściany – przechyliły ku sobie. Skoro już czujecie ten milczący ziąb – jak wstrzymany oddech przechyłu, wiadomo, że gdzieś w pobliżu czeka na was atrakcja! Gdzie dokładnie – nie ma pewności, ponieważ kilka lat temu całkiem nieumyślnie, przypadkowo poprzestawiano regały – no i zbiory leciutko się wymieszały.

Lecz jeśli już tu dotarliście – cóż stoi na przeszkodzie? Przygodo! A i półki w tych regałach wydają się być inne od innych. No, nie tylko wydają się. Są. Ich stare, popękane drewno, które od czasu do czasu westchnie i dobędzie ze swych trzewi znużony, kaleki jęk z zaświatów, jest w promieniu kilku metrów jakby zroszone kropelkami czerwieni. Pomyśleć by można, że pękło tu czyjeś serce, uwieczniając na drewnie swój niewypowiedziany żal. Myśl taka wiąże się z pewną wersją wydarzeń.

Szukajcie! Wcześniej, czy później staniecie przed nią. Serce skurczy mocniej, tętno uderzy w stępa katakumb...

Czerwony zaciek wyraziście znaczący krzywą półkę przyciągnął wzrok, naprowadził was! Wśród rzędów tomisk jak to, którego szukacie, ścieka w poprzek. Lśni na grzbietach inkunabuł z wyprawionej skóry. Opada, uderza, mieni się zafarbem po dywanie. To nie wykwit pleśni, ani stalagmity rdzy z przewodów wentylacyjnych. To z tych ksiąg i książek biegnie to coś.

Ta, którą trzymacie w rękach, od razu wydaje się wam dziwna. Bo po pierwsze: dokładnie na niej kończył się ten rozciągnięty głowonóg czerwonego zacieku. Po drugie: ona nie domyka się! Czuć to wyraźnie, kiedy chwycić ją i wyciągnąć z półki – jest w niej coś miękkiego. Coś, co utknęło tam i pozostało. Jak czapka sennego żaka.

Drobne, rzadkie kropelki czerwieni – rubin rosy poranka! – rozcinają się na kantach rano uprasowanych spodni, spadają w dół, na wykładzinę, rozplaskują na czubku buta. W ciszy półmrocznego podziemia zda się bezgłośnie tykać stłumiony plusk kolejnych kropli: – Plasku–plask.... plasku–plask... plasku... – Taka tu cisza...!

Nieostrożność można przypłacić plamą na palcach, a mówią, że pali w skórę jak sok z czosnku. Lecz niezależnie od tego, czy jest to prawdą, tak dać się obryzgać czerwoną mazią w ciemnych podziemiach? Która to strona...?

Ona leży właśnie na stronie... hmm... poszło...! Jak to co – ona dłoń! Zwykła – ludzka manus, dokładniej: część ręki, licząc od palców do... „odcięcia” (?) w okolicy ± nadgarstka. Świeża – czuć wilgoć emocji... no, „właściciela”, jeszcze ciepła. Palce przetkane bibułą wskazują z początku jakieś zdanie, lecz przejęcie tym widokiem jest zwykle tego rodzaju, że na ogół zapomina się trzymać książkę poziomo – ręka wolniutko zsunęła się, nim połapaliście się, że trzeba coś zrobić, bo jeżeli spadnie, to zmuszeni będziecie dotknąć jej, podnieść ją z podłogi, i odłożyć na miejsce!

Różnie opowiadają o tej dłoni. Pierwsza wersja wywodzi się z kręgów Służby Bezpieczeństwa Publicznego obecnie Urząd Ochrony Draństwa,sorry: Państwa. Jest o tym, jak aresztowano pewnego przebiegłego szpiega i dywersanta ustroju.

Do mieszkania ofermy (że też dał się złapać!) zapukano około jedenastej wieczorem. Trzech panów. Kulturalnie, z wrodzoną sobie flegmą totalitarnych sługusów, przystąpiło zdecydowanie do wykonywania zleconych czynności służbowych z wieczornej odprawy. Panowie ubrani byli w czarne mundury ze złotymi lampasami, ale chyba nie można powiedzieć, iżby to byli faceci w czerni.

Przed oczami wyrwanej ze snu gosposi zamachali trzema na raz legitymacjami – a każda blacha jak ryby siną barwą kłute! Mieli do tego kopie maszynowe bodaj czterech opieczętowanych pism dotyczących

a) rewizji

b) pozbawienia wolności

c) przesłuchania, oraz

d) stwierdzające, że zbiegł*/został* zastrzelony podczas próby ucieczki.2

W salonie wielkim jak pieczara zastali niepozornego człowieczka skulonego nad niskim stolikiem – odlew żeliwny, bidenmajer, z pięćset kG. Słaby ogień naftowej lampy oświetlał jego łysiejącą czaszkę oraz pufy fotela z białej skóry – czyżby Franz nie płacił elektrowni? Bzdura! Sprawdzili, dlatego nie brali latarek ciążących jak gąsiory samogonu, którego nie można wypić. Ach, płaci przecież, światło w przedpokoju!

Poczciwina–człowieczek intensywnie czytał. Na ich wejście prawieże w ogóle nie zareagował.

– Franz de Corebillee? – Echo poniosło trzykrotne zapytanie trzech panów brzmiących tak podobnie do siebie, że można by odnieść wrażenie,że to trzykrotnie zapytał któryś nich. Czytający skinął niezainteresowany rozmową.

– Jest pan oskarżony, oraz... takie tam definicje przewodu sądowego, nieistotne dla sprawy, którą chcemy doprowadzić do końca przed dwunastą. Czy będzie pan współpracował? – Pozwany–oskarżony–aresztowany pokiwał akceptująco głową, zaś czytając nie przerywał mówiącemu. Co wszelako przez służbistę powzięte zostało za nietakt.

– Szanowny panie – zauważył ów zirytowany – pan raczy nas lekceważyć!

– Ależ nic podobnego! Ja bardzo słucham, tylko... – Gospodarz domu na ok. ¼ sekundy podniósł wzrok na trzech pracowników domniemanego urzędu bezpieczeństwa publicznego. A ci trzej zobaczyli. Napięcie fabuły bijące z jego przekrwionych oczu poraziło ich. Podskoczyli! Jakby z ciemnego nieba powały grom właśnie uderzył w sam środek planu akcji roznieciwszy przy tym piaskową burzę znaków alfabetu łacińskiego. Grom, przebicie w instalacji elektrycznej, albo ta zorza polarna? Pssst...! Pst! Pssst...! Kolejne stronice. A na planie trójka nie pasujących do tła przybyszów nie–z–tego–świata; Franz wierci się, marszczy brwi. Rogówki łysnęły, smagnęły pokój kolejnym niecierpliwym ruchem i wessały jego obraz w jamę ciał szklistych oczu...! Czerń mundurów, czapki, lampasy, guziki... zdaje się – zwłaszcza one – biegnąc odwróconym biegiem promieni świetlnych pociągnęły rzeczywistość, tak że znalazła się po wewnętrznej stronie tekstu.

– Proszę, niech panowie spoczną. – Wzrok powrócił na skaczące linijki.

Spoczął najważniejszy z nich. – Czy możemy liczyć na pana pomoc? – spytał.

– Ależ tak! Zaraz poproszę o napoje... – I gospodarz krzyknął dziko na gosposię. Ciarki przebiegły panów od tego okrzyku.

– Ależ tak. Lecz teraz, panowie!, proszę o cierpliwość. Baron jest w drodze na zamek, a baronowa z markizem. Co za afera!, nie uważacie? –
Panowie z nocnej zmiany nie uważali, spojrzeli po sobie. O czym on mówi? Słyszał wyraźnie, jakie mają wobec niego polecenia:

a) dokonać rewizji

b) pozbawić go wolności

c) przesłuchać, oraz

d) dać mu wymknąć się*/zastrzelić* podczas próby ucieczki.3

Kilka–, kilkunastokrotnie usiłowali nawiązać do niezbędnych i nieuchronnych czynności służbowych z urzędu, lecz ten mały, łysawy człowieczek o ciepłym, łagodnym głosie, prosił ich, żeby trochę wytrwali w cierpliwości.
– Jestem do waszych usług, tylko doczytam, et voila! W. A. La. Panowie! Ale błagam, nie, nie teraz, to ponad moje siły... Bardzo zajmujące. To nie może czekać. Muszę działać! Jeszcze chwila a zrobię, co zechcecie. – Był grzeczny, zbyt miły, by mogli mu tak po prostu odmówić. Czekali trzy godziny, pijąc drinki i koktajle – trzeba przyznać pierwszorzędnej roboty, przygotowane i podawane przez gosposię. Lecz w końcu znudzili się przeglądając, nocny program telewizyjny i kolorowe pisma man only.

Stanęli nad stolikiem, odchrząkali, a jeden z nich, który nie cierpiał rutyny, starając się mówić tonem innym niż zwykle, przemówił, lecz głos na drugiej z kolei zmianie miał bardzo już zmęczony: – Panie Franz de Corebillee, proszę z nami! – A tamten nic. Czyta. Zmieszali się trochę. Taki wstyd. Prawdę mówiąc, już od początku podejrzewali, że coś w tym domu jest nienormalne. Nieswoje uczucie w pęcherzu mówiło im już w pachnącej czystością bramie, że sprawa okazać się może nietypowa.

Wezwany odkulił się znad stolika i uniósł brwi – nie przestał jednak czytać. Potem brwi opadły, tors powrócił do niezdrowej pozycji nad blatem stoliczka. Ponowili wezwanie – pan Franz przesunął się na skraj fotela, po czym – jak na filmie trikowym – znowu znalazł się w głębi puf. I tak kilka razy. Widać – starając się być uprzejmy dla nich, osiągnął kres możliwości manewracyjnych, no po prostu – był to koniec tego, na co było go stać. Widzieli, jak mężczyzna z napięciem na twarzy wczytuje się w strony, jak coś go trzyma i nie pozwala oderwać oczu od książki. Prośby i nalegania nie skutkowały. Podlegający aresztowaniu siedział i czytał, jak zaczarowany. Jak długo tak stali nad nim? Mówili coś do siebie, czy tylko słuchali łopotu stronic powieści? Ale ten łopot nic im nie mówił!

Nie rozumieli się na literaturze – pewnie dlatego ich tu przysłano. Wobec wyczerpania zasobu środków perswazji słownejstanęli w obliczu konieczności zastosowania środków przymusu bezpośredniego. Podeszli do fotela i chwycili czytającego za ramiona, celem podniesienia, i... No, nie udało się. Dlatego – teraz już nie zmieszany – najważniejszy z nich zakomenderował:

– Za nogi: raz. Ramiona: dwa. I r–raz, i d–dwa, co?! R–raz, d–dwa... – Dołączył do chwytającego za ramiona.
Jednakowoż stało i stawało się coś dziwnego. Z jednej strony torsu jakby udało się aresztanta podnieść. Zarówno nogi zwisające lekko ponad dywanem, jak i mniej szlachetna część pleców, co opuściła poduchę fotela, dały się podnieść. Ale trzymając go pod pachy unieśli lekko również stolik przeginając pana Franza na wysokości splotu słonecznego – ten, co trzymał za nogi chyba przesadził? Jedna z dłoni wisząc w powietrzu jak okaleczony manipulator badacza promieniotwórczości usiłowała dosięgnąć kartek, druga...? Hmm... Wsparta o fabułę, tkwiła tam jak przyklejona, nie!, wcale nie przyklejona, gdyż – zdając się przyklejona – posuwała wzdłuż niewidzialnych prowadnic, z których ostatnia wiodła na następną stronę karty tomiszcza. Tego już było panom za dużo. Nie dość, że dywersant, to jeszcze kuglarz, czy jak? Zdumienie trzech panów w mundurach przechodziło we wzburzenie, kiedy trzymała się papieru tak ściśle jak oni wytycznych naczelnika.

Łysiejący mężczyzna zwisał odrobinę zdeformowany, i w pozycji jeszcze bardziej skośnej niż biała wieża z pocztówek, o których ciągle wspominał naczelnik, kiedy się rozmarzył. Bidenmajer ani drgał.

Między innymi z tej przyczyny wzięła się ponownie raźna komenda trzeciego: – R–raz, dwa, r–raz, dwa... –
Ale kto wie, co naprawdę się działo? Ciągnęli coraz mocniej, potem trzeci zrezygnował z podawania komendy, bo tchu brakło, i tylko współszarpał pana Corebillee. Który, kiedy się tak wspólnie natężali, od pewnego momentu darł się przeraźliwie, acz niewyraźnie, od czego jakby to nie ciarki biegły salonem a oślizłe wije załomami ciemniejącej jaskini. Płomień lampy naftowej przygasał... Brrr!

Po krótkim wahaniu, złapania oddechu, niewątpliwie już chyba w końcu zrozumieli, że mężczyznę którego zamierzają zaaresztować (etc, etc., „uff... jak gorąco...”) coś tu trzyma. Pomyśleli, że mogłyby to być te kilogramy żeliwa, ale wtedy pan Franz musiałby być cyborgiem o metalowym kośćcu, a żeliwo – ferromagnetykiem, co się przecie kupy nie trzyma („Nie?, nawet jeśli odpowiednia składowa x–Y bieguna magnetycznego ziemskiego4?”)! Przedłużyli wykonanie czynności służbowych już o cztery godziny, wydało im się zatem, że skoro przedmiot postępowania egzekucyjnego zachowuje się nieregulaminowo, to trzeba zastosować środki również i niezgodne z regulaminem. Ale jakie? Nie wiedzieli. A wskutek zorzy polarnej tego wieczora krótkofalówki nie działały. Przez dalsze pół godziny ponawiali więc próby oderwania go od zajmującej lektury. Wrzeszczał, prawie się zapluwał, aż bali się infekcji drogą kropelkową, a nie byli szczepieni na grypę, co wynika jasno z ich akt! Trochę się bali, że ktoś z sąsiadów zadzwoni po milicję. Potem tylko jęczał, rzęził zrezygnowany. Wówczas stał się cud.

Gosposia blada jak pufa fotela wyszeptała: – Siekierą! Litości... – Migawka rzeczywistości przetoczyła się pomieszczeniem jak kloc ostrza prowadnicą gilotyny. Ciach!
Nim którykolwiek z nich zdołał się zorientować, z czyich ust padła ta brudna prowokacja – było po wszystkim. A było. Bowiem pan Corebillee wrzeszczał tylko do chwili, gdy w powietrzu między nimi półokręgiem błysnęła kiszka ektoplazmy, która odrąbała mu rękę. Tak się natężali, że gdy Corebillee został już oswobodzony od tej pieprzonej przyklejonej dłoni, teraz oni unieśli się nad podłogę, a zakreśliwszy w powietrzu niewielką parabolę, choć czy aby na pewno parabolę?, upadli – porządnie o ziemię majtnąwszy poczciwiną–człowieczkiem! Corebillee odetchnął z ulgą. – Nigdy tego pani nie zapomnę. –

Policzki stojącej z boku gosposi nabierały z wolna różu zdrowego odprężenia. Patrzyła na chlebodawcę z przejmującym współczuciem. – Nie mogłam słuchać, jak pana męczą. Panie Corebillee? – Natomiast w kierunku trzech panów mundurach rzuciła zdawkowe wyjaśnienie: – Jest taki wrażliwy... Cierpi, kiedy zadawać mu najmniejszy fizyczny ból. –
I to tyle. Starannie zakuli go u nadgarstków. Wyszedł z nimi i dotychczas nie powrócił, a gazety codzienne nie podniosły gloryj jegożyciorysu. Od jakiegoś czasu, uprzednio najprawdopodobniej będąc zbudowanym z białka, zasila bogatymi organicznie składnikami jeden z dopływów Fuosin.

Książkę zabrali na drugi dzień. Odnieśli. Już oni potrafią się postarać, aby na nikogo z bywalców starej biblioteki nie padło najmniejsze podejrzenie niesolidności, współpracy na rzecz wywiadu obcego mocarstwa, czy departamentu X w ministerstwie spraw wewnętrznych. Wersja druga, która krąży po mieście z uporem godnym wielkiej sprawy, głosi, że jest to historia nieszczęśliwej miłości i rozdwojenia wrażliwego młodzieńca.

Po raz pierwszy panna młoda, niejaka Sabrine, zauważyła, że z chłopcem jest coś nie w porządku, na tydzień przed zamążpójściem – nie zjawił się na ostatnich naukach przedślubnych. Przyszła więc do niego prosto z zakrystii i nadąsana zrobiła gorzką wymówkę, suponując nieśmiało, że pewnie jej już nie kocha. Co było nieprawdą, bo jak zapewnił ją przekonująco, kochał nieprzytomnie, bez pamięci i zastrzeżeń. Wybaczyła mu – tę noc spędzili razem. Ale rano okazało się, że łóżko po prawej stronie Sabrine jest puste, jak wczoraj krzesło w zakrystii! Narzeczonego, jej mężczyznę znalazła w łazience.

Siedział z podkurczonymi nogami, w kącie między pralką a wanną i nie wadził nikomu. – Co ty tu robisz, kotleciku? – spytała zażenowana jego zachowaniem. – Och! Och... Sabrine, kocham cię? – odparł. Nawet na nią nie spojrzał. A to już wydało się jej podejrzane, zwłaszcza, że rumieniec wstydu na twarzy przemieszany miejscami bladością niepokoju u każdego wzbudzić musiałby niejakie wątpliwości. Kotlecik czytał. – Ale, gołąbeczku?, dlaczego czytasz w łazience! Właśnie tu? – A on na to: – Jest tak przytulnie, miło i cicho... – Kłamał! Widziała to i wiedziała. Ale kochała tego kłamczucha.
Zrobiła śniadanie, w czasie którego znów miała go dla siebie.– Francois, zawsze będziemy razem, prawda? – szeptała. Kiwał głową, całował jej dłonie, lecz wzrok, żeby nie powiedzieć „nieobecny” – jakby zaprzątnięty jakimiś myślami – wodził w obłokach bynajmniej nie namiętności.

Zadzwoniła do rodziców wyjaśniając im, że zostaje u narzeczonego, bo przed ślubem „mają jeszcze tyle do omówienia...”. Ten wieczór znowu należał tylko do niej.

Lecz następnego dnia przekonała się, co oznacza zimny prysznic. Rodzice pana młodego poprosili ją do siebie. Byli onieśmieleni, rzec by można – bardziej niż ona. Uprzedzająco grzeczni. Cisi. Uśmiechnięci. Niepokojąco poważni. Coś kryli.

– Wiesz... – zaczął ojciec, prezes znanej, dobrze prosperującej, poważnej firmy.

– Właśnie... – dodała matka, kwiat życia charytatywnego w Pierwszej Dzielnicy.

– Nie... – odparła Sabrine, córka interesownie hojnego przemysłowca, wnuczka zacnego adwokata, i kuzynka przewodniczącego.

– Córeczko... możemy tak?, nasza kochana Sabrine, musimy ci coś powiedzieć. – wymruczał pan Comm–comm.

– Musimy podzielić się z tobą pewnymi podejrzeniami – dodała pani Comm–comm. – To znaczy, obserwacjami – poprawił pan Comm–comm. Biedna Sabrine struchlała, skurczyła się. Poprosiła o wodę. Wodę, prawdziwie mineralną z okolic Pui de Domme przyniesiono niezwłocznie.

– Od dawna wydawało nam się, że Francois jest trochę, jakby to powiedzieć... –

– Dziwny... – wtrąciła matka.

– Zaraz tam dziwny. Jakby wrażliwy inaczej, inny od swoich rówieśników. –

– Prawda, że kochany? Zdrowy, mamy nawet orzeczenie wojskowej komisji poborowej!... –

– Ale wiesz, Sab, rodzice widzą dziecko, takim jakim chcieliby je widzieć. –

– Chcą wierzyć, ze jest nadzwyczajne, ale zupełnie takie jak inne... –

– Francois ma defekt? –

– Och! – żachnęła się pani Comm–comm. Chwilę później żachnął się również i pan Comm–comm, któremu ukrywanie uczuć przychodziło łatwiej niż małżonce. Zaraz jednak na nowo podjęli wątek. Zaprzeczyli.

– No, wiesz, dzięki temu był... mniej kłopotliwy niż inni chłopcy, choć jak wiesz, niczego, co chłopięce mu nie brak. – Sabrine zarumieniła się lekko.

– Nie jesteś głodna? – zapytała teściowa z troską w głowie.

– Może wolałabyś przerwać? – Sabrine potrząsnęła głową, wolała nie przerywać. Czy oni zawsze już będą tak owijać w bawełnę jak letnie skorupy na zimę?

– Francois...? –

– Tak, tak – przytaknęła skwapliwie pani Comm–comm – był może nie mniej żywy, a może jednak i mniej ruchliwy, to fakt, ale nie sprawiał nam typowych przykrości i rozczarowań wieku... –

– To ta jego nad wiek rozwinięta wrażliwość – pan Comm–comm pospieszył z pomocą małżonce. – Prawda, że jest wrażliwy...? –

– Na piękno, które nas otacza, na elegancję... –

– Czego jesteś najlepszym dowodem! –

– A w szkole średniej był najlepszy na zajęciach z logiki i z rysunku technicznego! Zawsze był jakby bardziej uważny niż koleżanki i koledzy. Dlatego bardzo się o niego niepokoiliśmy. Aż do czasu, kiedy nauczył się czytać... –

– Wówczas się zmienił – podsumował pan domu.

– Jest coś w jego życiu, o czym powinniśmy porozmawiać... –

– Dlatego musimy powierzyć ci pewną tajemnicę... – powiedzieli prawie razem i ucichli.

– Był, jak inni – zaczął pan Comm–comm – tylko... tylko widzisz, droga Sabrine... – pan Comm–comm zerknął na żonę, ona na niego – wiesz, Sabrine, miał kłopoty z lekturami szkolnymi. –

– Jest w jego życiu jedna książka... –

Sabrine oniemiała. To ta tajemnica? Parsknęła śmiechem.

– W moim też: „Skarb w srebrnym jeziorze” Karola May'a. – Nieprawda, to była „Ania z Zielonego Wzgórza”, lecz czy oni zrozumieli by ją, jak należy? Nie.

– Nno, niezupełnie tak. To znaczy, oczywiście jest to ulubiona książka syna. –

– Ale... to znaczy, od piątej klasy liceum uniwersyteckiego on nie chciał czytać żadnej innej, poza jedną. Nie mogliśmy wpłynąć na niego. Wżaden sposób. –

– Nawet gwałtem ni przemocą... –

– A, jako jedynaka, nie chcieliśmy go skrzywdzić i stracić. –

– Może coś zjesz? – spytała pani Comm–comm. – – Ja też bym coś wciągnął – włączył się teść. Przyszła synowa nie chciała jeść. Chciała prawdy. – Nie? No, dobra. – Przecież nie powiedzieli jej jeszcze wszystkiego! – Sądziliśmy... – pan Comm–comm poruszył się na fotelu – wiesz, bez niej cierpiał na lęki... padaczkowe... – strzelił palcami – takie... wiesz... dziwne, bezprzyczynowe lęki? –

– A potem dorósł zupełnie, więc nie dostrzegaliśmy niczego szczególnego... –

– Myśleliśmy, że mu już bezpowrotnie minęły. Lecz nasz syn od pewnego czasu znowu zachowuje się, jakby miał nawrót tej starej nerwicy. Rozgląda się podejrzliwie, baczy ostrożnie, uważa na wszystko, co się wokół niego dzieje. –

– Jest czujny, jakby się spodziewał, że ktoś chce mu zrobić krzywdę... – dodała pani Comm–comm. Sabrine przypomniała sobie, że jej chłopak czasami miewał takie niewidzące oczy. No, ale był w niej przecież tak zakochany!

– Właśnie, droga Sabrine. A ostatnio, aż trudno nam przyjąć to do wiadomości... Może jednak wody? – Comm–comm nalał i podał synowej. – To był szok dla nas, kiedy upewniliśmy się, co do tego... – i zawahał się. Lecz nie małżonka.

– Ostatnio sypia... z książką. – Szklanka uderzyła o porcelanę stolika, a potem chyba upadła na dywan. A zaraz potem ten pisk, albołoskot. Chyba perliście pisnęła Sabrine ubawiona do bólu supozycją teściów. A od tego pisku pękły jakieś szkła w podręcznym barku gospodarza. Ale i szklanka, z której piła wodę, i karafka na biurku teścia leżały stłuczone. Pewnie pękły ze śmiechu.

Poza tym nikomu nie było do śmiechu.

Milczenie przerwała Sabrine: – Może trzeba coś zrobić? – Zaraz zreflektowała się. Jak przystoi na ułożoną wnuczkę bogobojnych przodków wcale nie uważała, żeby coś trzeba było zrobić. Ona?, niebawem Comm–comm? W jej rodzinie wszyscy byli normalni. Przejdzie mu. Po ślubie. Już ona go wyleczy.

Nie, to nie! Skandal wybuchł w dniu wesela. Rano, gdzieś tak między 530 a 914, okazało się, że Francois leży nagi na łóżku, głaszcząc książkę i mówiąc do niej czule. Co mówił, nie wiemy – służba nie umie robić dokładnych notatek! Ich problem, dziś w stolicy guberni mnożnik za milczkowe ze stenogramem leży gdzieś w okolicy3,5...

Rodzice, tj. pan Comm–comm plus czterech rosłych otroków z weselnej kuchni, sprawili mu tęgie lanie, a przywracając do przytomności wodą z lodem wytłumaczyli, że pora na ślub a nie na dziecinady.

– Nie puszczę! – krzyczał młody, kiedy zrywali go z prześcieradła i wlekli na rozmowę do lochu.

– Nie puscę...– bełkotał pozbawiony górnych jedynek, kiedy wodaściekała z niego jak cienki promyk świadomości powracającej między razami najemników ojca – nie puscę!, nie puscę!, nie puscę! – Ale wkrótce nikt już nie rozumiał, co on miał na myśli, więc prali, jak Comm–comm przykazał. Potem felczer go umył, zaszyli rany twarzy, fryzjer umalował, i ze sztuczną szczęką, pożyczoną z zakładu „Nowy uśmiech”, na 1415 dowieźli do ołtarza.

Acz, o zgrozo, kiedy wydawało się, że wszystko w porządku, gdy on zamroczony znieczuleniem ogólnym, ona – zbliżającym się sakramentem, kiedy tak w pół nieprzytomni a w pół podnieceni kroczyli zgodnie ku schodkom, okazało się, że pan młody przemycił pod pachą – spod peleryny łysnęła nagle skuwka na grzbiecie podejrzanego woluminu!

Głupia sprawa – tak podejść i wyrwać? A co na to prasa, a co wolne związki zawodowe? Tylko cicho... Zatem ktoś z rodziny, niby przechodząc na drugą stronę kościoła, pokłaniając się tabernakulum, a uklęknąwszy bezpośrednio za Francois, próbował dyskretnie przejąć od niego owe nieszczęsne czytadło. Bez skutku. Zwichnięte o świcie ramię chłopaka zawinięte kurczowo na księdze ani drgnęło. Próbować energiczniej? Już czas wstać z klęczek i przejść pod kapliczkę naprzeciwko. Szamotać się właskawej obecności aż tylu wiernych parafii łakomej sensacji? Ten ktoś spróbował tylko raz, ale i to wystarczyło do rozpętania burzy. Szarpnięcie zwichniętą kończyną zachwiało przytomnością młodzieńca, który stęknął z bólu.

– Nnn–ie puszczę! – wrzasnął pan młody – Nnn–ie puszczę! Nnn–ie puszczę! Nnn–ie puszczę! –

– Ależ zrozum – szepnęła dziewczyna – to wywoła skandal i prześmiechy, i plotki... – Nie rozumiał. Wówczas Sabrine, jaka bystra dziewczyna – pakiet ekstra akcji w spadku!, „zrobiła zemdlenie” – ugięła delikatnie kolana. Otoczono ich szczelnie, tzn. – rodzina. Klarowano chłopcu niewłaściwość postępku. Przyniesiono sole trzeźwiące, służba rozstawiła zestaw weekendowy dla seniorów. Perswadował oskarżyciel publiczny – pan prokurator Benjamin T., felczer Antoni, nawet niania. Ciągle nic. Zbiegła się cała rodzina nawet dalsza – jeszcze w kwadrans potem dotarł wywleczony z nawy bocznej leciwy pociotek po wczorajszym wieczorze kawalerskim młodzieńca skacowany naśmierć! Biedny Francios, który przez pomyłkę właśnie spożył sole trzeźwiące dla żony, obolały i oszołomiony, pod presją, kiedy na raz mówiło do niego, przekonywało go, rozkazywało mu, i przemawiało do kilku jego różnych poczuć co najmniej kilkadziesiąt osób – teraz już otaczali go bodaj wszyscy miejscowi krewni – załamał się. Zgodził się na oddanie księgi. Atoli, okazało się, że decyzję podjął pochopnie, gdyż ręka – zwichnięta jak kręgosłup moralny młodzieńca, nieczuła na prośby – znieczulana wszak non stop od 530 rano! – i powolna zwyrodniałej podświadomości, odmówiła posłuszeństwa. Sytuacja zrobiła się krytyczna, kościół rozbrzmiewał od domysłów, niesmaczne zdanka poczęły krążyć po nawach bocznych, zaś ortodoksi wyszli na papierosa. Najbliżsi próbowali mu ją wyrwać, lecz równie dobrze mogli usiłować od razu wyrwać zaciśnięte członki wprost ze stawu barkowego. Kłopotu pozbył się sam. Był już na tyle oszołomiony i zrozpaczony, tak bardzo ją kochał!, i załamani rodzice, „ja chyba zwariuję!”, że chyba nie wiedział, co czyni? By uniknąć skandalu i zachować dobre imię rodziny – obu rodzin – odgryzł sobie tę nieposłuszną rękę... Na całe szczęście nie był mańkutem, więc nie położy się to cieniem na jego karierze politycznej.

I książkę odniesiono do biblioteki. Ale może odgryzała Sabrine? Wszyscy zgromadzeni wokół młodej pary rozstąpili się na swoje miejsca, przecież nic się nie stało! „Ślub odbył się później, ale zgodnie z planem...” napisała prasa lokalna następnego dnia. Młody stąpał ociekając krwią. Jakże żałował w chwilę później tego, co się właśnie stało! Powiadają, że on podchodził do ołtarza, a jego serce uleciało za książką i w podziemnych korytarzach pękło wśród zbiorów! I stąd te czerwone kropelki na regałach. Ale ja twierdzę, że pochodzenie tej dziwnej książki jest inne. Po prostu – jakiś niewykształcony proletariusz, pewnikiem w dniu wypłaty, rozjaśniwszy w pierwszej po drodze knajpie przyrodzony punkt widzenia, poczuł błysk fantazji a zaszedł do wypożyczalni publicznej w Rynku 59, a co? Zaczem wniósłszy niewielką opłatę tytułem wpisowego – niech żyją zdobycze socjalne klasy robotniczej! – złakniony smaku literackiej imaginacji, wynajął lekturę, aby poczytać pod chmurką. A co? Lecz tam morzył go wieczór, no a ten gęsty druk... Koleś przysnął w dobrej wierze na nasypie kolejowym, a pociąg relacji Dhulnheim – Ch'clarette, który jechał swoim zwyczajem spóźniony tej nocy o pięć godzin, rozjechał mu rękę a toporne tomisko zbezcześcił i powłóczył kilkaset metrów – własność biblioteczną wraz z zawartością! Chyba stąd te szwy i skuwki na grzebiecie księgi. Ale robotnik nie stracił głowy – obudziwszy się rano wyjąc z bólu pobiegł co sił w nogach do domu szukać pierwszej pomocy. Tu jednak został złajany przez połowicę. Za to, że pijak, że nie wraca na noc, i przychodzi pokrwawiony. Więc głodny i przestraszony nie zauważył, że zostawił na mieście połowę wszystkiego, co posiadał.

Co się tyczy nieprzeczytanego romansidła (?) – poturbowane, okaleczone i niekompletne do gmachu najbliższej filii Biblioteki Narodowej odniósł następnego dnia dróżnik, nie wnikał w szczegóły, czytaj: nie zaglądał do środka, i nawet nie chciał za to dyplomu. Niezależnie od onych istnieje jeszcze jedna wersja: oficjalna, podana przez milicję. Utrzymuje ona, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Książka ta jest po prostu efektem niesolidnej pracy kontrolera w pobliskich Zakładach Graficznych, zresztą – producenta licznych podobnych bubli. Otóż leniwy ten pracownik w czasie pracy taśmy z niedbalstwa zasnął. Ręka spod głowy osunęła się bezwładnie w dół i wpadła na częsty tutaj brak, pozbawiony grzbietu, lecz pokryty obficie szybkoschnącym klejem introligatorskim. Następnie przywarła doń mocno, po czym – ku zdumieniu załogi została koledze urwana przez bezduszny mechanizm i zapakowana, jak gdyby nigdy nic! Za niedopatrzenie to pracownik otrzymał naganę. Zatrudniony jest tam do dziś, w związku z czym dyrekcja zakładu uprzejmie informuje, że w przypadku podobnych incydentów należy kierować skargi i wnioski.

Taka jest ta oficjalna wersja.

Niezależnie od tego, jak teraz potoczą się losy świata, któraś z nich musi być prawdziwa! Bo przecież niepodobna sądzić, że co najmniej troje ludzi miało wspólną rękę? Bo... trudno przecież tak myśleć. Aż się wierzyć nie chce.

 

 

30.XII.1982, Wrocław

 

 

 

 

 


 

PRZYPISY

 

1 T. Nowicki (cytuję wg A. Szklarskiego)
2 Niepotrzebne skreślić
3 Niepotrzebne skreślić
4 tzn. Ziemi, nie hr. Ziemskiego

 

 



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 31 Następna