strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Łukasz Orbitowski
strona 23

Szeroki, głęboki, wymalować wszystko (2)

 

Przygoda z grubym facetem w samochodzie ciągnęła się za mną przez dwa lata, a adwokat powiedział, że mam się cieszyć z wyroku w zawieszeniu. Pytano mnie, czy będę jeździł tramwajami. Jasne, że będę, odpowiadałem. Nie złamią mnie, nie po tym wszystkim. Nie widziałem innego wyjścia.

Sprawa z grubasem opóźniła mój awans w Commercialu. Stanąłem przed koniecznością zaczynania niemal od zera. Znów dostawałem najpaskudniejszą robotę i odnosiłem wrażenie, że menadżer najchętniej pozbyłby się mnie z grupy. Skończyło się na groźbach. Posada agenta ubezpieczeniowego daje pieniądze i prestiż, ale marzenia o pontiaku uleciały z widnokręgu. Dranie z MPK zrobiły ze mnie kryminalistę i wariata - co szczególnie mi ubliża, bo nie jestem szalony. Chyba, że szaleństwem jest żelazna logika.

Jednocześnie, sukinsyny wepchały mnie na powrót w objęcia tramwaju, z brudnym Rumunem i chamskim kanarem w komplecie.

Na początku nie doceniłem ich mściwości i sprytu. Myślałem sobie, odpuścili. Straciłem furę pieniędzy i zdrowia, a co gorsza, ludzie mijają mnie i stukają się w czoła. Nie przypuszczałem, że przygotowano dla mnie prawdziwe przedstawienie.

Człowiek jest niezapisaną kartą i gdy przychodzi na świat, może być wszystkim. Dorasta w określonym środowisku, które wyklucza pewne możliwości. Jako syn intelektualistów (moi rodzice poznali się w czasie studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej), nigdy nie mógłbym zostać chłopem - i odwrotnie. Kolejne wybory dróg życia: szkoły, pracy, kobiety, kształtują życiowe perspektywy na obraz zwężającego się lejka, a im dalej posuwamy się w latach, tym mniej opłaca się podjąć ryzyko. Mam trzydzieści lat i mógłbym zacząć wszystko od nowa, wystawić żonę za drzwi i powiedzieć palantom z ubezpieczeń, żeby spieprzali. Nie zrobię tego, bo cenie sobie stabilność. Boję się, aż mi się gówno w portkach trzęsie.

Ze stabilizacją łączy się schematyczność. Myślę sobie, że potrafiłbym rozpisać swoje życie na osi współrzędnych. Wstaję o ósmej. Jazda do biura. Wycieczki po domach. Powrót w godzinach szczytu. Gazeta. Kawa. Ruputupu, telewizor, spanko. I tak codziennie. Ta regularność pozwoliła mi dostrzec, że tramwajarze nie dali sobie spokoju.

Mieszkam na osiedlu Widok - to ponure rubieże miasta, gdzie diabeł z chórem dresiarzy śpiewa kołysankę. Z mojego okna widzę przystanek. Idę doń trzy minuty. Znakomity pretekst, by wrócić do tytoniowego nałogu. Gdy wychodzę, żona jeszcze śpi. Mam garnitur i teczkę, wyglądam na poważnego faceta. I idę sobie spokojnie, mając przed sobą pętlę tramwajową. Niebieskie kadłuby siedzą na torach.

Zjawisko dostrzegłem miesiąc temu. Mój tramwaj, czwórka stał sobie na pętli, jakby nikt na niego nie czekał. Szedłem do niego spokojnie. Pośpiech w mojej pracy nie jest wskazany. Minąłem rząd bud z jedzeniem, betonowy pawilon i byłem nie dalej niż trzydzieści metrów od wagonu, gdy ten trzasnął drzwiami i odjechał mi sprzed nosa. Wzruszyłem ramionami i poczekałem na następny.

Dnia następnego, sytuacja się powtórzyła.

Mogę przysiąc, że motorniczy spojrzał w moją stronę. W słońcu błysnęły jego ciemne okulary. Musiał widzieć, jak kieruję się prosto do jego wagonu i ruszył bezczelnie, zostawiając mnie na pustej pętli. Wiem o tym teraz, ale wówczas przekonywałem siebie, że to dziwny przypadek. Jakby nie patrzeć, tramwajarze wystarczająco mi już dopiekli i naprawdę, wierzcie mi, mogliby dać sobie spokój. Ale nie.

Zacząłem wstawać pięć minut wcześniej. Pięć minut wcześniej myłem zęby, jadłem śniadanie i pakowałem teczkę. O ósmej dwadzieścia pięć całowałem śpiącą żonę i wychodziłem na pętlę. Za pierwszym razem odniosłem sukces. Wsiadłem do czwórki i pojechałem. Następnego dnia, dranie się wycwanili i czwórka umknęła mi sprzed nosa. Cisnąłem na ziemię teczkę i wrzasnąłem coś o skurwysynach. Dranie, bezczelni cholerni dranie!

W pewien sposób czułem się dumny - moja postawa zmusiła tramwajarzy do zmiany rozkładu jazdy. Ten bezduszny bęben zaczął się kręcić z uwzględnieniem mojej osoby. Nie był to ten rodzaj zainteresowania, o który zabiegałem, ale budził mściwą satysfakcję. Setki osób zatrudnionych w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym musiały przyjąć do wiadomości moje istnienie. Chcieli mnie zniszczyć, ale nie mieli pojęcia, że ja o tym wiem. Ich spisek stał na glinianych nogach. Chcecie się bawić, mówiłem sobie, no to dobrze, zabawimy się.

Rozpocząłem wojnę podchodową.

Kupiłem trochę dziwacznych ubrań: halkę, dzwony, skórzaną kurtkę, taką, w jakiej chodziły kiedyś gwiazdy rocka, czapkę z wyłamanym daszkiem, dżinsową kamizelkę, czerwone sztruksy, koszulkę z napisem MEGADETH i kościotrupem z żelazną szczęką, buty na koturnie, białe adidasy, Martensy z czubami, szary sweter, koszulkę polo, trzy pary ciemnych okularów, bluzeczkę na ramiączkach, koszulę ze sklepu indyjskiego, chustkę na głowę, torbę na ramię i jeszcze trochę dziadostwa. Gdy wróciłem z tandety, objuczony nowym nabytkiem, żona powiedziała, że nie chce tego widzieć w domu.

- Chcą się bawić - powiedziałem na to - to się zabawimy.

Garnitur wkładałem do teczki, a teczkę do torby. Codziennie ubierałem się inaczej: raz byłem hippisem, raz rockresem, raz dresiarzem z osiedla. Nieraz przebierałem się za kobietę i nie, żebym miał z tego przyjemność, ale coś łechtało mnie pochlebnie, gdy czułem na sobie spojrzenia sąsiadów: kim jest ta kobieta, co mieszka teraz u Chodkiewiczów? Z bliska, ktoś może by mnie poznał, ale z daleka - bardzo wątpliwe.

Wygrywałem na tym przez dwa tygodnie. Siadałem sobie w czwórce i jechałem do biura. Mogła mnie zdradzić tylko torba na ramieniu. Biuro mieści się za rondem Mogilskim - wysiadałem przystanek wcześniej i przebierałem się w szalecie. Wyobrażam sobie, jaką zabawę miał dziadek klozetowy: wchodzi sobie do kabiny dresiarz, hippis, albo zaniedbana kobieta w chustce, a wychodzi facet w garniturze. Garnitur miął się trochę, ale cóż, mówiłem sobie. Taka cena słusznej sprawy.

Wygrywałem z tramwajarzami przez dwa tygodnie i gdy byłem niemal pewien, że nie zostanę rozpoznany, czwórka znów zaczęła uciekać mi sprzed nosa. Ktoś musiał donieść, ktoś z mojego bloku. Nie widzę innego wyjścia. Ci dranie mieli wtyczki wszędzie. Być może, myślałem, historia z tramwajami to część szerszego spisku, którego korzenie sięgają dalej, niż pierwotnie przypuszczałem. To wiele by wytłumaczyło.

Przebieranie zarzuciłem po historii z kontrolerami. Moja czwórka była pusta i zimna. Siedziałem w stroju starszej kobiety, z chustą na głowie, sukienką w kwiatki i torbą między kolanami. Zdradzić mnie mogły tylko dłonie, podobne dwóm bladym krabom, splecionym na podbrzuszu. Patrzyłem bezmyślnie w okno, gdy dwaj faceci podeszli do mnie, machnęli legitymacjami i zażądali karty. Dałem im ją w milczeniu. Dopiero, gdy zaczęła wędrować przez ich ręce, pojąłem rozmiar własnego błędu.

-To nie pani karta - powiedział łysy kontroler. Wyglądał jak postać z kreskówki, która opiła się wody i zaraz ma pęknąć na części. W oczach tańczyły mu złośliwe iskierki.

- Może pani podnieść głowę?

Podniosłem.

- Ona czy nie ona?

- Można jakiś inny dokument? - Pytał drugi kontroler, tyczka chmielowa z rudą czupryną i głupim uśmiechem.

- Nie mam - odpowiedziałem i spojrzałem mu w oczy. Miałem wrażenie, że puder odchodzi mi płatami z twarzy.

- Wie pani, co grozi za posługiwanie się cudzym dokumentem? Mam panią pouczyć? - Pytał się rozbawiony grubas. Dryblas trąci go łokciem.

- Zaraz zadzwonimy po policję. A może jest pani przestępcą, hę? Ukrywa się pani?

Wściekły, zdarłem chustę z głowy, wytarłem twarz i cisnąłem ją pod nogi. Patrzyłem na nich pewnie i bezczelnie, sądziłem, że zbiję ich z tropu. Nie ukrywali już szyderstwa, jeden rechotał głośniej od drugiego. Rzucili mi kartą w twarz. Wylądowała obok chustki.

- Nie podniesiesz, ciągodrucie?

Nie odpowiedziałem, choć nerwy ścierały mi się na proszek. Grubas rozerwałby mnie jedną ręką, pierdnąłby tylko, a zostałaby po mnie śmierdząca kupka. Odwróciłem twarz do okna. Sprawdzili swoje i mogli iść dalej. Ale nie. To im nie wystarczyło. Chudy chwycił mnie za nos i szarpnął do góry. Czułem smród jego palców, nieznośny ból - potem trzask i krew spłynęła na bluzkę z falbankami. Zakrztusiłem się, szarpnąłem, próbowałem wyrwać. Zatoczyłem dłonią bezradny łuk. Chudy wzmocnił uścisk.

- Po co pchasz się do tramwaju, ciągodrucie!

- Zostaw go - dudnił drugi - zostaw, bo jeszcze da nam w dupę.

Śmiech.

- Daje w dupę, to pewne, stary. Dajesz w dupę, nie, cioto?

- Aleś mu przygadał.

- No, bo co się ciągodrutem przejmować, gejem jebanym.

Dusiłem się. Krew zalewała usta. Chudy podnosił rękę, wraz z nią mój nos. Łzy spływały razem z krwią, a zza nich widziałem tramwaj i ludzi, patrzących w gazety, książki, okna, zamkniętych w hałasach przenośnych słuchawek. Ich oczy drżały jak u trącanej lalki, niby mimochodem zerkając na moje nieszczęście. Wielki chłopak dwa krzesła obok mógł powalić moich prześladowców. Miał kark jak pień drzewa i widziałem, że lubi się bić. Nie drgnął, udawał, że czyta, jakby był piśmienny, niewychowany dureń. Chciałem wołać o pomoc. Dławiłem się.

Tramwaj zatrzymał się ostro.

Poleciałem do przodu i wyślizgnąłem się z uścisku. Kaszlałem skulony, ręka grubasa wystrzeliła do przodu i posłała mnie na podłogę. Leżałem, z ustami pełnymi krwi i brudu. Dosyć tego, rzekł ten gruby i wyszedł z kolegą. Płakałem ze wstydu wśród milczących pasażerów. Cieszyli się, bo to dobrze, że pedał dostał wpierdol.

Coś zimnego drażniło mi policzek. Sięgnąłem ręką. Ścisnąłem

Karta tramwajowa.

 

Znów obiecałem, że więcej nie wsiądę do tramwaju i złamałem obietnicę. Byłem spalony jak działo, dziwnym grassem z domieszką chemicznego paskudztwa. Gdybym żył w Holandii, nie schodziłbym na ziemię. Jeśli trawa jest lepsza od alkoholu to właśnie dlatego, że nie można kupić jej w sklepie na dole i nikt jej nie zapali na rynku w ogródku. Trzeba kombinować, dzwonić po dzieciakach z osiedla. Każdy, kto pali wie, jak to się robi. Polacy są leniwi i tylko dlatego czterdzieści milionów płuc nie tłoczy jeszcze dymu z konopni.

W moim grassie było coś więcej, niż tylko konopie. Dochodziła jedenasta, stałem na przystanku, daleko od domu, a tak naprawdę, zwiedzałem planetę Fikumiku, nie mogąc nadziwić się jej atrakcjom. Nie spaliłem się jednak na tyle, by ryzykować spacer z Bieżanowa na Widok. Doszedłbym, doleciał, chyba nad ranem, choć najpewniej osiedlowe chłopaki posłałyby mnie na ziemię lub dwa metry pod nią.

Na taryfę brakowało pieniędzy. Przez narkotyczne szczęście przebijała przykra świadomość, że jest cholerny listopad i zamarznę tutaj, albo dostanę w pysk, i tramwaj, czekający na pobliskiej pętli okazał się najlepszym rozwiązaniem.

Od pół roku nie jeździłem tym paskudztwem.

Wsiadłem i zwaliłem się na krzesło.

Jeśli narkotyk wyciąga z każdego prawdziwe "ja", to we mnie obudził nieopisaną złość. Siedziałem wpatrzony w usypiające osiedle i pytałem siebie, czemu kierowca jeszcze czeka skoro ludzie - ja i pani z dzieckiem - chcą wracać do domu. Nie wstaniesz z miejsca, stary, tłumaczyłem sobie, i nie tym razem, bo jesteś balonikiem z grassem, można cię przebić i wsadzić do pierdla. Masz rację, wiesz o tym.

Ci dranie też wiedzieli. Jasnym było, że nieprędko znów odwiedzę tramwaj. Chcieli wyrównać rachunki, ale wyszło na moje.

Tramwaj szarpnął mną, ruszyliśmy. Sunął powoli, grzechocząc po torach, a ja wiedziałem, byłem po prostu pewny, że mógłby jechać szybciej. Ulice świeciły pustkami. Z mojego miejsca widziałem lustro w kabinie i zmęczoną twarz maszynisty z żarem między rozchylonymi wargami. Słuchał muzyki, jakby był sam. Ups, ups, ups, bezduszna perkusja rozbijała się po mojej głowie.

Jestem spokojny.

Kolejne światła, tam gdzie skręca się na Kurdwanów i biegnie linia szybkiego tramwaju. Stoimy niczym kozioł na sądzie ostatecznym, mimo że drogi nie przecina nam samochód, ani człowiek. Myślę o łóżku, w którym powinienem się znaleźć, o pracy, która mnie rano z niego wyrwie i pojmuję, że ten ślimak w kabinie okrada mnie ze snu. To jemu zawdzięczam podkrążone oczy. Nic. Jestem spokojny.

Dziecko obok wyjęło cymbałki i zaczęło uderzać w nie bezładnie, z wyrazem bezmyślnej szczęśliwości. Matka nie zdradzała zainteresowania. Brzdęk! Kakofonia. Słuchajcie, nie mogłem. Jeśli marihuana wyjmuje z człowieka to, co jest w nim najgłębiej, to ja skrywam w sobie niechęć do dźwięków i marnowania czasu. Chciałem zwrócić uwag. Ale nie. Jeszcze nie. Łup, Łup z kabiny, brzdęk, brzdęk tuż obok. Czym sobie na to zasłużyłem?

Dziecko miało dwie pałeczki w pulchnych dłoniach. Śmigało po cymbałkach, bez ładu i składu, a ciemna czupryna, strzyżona pod donicę, falowała przy każdym ruchu. Okrągłe barki zdawały się trącać uszy, a cymbałki, instrument nie dłuższy od mojego ramienia, wypełnił dźwiękiem tramwaj, wycisnął ciszę, wraz z nią moje myśli. Kruszyło mi zęby. Kroiło mózg w plastry. Ale byłem spokojny. Spokojny jak nigdy.

Mogłem zabrać walkman i Yngwiego Malmsteena. Facet jest geniuszem gitary, wylewa spokój w skołatane serce pracowników trzeciego filaru.

Koło McDonalds'a, chłopiec przestał tłuc. Pulchna gęba promieniała śmiechem. Odetchnąłem, disco z kabiny brzmiało jak Bethoveen. Ruszyliśmy. Za pół godziny będę w domu - myślałem - i wszystko będzie po staremu.

- Zagraj jeszcze coś ładnego - powiedziała matka.

Nie pamiętam wiele z tego, co stało się potem. Ciemność zza okna zalała mi oczy. Przypominam sobie cienie, roztańczone na powiekach, trzask cymbałek na moim kolanie, krzyk matki i płacz, który sprawił mi przyjemność. Stanęliśmy między przystankami. Muzyka z kabiny umilkła. Dziecko zatonęło w objęciach matki. Kierowca otworzył drzwi i wyszedł z kabiny, ale nim dotarł do mnie, matka z dzieckiem leżeli już na ulicy, krzycząc okropnie. Mogłem ich zabić, wystarczy, żeby nadjechał samochód, ale mieli szczęście.

- I kto jest górą! - krzyczałem.

Nie wierzę, że byłem silniejszy. Nigdy nie uprawiałem sportów, a w szkole regularnie dostawałem po gębie od rówieśników. Maszynista był zbyt pewny siebie, pewnie myślał, że zgniecie naćpanego chudzielca jak cytrynę. Uniknąłem jego pięści i posłałem przez drzwi, tam gdzie jego miejsce, w błoto krakowskiej ulicy.

Cienie ustąpiły.

Facet podnosił się ciężko, mrugając zakrwawionymi powiekami. Dalej matka krzyczała do telefonu komórkowego.

Musiałem się spieszyć.

Jazda tramwajem okazała się łatwiejsza, niż przypuszczałem. Drzwi trzasnęły, nacisnąłem gaz i niebieski kadłub pomknął przez Kraków. W głowie czułem cudowną pustkę. Powinienem zginąć dziewięć razy, przejeżdżając przez czerwone światła, ocierając się o samochody. Czemu nie pojawiła się policja? Spiskowcy nie spodziewali się takiego posunięcia. Byli bezradni, jak dziecko z cymbałkami. Pieprzyć ich. Byłem spokojny.

Tory kierowały mnie na Widok, do mojego domu. Czułem fantastyczną siłę, krążącą po ciele. Kazała mi wciskać pedał gazu w podłogę i nie myślałem, że zaraz, za minutę, dwie, przyjdzie mi się zatrzymać, najpewniej wjechać w inny tramwaj i pożegnać się z najpiękniejszym ze światów.

Minąłem wiadukt. Mrugały do mnie okna bloków.

Jeszcze jeden zakręt, panie zwycięzco, i koniec podróży.

Pętla mieściła się w zatoczce.

Przyspieszyłem. Życie było równie ważne, co spleśniała bułka. Podobno w takich chwilach wszystkie nasze dni kurczą się w rozpaczliwej sekundzie. Nie miałem czego wspominać. Cieszyłem się pustką.

Wszedłem w zakręt i zacisnąłem powieki. Dużo czasu minęło, znowu je otworzyłem. Ze zdziwienia. Myślałem, że jakimś cudem minąłem tramwaje na pętli, zatoczyłem kółko i pomknąłem z powrotem w stronę Bieżanowa. Tymczasem nie. Pętla zniknęła, wraz z nią domy i drzewa.

Gnałem przez księżycowe pustkowie, gdzie jeżyły się kratery, a zimno blade światło mieniło się na prostych, nie mających końca torach. Spojrzałem za siebie - miasto oddaliło się i znikło, jedynie na horyzoncie migały światła domów. Wkrótce przepadły i one.

Powinienem zatrzymać tramwaj i spróbować wrócić. Ale w tym szaleńczym pędzie drzemała niepojęta, cudowna dla mnie siła. But nie schodził mi z gazu. Wyłączyłem światło w kabinie i patrzyłem na miejsce, w którym się znalazłem. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Ziemia była szara jak popiół, obrosła kraterami i drapieżnym masywem górskim, daleko ode mnie. Nad nim nie błyszczała ani jedna gwiazda. Tylko księżyc mrugał nieśmiało za przewalających się chmur.

Czułem przejmujący chłód, wzrastający wraz z zagłębianiem się w tę dziwna krainę. Miałem na sobie koszulę od garnituru, przewiewne spodnie i półbuty. Z ust szły mi obłoki pary. Szyba zarosła szronem.

Zdjąłem nogę z gazu, ale tramwaj pędził dalej, w zimną, niegościnną ziemię.

Dostrzegłem wkrótce, że wzgórza zbliżają się ku sobie, tworząc stromy kanion. Dołem, zamiast rzeki sunęły tory. Patrzyłem w górę i widziałem uciekające, najeżone skały. Zdawały się dziurawić sobą szarosine niebo. Zimno jeszcze się wzmogło. Znalazłem za oparciem niebieską kurtkę motorniczego. Skulony w kucki, przycupnąłem na krześle i wmawiałem sobie, że dojmujący chłód, krajobraz, stukot rozpędzonych kół składają się na narkotyczne otumanienie. Chciałem żyć, obudzić się na bieżanowskiej pętli, przemarznięty, ale żywy. To nie prawda, mówiłem sobie, o tym może pisać Jonathan Carroll, ale pewne rzeczy nigdy nie dzieją się naprawdę.

Tramwaj zatrzymał się raptownie. Uderzyłem głową w szybę. Zamroczyło mnie.

Stałem na pętli tramwajowej, wzniesionej na skalnym półmisku między szczytami. Ciemne tory wyglądały na utkane z kolców, ponure kształty pojazdów wtapiały się w skały. Zamiast budki operatora ruchu wnosiło się coś na podobieństwo zejścia do kopalni, skąd buchał bladoniebieski, zimny ogień. Zacząłem się bać, jak nigdy przedtem. W tym zejściu czaiło się coś upiornego, zło z najgorszych koszmarów sennych, potwór lub diabeł, zjadający ludzi jak krakersy. Schowałem się w kabinie, drżąc, by nie zdradziły mnie białka oczu.

Podjeżdżały inne tramwaje, hamując koło mnie z metalicznym zgrzytem. Wysiadali z nich ludzie, których twarze znałem, wąsaci, brzuchaci lub śmiesznie chudzi, w każdym razie nieznośnie przeciętni. Niebieskie uniformy komunikacji miejskiej wisiały na nich jak na za dużych manekinach. Pozdrawiali się bezgłośnie, palili papierosy, i ruszali smętnie w stronę zimnego światła. Z każdym krokiem mężnieli, prostowali się i puchli. Ich twarze bladły, skóra błyszczała jak wosk.

Dostrzegłem, że mają żółte, kocie oczy i pionowe źrenice.

Nosy zniknęły, usta przeobraziły się w owalną jamę, pełną szpiczastych zębów. Języki wyglądały jak poduszki do igieł. Palce porosła im błona, karki zgrubiały, kręgosłupy wygięły się i nabrzmiały, jakby pod marynarką nagle wyrosły skrzydła. Szli w milczeniu do zimnego, kuszącego światła. Widziałem ich sylwetki, niknące w blasku. Zabrzmiała pieśń bez melodii, śpiewali, jakby ze żwirem w ustach. Miałem rację - mówiłem sobie - słodki Jezu, miałem rację jak nigdy.

Hymn nasilił się, a w jego tle zabrzmiało coś jeszcze. Pomruk kogoś wielkiego, kto właśnie się przebudził. Szron zgęstniał na szybie, zadławiłem się śliną. Dalej stary, mówiłem sobie, cokolwiek tam jest...

Nie wiem, jak długo siedziałem na podłodze, zasłuchany w śpiew i nieludzki warkot spod ziemi. Odwaga wzięła górę. Usiadłem na krześle. Spojrzałem, dokoła nie było nikogo. Nacisnąłem gaz i mój tramwaj ruszył, zakręcił i pomknął z powrotem, ku mojemu miastu.

Trwożenie spoglądałem ze siebie, ale nikt mnie nie gonił.

Z każdym stukotem, z każdym kilometrem, szron znikał z szyb, a ja czułem się bezpieczniej. Coś grzmiało za mną, a ja wmawiałem sobie, że to burza, a nie radość złej istoty, sprawującej dozór nad tramwajami w moim mieście.

Wjechałem na pętlę o czwartej nad ranem. Wystarczyło mi sił, by dojść do domu i zwalić się w łóżko. Następnego ranka tylko odmrożone dłonie przypominały mi, co się wydarzyło.

 

Być może chcielibyście, żebym zszedł na dół, do pieczary i zmierzył się ze stworem, lub przynajmniej opisał go dokładnie. Zrobił zdjęcia. Wrócił z kamerą. Nie. Niektóre sprawy są zbyt poważne, by droczyć się z nimi.

Już nie jeżdżę tramwajami.

Nie jeżdżę, choć mam taki zamiar.

Na razie, wygrali ze mną, co nie oznacza, że chcę się poddać. Problem w tym, że z diabelską machiną stali i zepsutych serc ludzkich ciężko walczyć w pojedynkę. Dlatego opowiadam tę historię.

Dlatego też spaceruje ulicami Krakowa i szukam okazji.

Czekam, aż motorniczy, chcąc ręcznie przedstawić tory, opuści na chwile tramwaj pełen pasażerów. Umiem prowadzić. To nie jest trudna sztuka. Mogę zamknąć się w kabinie i nikt nie dostanie się do mnie. Wtedy zabiorę wycieczkę i pojedziemy do miejsca, w którym byłem. Pokażę takie rzeczy, że buty wam spadną.




Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 23 Następna