Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Luuudzie, biją nas!

 

Okladka

Dwie smagłolice dziewoje podkładają bombę pod Blue City – ogromniaste centrum handlowe w Warszawie. Jedna wybucha w dokładnie określonym czasie, druga – no cóż, zostaje skradziona przez drobnego złodziejaszka...

Dziewoje nieprzypadkowo są smagłolice, to posłuszne Allachowi wyznawczynie. A skąd bomba w kompleksie handlowym? To kara dla Polski za bycie sojusznikiem USA w konflikcie z Irakiem.

Jednak akt terroryzmu jest jedynie wstępem do akcji zakrojonej na szerszą skalę. Zamachów będzie więcej... Tymczasem arabska siatka zostaje rozbita, wszyscy terroryści ujęci, ale zamachowcy otrzymują w gruncie rzeczy to, co chcą osiągnąć. Polska, mocno ostrożna i rozważna, wycofuje swoje wojska z Iraku. Jednym z powracających z kontyngentu jest Ryszard Mazur, z zawodu komandos, który skomplikowanym zbiegiem okoliczności dostaje się w środek spektakularnych zawirowań. I zamiast powrócić w glorii bohatera zamienia się w zaszczute zwierzę.

Marcin Wolski „Zamachem na Polskę” zadebiutował jako autor powieści kryminalnej i sensacyjnej. I wiecie co? To ze wszech miar debiut udany.

Udało się autorowi połączyć dar obserwacji, cięty język, krzywozwierciadlane spojrzenie na otaczający świat z szybką, pełną zwrotów fabułą. Nie znajdziemy w powieści niczego nowego, czego nie przeczytalibyśmy u zachodnich autorów: samotny bohater, pogoń wręcz dysząca na karku, zmaganie się z samotnym czarnym charakterem (Ludlum), nieoczekiwana pomoc, zaczątek romansu (Grisham). Novum jest to, że akcja dzieje się tu i teraz, warszawskie mieszkania, mazurskie jeziora, swojskie klimaty, tak różne od amerykańskich.

W niczym Wolski nie ustępuje znanym „sensacyjnym” pisarzom. Akcja goni akcję, sceny są zarysowane bardzo plastycznie. Mimo pośpiechu, z jakim fabuła gna do przodu, nie wyczuwa się nerwowości w pisaniu. Wolski to stary wyjadacz, świetnie wie, jakimi środkami wyrazu operować. No i najlepsze w książce – nie zapomniał autor, za co kochają go czytelnicy, więc okrasił swą powieść ciętym dowcipem i humorem.

 

Karolina Wiśniewska

 

Marcin Wolski

Zamach na Polskę

Solaris, 2005

Stron: 232

Cena: 24,90

 


Świadectwo niepełne

 

Okladka

Zapewne nigdy nie będzie nam dane poznać PRAWDY o tym, co właściwie stało się 18 października 2169 roku w podziemnym państwie-mieście Tamarisk, na planecie niegdyś nazywanej Ziemią, a obecnie częściej Starym Światem – czytamy na okładce debiutanckiej powieści Daniela Gromanna pt. „Trzecie świadectwo” – sprawdź, czy rzeczywiście istniał Metapük – potężny artefakt, po który wyruszyła grupa specjalna, a także, jaką rolę w wydarzeniach poprzedzających zagładę podziemnej metropolii odegrała jej królowa – Rea.

I już na początku uprzedzę potencjalnych czytelników: nie dowiemy się i nie uda nam się sprawdzić, gwarantuję. Zaskakujące, że w tekście mającym za zadanie promować powieść, pojawia się wskazanie na jej największe mankamenty. Ponieważ lektura nie przynosi wyjaśnień, jak należałoby oczekiwać po utworze, którego główny wątek dotyczy właśnie śledztwa związanego bezpośrednio z zagładą podziemnego miasta.

„Trzecie świadectwo” opisuje etapy prywatnego dochodzenia, jakie prowadzi Jack McDrury, dziennikarz – nikt znaczny ani sławny, zwyczajny obywatel, przedstawiciel społeczeństwa roku ok. 2200. Jego ojciec, którego Jack nigdy nie poznał, był dowódcą grupy wysłanej do Tamarisk i tam właśnie zginął. Nie dowiemy się, dlaczego bohater postanowił poznać prawdę i co skłoniło go do poszukiwań, może impulsem była śmierć matki, może tylko poczucie, że oficjalna wersja zawiera niejasności i przemilczenia – trudno określić na podstawie nielicznych wzmianek. Autor zresztą uprzedza, że opowieść nie ma początku. I od razu rzuca czytelnika na linię startu – pierwszą rozmowę z królową Reą, jedynym świadkiem wydarzeń z Tamarisk i jedyne, poza oficjalnymi, źródło informacji dla głównego bohatera.

To nie błąd intrygować, co więcej, początek udał się znakomicie – od pierwszych stron pogłębia się poczucie tajemniczości i pragnienie rozwiązania zagadki. Niestety, właśnie pełnego rozwiązania brak, przez co zakończenie rozczarowuje. Nie poznamy, dlaczego Rea, milcząca przez tyle lat, pomogła Jackowi w śledztwie, choć ewidentnie jest to postać ważna dla rozwoju wydarzeń i w teraźniejszości świata przedstawionego, i w przeszłości, której dotyczą poszukiwania. Nie poznamy także prawdy o tajemniczym artefakcie, po który wysłano oddział Jamesa McDrury’ego. W momencie, gdy główny bohater zdobędzie informację o Metapüku, gęstnieć zaczyna atmosfera wokół jego poszukiwań i rośnie napięcie. A jednak autor nie dostarcza choćby poszlakowego rozwiązania, intrygujący artefakt zdaje się wyłącznie niepotrzebnym rekwizytem, choć jego osadzenie w rozwoju fabuły jest niewątpliwe. Nieco światła może, rzecz jasna, rzucić proste skojarzenie nazwy metapükvolapük. Ten ostatni termin, w spolszczonej wersji, wolapik, stał się synonimem niezrozumiałego języka i stylu, choć jego pierwotne znaczenie, to paradoksalnie mowa (ogólno)światowa. Volapük, sztucznie stworzony jeszcze przed esperanto, miał stać się wspólną mową z woli Boga, jak twierdził twórca tego języka, niemiecki ksiądz J. M. Schleyer. Analogicznie, otoczony czcią przez społeczność Tamarisk metapük mógł być tylko lub aż metajęzykiem – czymś ponad werbalną formą komunikacji. W tym znaczeniu metapük należy zatem utożsamić ze wspominaną w powieści telepatią.

Niemniej, choć wywód wydaje się prawidłowy i zgodny z zamierzeniami autora powieści, nie wynika z treści, w której stale podkreślana jest materialność metapüka – oprócz skojarzenia semantycznego brak jest zatem tropów, by zyskać pewność, że nie dopuszczam się tutaj nadinterpretacji.

Powieść Gromanna ma również zalety, choć zaczęłam od wad. Gęsta od wydarzeń akcja prowadzona jest brawurowo na trzech planach: przeszłości poznawanej na podstawie trzech zapisów z holodysków oraz różnych dodatkowych źródeł i poszlak, teraźniejszości obejmującej rozwój dochodzenia i odkrywanie prawdy o wydarzeniach z Tamarisk oraz retrospekcji z czasów młodości i dzieciństwa bohatera. Miejscami może robi się zbyt gęsto, wydarzenia tracą ze sobą powiązania i akcja się gubi, niemniej wielopłaszczyznowość wzbogaca wizerunki postaci, bardzo dobrze oddaje też zmienny nastrój i stopniuje napięcie. Pozwala na to narracja prowadzona bezpośrednio, zabieg przecież niełatwy – tutaj stosowany konsekwentnie i z dużą wprawą. Ten bezpośredni styl opowieści, relacja w pierwszej osobie, tak pasująca do fabuły, to mocna strona „Trzeciego świadectwa”. Uzyskane w ten sposób zmniejszenie dystansu i wewnętrzna perspektywa świadków wydarzeń i narratora pozwalają zarysować świat przedstawiony, bez uciekania się do szczegółów i opisów, by oswoić realia powieści, ponieważ ex definitio są one oczywiste dla opowiadającego i takimi trzeba je przyjąć.

Czytelnika czeka zatem wysiłek przy poznawaniu świata, w którym żyje Jack McDrury – składanie go z rozrzuconych elementów wyłaniających się podczas lektury. To nie nuży, bynajmniej, ponieważ uniwersum, początkowo sprawiające wrażenie nazbyt cukierkowego, by nie rzec, utopijnego, zmienia się. Poznając prawdę o przeszłości, bohater odkryje również prawdę o świecie, w jakim żyje. Prawdę, która może zaważyć na losach świata, a na pewno zaważy na losach głównego bohatera. Szkoda jednak, że nie udało się autorowi mocniej rozbudować i pogłębić aspektu dystopii – uniwersum przedstawione pozostaje przez to do końca mocno stereotypowe i mało zaskakujące.

„Trzecie świadectwo” pozostawia niedosyt – powierzchownym i jednostronnym ujęciem zagadnień, czego nie usprawiedliwi ograniczenie do pierwszoosobowej narracji, ani też brzmiące z oddali echa nawiązań do literatury większego formatu. Miejscami nużyć może również zbyt mocno rozbuchany wątek stricte romantyczny. Brak wspomnianych na początku choćby sugerowanych, rozwiązań niektórych zagadek zwyczajnie niżej podpisaną irytuje, a nawet wkur...za.

O wiele bardziej niż „dziura” w połowie toku wydarzeń – nie wykluczam, że w moim egzemplarzu grasował jakiś chochlik...

Generalnie jednak, z zainteresowaniem sięgnę po kolejne utwory Daniela Gromanna. Debiut wskazuje, że autor ma niezły warsztat oraz nie szuka łatwych i oczywistych rozwiązań, zarówno fabularnych, jak i formalnych. Świadczyć o tym może kompozycja debiutanckiej powieści – sprawne wiązanie wątków, ciekawie sklamrowane zakończenie, dodające szerszą interpretację tytułowemu „Trzeciemu świadectwu”. Widać potencjał językowy i umiejętność budowania akcji – aż szkoda, by marnowało się to na opowiadanie li tylko dekoracyjnych historii fantastycznych... Na dodatek irytująco niepełnych.

 

Małgorzata Koczańska

 

Daniel Gromann

Trzecie świadectwo

Fabryka Słów, 2005

Stron: 384

Cena: 24,99

 


Do Raju? Dziękuję, postoję.

 

Okladka

Opinia, że raj musi być niezwykle nudnym miejscem, ma swoich gorących zwolenników. I nie bez powodu. Pienia anielskie i trąby archanielskie, wszechbłogość, no i te koszmarne białe koszulki do pół-łydki nie stanowią zachęcającej perspektywy. Po prostu nuda. Ponoć w piekle jest znacznie ciekawiej, co wynika już z samego charakteru gospodarzy. W końcu wiadomo, szatan rozrywkowy ma charakter, a przy szefie i podwładny skorzysta. Odbębni swoją zmianę w kotle a potem... ech. Dla niezdecydowanych jest jeszcze mityczny czyściec ale z tej opcji, jako niejasnej zrezygnujemy.

Ideałem byłby wariant pośredni – dwa w jednym. Praca jak w raju, niech już będzie ten koszmarny strój służbowy, a czas wolny w piekielnych klubach, kinach itepe. Tylko, że to wszystko: Piekło, Raj to bardzo odległa i mało konkretna perspektywa.

Lepiej już na Ziemi poszukać enklawy, która i rajem by była, i szczyptę piekielnych emocji by miała. Niestety, łatwiej chyba będzie znaleźć, miejsca z piekła rodem z odrobiną raju.

Do takiego właśnie raju, będącego piekłem, możemy trafić podczas lektury „Granic Raju” Anity Horton, wydanych przez superNOWĄ w serii Sensacja. Książka doskonale wpisując się w schemat czarnego kryminału, ukazuje bez upiększeń rzeczywistość nam znaną, jeśli nie z autopsji to z opowiadań znajomych czy wreszcie z relacji prasowych.

Ponure blokowisko, osiedle Zatorze, zwane powszechnie Rajem, jest tzw. gorszą dzielnicą. Powstało przy okazji budowy fabryki, razem z nią żyło i umierało. O ile jednak śmierć fabryki nastąpiła szybko i prawie bezboleśnie o tyle proces umierania osiedla jeszcze się nie zakończył. Bloki i ich mieszkańcy wegetują z dnia na dzień, staczając się coraz niżej, bez jakiejkolwiek nadziei. Jest to miejsce, z którego nie ma ucieczki, gdyż ci z Raju nie są mile widziani w Mieście. Nawet bogaci, jak właściciel agencji towarzyskiej Afrodyta, po nieudanej próbie zamieszkania z dala „od tego syfu”, wracają na stare śmierci. Nie pomaga również stała praca, pewny zawód – główny bohater książki, komendant obskurnego dzielnicowego posterunku Jacek Lipski też poza Zatorzem nie ma czego szukać.

Pośród tej szarej, gnijącej egzystencji właściwym rajem jawi się IMPERATOR – hipermarket, zbudowany na obrzeżach dzielnicy, jedyne chyba miejsce, w którym przecinają się ścieżki mieszkańców Miasta i Raju. Pierwsi robią tu rodzinne zakupy, zostawiając duże sumy, dla drugich to szansa na jakąkolwiek pracę i możliwość zdobycia, oczywiście w promocji, taniej żywności. Hasło hipermarketu „Nie może być taniej” jest jak najbardziej uzasadnione, biorąc pod uwagę, że „wielka fioletowa szynka, opisana jako produkt naturalny” kosztuje jedyne 9,99, że o „krwistej kiełbasie” za 4,99 nie wspomnę. Brrr.

Jednak klątwa, jaka dotknęła Raj, dosięgła również Imperatora. Po pierwszym, starannie wyciszonym przez kierownika marketu, morderstwie następują kolejne. Komendant Lipski z pomocą przydzielonej mu na praktyki, zamiast wymarzonych opon zimowych, studentki psychologii zaczyna śledztwo, utrudniane zresztą przez przełożonych z Miasta.

Z przyjemnością, bez bicia oświadczam, że książka Anity Harton zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wykorzystując formułę literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej, autorka ukazuje ważne problemy społeczne, których nikt właściwie nie próbuje chyba rozwiązać. Harton umiejętnie wprowadza czytelnika w świat blokowisk, beznadziejności egzystencji jego mieszkańców, którym „złe urodzenie” uniemożliwia zwyczajne godne życie. Również na zjawisku, jakim są hipermarkety i rola jaką odgrywają nie pozostawia autorka suchej nitki.

Cała historia, mimo bardzo pesymistycznej wymowy, została doprawiona dużą dozą świetnego humoru. Opis „wszechstronnej gry edukacyjno-rozrywkowej” dla dzieci zajął wysoką pozycję w moim prywatnym rankingu.

Reasumując, „Granice Raju” to książka, którą wszystkim czytelnikom Fahrenheita z czystym sumieniem polecam. Że to nie fantastyka? A to faktycznie szkoda, też wolałabym, żeby tak wiernie nie ukazywała rzeczywistości.

 

Dorota Pacyńska

 

Anita Harton

Granice Raju

SuperNOWA, 2005

Stron: 260

Cena:

 


Przepis na powieść z elementami grozy

 

Okladka

Aby napisać powieść sensacyjną, thriller i horror w jednym, przede wszystkim należy zgromadzić niezbędne elementy. Po pierwsze zatem, głównym bohaterem należy uczynić pisarza. Dzięki temu można prowadzić narrację bezpośrednią i stopniować informacje tak, aby czytelnik nie dowiedział się od razu wszystkiego. Bohatera należy umieścić w małym miasteczku, żeby było kameralnie i sielankowo, przynajmniej pozornie. Następnie potrzebny jest element zagadki: trup lub zniknięcie kogoś – najlepiej z rodziny głównego bohatera, co logicznie tłumaczy, dlaczego nasz bohater z uporem bada wydarzenia i okoliczności dla innych zupełnie nieistotne. W omawianej powieści Strauba mamy i trupa – bratowej, i zaginionego – bratanka, czyli dwa w jednym. Teraz bohater-pisarz-narrator ma pożywkę, na której wzrasta opowieść o śledztwie. Całość sprowadza się do kolejnych rozmów od czasu do czasu przeplecionych e-mailami, a wszystko to nasz pisarz dokumentuje z dziennikarskim zacięciem. I, oczywiście: najlepszy przyjaciel zaginionego bratanka coś ukrywa, matka najlepszego przyjaciela nie ma o niczym pojęcia, reszta mieszkańców miasteczka, gdzie toczy się akcja, również nie chce mówić, a policja, jakże inaczej, jest bezradna. Na szczęście, nasz bohater-narrator-pisarz ma przyjaciela – istnego Sherlocka Holmesa i superhakera w jednym.

Teraz do wszystkiego należy dodać seryjnego mordercę, zbrodnię sprzed wielu lat i nawiedzony dom, wymieszać całość z innym wymiarem i doprawić odrobiną pieprzu – pierwszą miłością zaginionego bratanka. Tak przygotowany zestaw ułożyć warstwami: bieżąca akcja, retrospekcja, akcja.

Et voila! Powieść gotowa.

Znać wpływy Stephena Kinga: małe miasteczko (tu: Millhaven), postaci znane z innych powieści Strauba (pisarz Timothy Underhill i detektyw Tom Pasmore). Znać również „hollywoodzkie” podejście do narracji – jak najmniej opisu statycznego, jak najwięcej dynamiki i dialogu. Straub, w przeciwieństwie do Kinga, mocno kondensuje akcję i nie stara się budować nastroju, ledwie go zaznacza, skupiając się na biegu wydarzeń. W zasadzie nie jest to ani niesprawnie napisane czytadło, ani też niesprawnie skonstruowany utwór. Czyta się szybko, nie słychać trzeszczenia kołka, na którym zawieszona niewiara kołysze się letargicznie...

I tylko napięcia brak – niezbędnego przecież elementu powieści zarówno grozy, jak i sensacyjnej. Ani przez moment podczas lektury nie pojawia się choćby cień strachu, ślad emocji w odbiorze.

I właśnie dlatego wielbicielom grozy z czystym sumieniem odradzam tę pozycję. Ponieważ tym razem autorowi zwyczajnie się nie udało. Być może dlatego, że to szesnasta powieść Petera Strauba, jak podaje nota na okładce. Rzec można: produkcja rutynowa.

 

Małgorzata Koczańska

 

Peter Straub

Zaginiony, zaginiona

Tłum. Maciejka Mazan

Prószyński i S-ka, 2005

Stron: 288

cena: 28,00

 


< 08 >