Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (1)

 

 


O linii demarkacyjnej

 

okladka

Przyzwyczailiśmy się do myśli, że my to my, oni to oni, a pomiędzy nami stoi barykada, znad której strzelamy do siebie w imię wyższych racji. Rzadko zdarza się nam zmienić stronę. Jeszcze rzadziej ma to miejsce z powodu ingerencji czynników zewnętrznych, które postanowiły za nas. Stało się to udziałem wampira Vespera, bohatera książki „Renegat” Magdaleny Kozak, który takim obrotem sprawy nie jest przesadnie zachwycony.

Bo jakże to tak? Do tej pory miał jasno określony cel: zniszczyć Ich wszystkich. Bo Oni to demony ziejące ogniem, wrogowie rodzaju ludzkiego i podstępni krwiopijcy. On wprawdzie krwiopijstwa się nie wypiera, jednakowoż ma tę miłą świadomość, że pity przez niego płyn fizjologiczny pochodzi z fabryki, a nie z ludzkich żył, a dyskretne pociąganie go z plastikowej torebki jest jakby mniej inwazyjne niż przysysanie się bezpośrednio do ludzkiej szyi. Ten bezpieczny świat higienicznych i prawomyślnych wampirów bezpowrotnie staje się dla niego historią. W ciele renegata zaczyna krążyć prawdziwa krew, utoczona z ludzi, sterroryzowanych i bezwolnych. Zmiana stron dokonała się, zmiana barw również – lecz dlaczego Vesper tak szybko odnajduje się wśród swoich wrogów? Staje się jednym ze złych Nich? I czy cokolwiek to zmienia?

Dziwne, ale niewiele. Nadal pociąga krew z torebki, i stara się nie pamiętać, skąd ona tak naprawdę pochodzi. Początkowe szaleństwo, którego doświadczył w Cichowężu, udaje mu się okiełznać i trzymać pod kontrolą. Nie przemienia się w żądnego krwi demona. A kiedy rozgląda się naokoło, dostrzega, że obok niego nie ma potworów, w istnienie których tyle czasu wierzył.

Bo po tej drugiej stronie barykady są tacy sami ludzie, jak on. Wróć, takie same wampiry. Solidarność jest taka sama jak u nocarzy, takie samo koleżeństwo i poczucie więzi. Takie samo zaufanie, pożądanie i taka sama namiętność. A zakulisowe gierki o władzę, jakie tam się rozgrywają, niczym nie różnią się swoją mocą i intensywnością od tego, co już zdążył poznać. Ta myśl nie podoba mu się do tego stopnia, że do swoich obserwacji zaczyna dorabiać ideologię. A może to wszystko jest częścią szeroko zakrojonego planu? Może jego pozorna zdrada została ukartowana, a on sam jest wśród renegatów uśpionym agentem, który zostanie wezwany, gdy nadejdzie czas? Może to nie zdrada, tylko rozpoznanie na terenach wroga?

Sprawiedliwy osąd to osąd dokonywany z dwóch stron. Vesper z niemiłym zaskoczeniem stwierdza, że upodlony w jego obecności przez Ultora renegat Attagen, który był dla niego bestią wcieloną, wspominany jest wśród nowych braci z szacunkiem. Co więcej, po poznaniu środowiska i nawiązaniu niechcianego porozumienia z kilkoma dawnymi przeciwnikami sam zaczyna ten szacunek podzielać. Dociera do niego, że każda ze stron walczy o to, w co wierzy. A kwestia wiary nie podlega dyskusji. I z niejakim zdumieniem Vesper zaczyna powolną drogę ku swojemu wampirzemu dorastaniu. Przekonuje się, że nie ma podziału na czarne i białe, dobre i złe, wampiry lepsze i gorsze. Funkcja, jaką teraz pełni, nakłada na niego obowiązek posyłania innych na ostateczną śmierć. Innych. Tych, których ślubował zwalczać w imię Rzeczypospolitej Polskiej. Innych. Tych, z którymi pił, spał, żartował i nadziewał żarówki olejem opałowym. Innych. Także tę, którą tulił i ochraniał, i przy której czuł się na tyle bezpiecznie, by w jej towarzystwie zapaść w sen na dachu zasypanym śniegiem.

Jeżeli nie zajdzie nic nieprzewidzianego, przez wampirem otwiera się wieczność. Trzydziestoletni funkcjonariusz ABW, który dziwnym zrządzeniem przeznaczenia transformował w wampira, ma o tej wieczności pojęcie raczej niewielkie. Na razie cieszy się zabawkami, które dostał od losu. Wzmocnione zmysły, telepatia i umiejętność lewitacji cieszą go tak samo, jak poczucie więzi z członkami zespołu. Na razie nie zaprząta sobie głowy przyszłymi stuleciami. Tylko z czasem zaczyna zdawać sobie sprawę, że zrobił dopiero mały krok. Uświadamia mu to kontakt z jednym ze starszych renegatów – początkowo znienawidzonym – tak mocno przewyższającym go wiekiem i doświadczeniem, że trudno mówić o jakiejkolwiek wspólnocie i porozumieniu. A jednak początkowa wściekłość wygasa w Vesperze, a ten, do którego żywił przemieszaną ze strachem pogardę, staje się dlań autorytetem. Być może pod jego wpływem zaczyna inaczej spoglądać na postępowanie swoich dotychczasowych zwierzchników. Stają się w oczach byłego nocarza bardziej zwyczajni, zdolni do niegodziwości i kłamstw. Także i oni zaczynają być postrzegani w odcieniach szarości.

Zwampirzenie postrzegamy jako akt ostateczny. Nie da się przejść tej drogi z powrotem, spuścić z siebie krwi ofiarowanej przez rodzica i zacząć jeszcze raz życia pod słońcem. Nie da się? A może jednak się da? Na własnej skórze przekonuje się o tym boleśnie pewien zaopatrzeniowiec z Domu Krwi. Pośrednio przekonuje się też o tym Vesper. Na zdrowy rozum powinien poczuć ulgę, że jest wyjście, jest nikła szansa na powtórne stanie się Jerzym Arleckim. Że można zapomnieć o krwi, zdradzie, ujawniającej się co jakiś czas pogardzie dla ludzi i demonicznych podszeptach węża. Były nocarz jednak przechodzi nad tą informacją do porządku dziennego. Polubił życie wampira? Odnalazł się w nim? A może dotarło do niego, że nieistotne, kim jest. Ważne natomiast, czy sam przed sobą może powiedzieć „Zrobiłem to, co powinienem, mam czyste sumienie”.

Każde z nas ma przyjaciół i wrogów. Takich, przy których odpoczywa, i takich, na myśl o których w gardle rośnie mu włochata kuleczka. Zazwyczaj pozostajemy po jednej stronie, i cieszy nas to. Lżej się żyje ze świadomością, że ci, którzy nam w jakiś sposób przeszkadzają, są gorsi, mniejsi niż my. Linia demarkacyjna jest konieczna dla naszej równowagi i ze wszystkich sił staramy się jej nie przekraczać. Bo nie daj Boże mogłoby się okazać, że Oni to My, tylko z przeciwnym znakiem. Tak, jak stwierdził to wampir Vesper.

 

Hanna Fronczak

 

Magdalena Kozak

Renegat

Fabryka Słów, 2007

Stron: 398

Cena: 29.99

 


Zaledwie uzupełnienie

 

okladka

Zdarzają się takie książki, które mimo swej niewątpliwej wartości rozczarowują bardziej niż niejeden prawdziwy gniot. Jakoś tak się składa, że gros tych książek to drugie (trzecie, czwarte, etc.) części – zwłaszcza te kończące serię. Zwykle „klątwa sequelu” dotyczy powieści pomyślanych jako jednoczęściowe, gdzie kontynuacja powstaje na fali popularności oryginału. Wiadomo, komercja rządzi się swoimi prawami.

„Zakon Krańca Świata” od początku pomyślany był jako książka dwutomowa, więc po bardzo dobrej części pierwszej obiecywałem sobie wiele, zaczynając drugą. Nakreślony z rozmachem świat dawał tyle możliwości rozwinięcia przedstawionej wizji, że od samego ich rozważania zaczynała mnie boleć głowa. Jak się okazało – cierpiałem na próżno. Drugi tom trudno z czystym sumieniem nazwać rozwinięciem pierwszego. Właściwszym określeniem jest „uzupełnienie”. Niestety, zaledwie uzupełnienie.

Książka koncentruje się na osobie Larsa i jego podróży na północ, w poszukiwaniu tajemniczego Zakonu Krańca Świata i jeszcze bardziej tajemniczego Drzewa. Po drodze nasz cyniczny, ale sympatyczny Grabieżca doświadcza, jak to główni bohaterowie mają w zwyczaju, wielu przygód. Użera się z ludzką chciwością, przeżywa miłość, mierzy się ze śmiercią, spotyka zarówno wrogów jak i przyjaciół. Podczas podróży ma okazję zaobserwować i na własnej skórze przekonać się, co pozostało ze świata po armagedonie, a są to obrazki interesujące, choć nie zawsze przyjemne.

Wyprawa okazuje się trudna i nie raz zdarza się Larsowi zwątpić w jej sens i powodzenie, zawsze jednak udaje mu się zmobilizować i rusza dalej, w nadziei znalezienia lekarstwa dla nadwątlonego szarą bombą umysłu Miriam. I w gruncie rzeczy od początku czytelnik nie ma wątpliwości, że Grabieżca ostatecznie do celu dotrze. Zagadką pozostaje jedynie – co tam znajdzie?

W porządku, podróż podróżą, ale co poza tym? – zapytacie. Sęk w tym, że niewiele. Zaginął gdzieś rozmach pierwszej części. Część wątków pochowała się pod miotłę, wystawiając jedynie chude mysie ogonki. Inne zniknęły całkowicie, w chmurze dymu z rury wydechowej Achillesa. Ogromny potencjał dwóch równoległych światów nakreślonych w części pierwszej leży tu odłogiem, marnując się w oczach. Lars zagląda do rzeczywistości Mistrzów Blasku tylko na krótkie chwile i – co gorsza – głównie w pierwszym rozdziale.

Rozdziałowi temu chciałbym poświęcić osobną myśl, ponieważ wydaje się wpięty niejako na siłę. Wydarzenia w nim zawarte mają śladowe znaczenie dla całości powieści i można nawet odnieść wrażenie, że powstał tylko po to, by nie dało się książce zarzucić, iż kompletnie pomija wątek abordaży.

Oddając jednak książce sprawiedliwość, zmuszony jestem przyznać, że w gruncie rzeczy jest całkiem dobra. Bohaterowie są ciekawi, akcja wartka, fabuła spójna, dialogi niewydumane, a czyta się gładko i szybko. Gdyby nie fakt, że to kontynuacja „jedynki”, trudno byłoby się do czegoś przyczepić. Jednak różnica jakościowa między tomem pierwszym i drugim jest mniej więcej taka, jak ta między tym motocyklem i krzesłem z okładek. Niby Larsowi wygodnie siedzi się na obu, ale...

Cóż, jest nieźle, boli tylko, o ile lepiej mogłoby – i powinno – być.

Polecam drugi tom wszystkim, którym podobała się część pierwsza. Nawet jeśli będziecie, jak ja, rozczarowani, to dalsze dzieje Larsa Bergersona zwyczajnie trzeba poznać. Nawet jeśli los świata wcale od nich nie zależy.

 

Wojciech Misiurka

 

Maja Lidia Kossakowska

Zakon krańca świata, tom II

Fabryka Słów, 2006

Stron: 424

Cena: 29,99

 


Śląski Faust

 

okladka okladka okladka

Losy książek i ich autorów bywają niekiedy dość kapryśne. Był taki francuski pisarz, Eugeniusz Sue, którego książki cieszyły się swego czasu ogromną popularnością – większą niż książki Victora Hugo. A jednak... niechże znajdzie się dzisiaj ktoś, kto czytał „Tajemnice Paryża”? Sława pisarza ulotna jest... Niektórym dość długo przychodzi czekać na uznanie, ale kiedy przyjdzie, trwalsze bywa niż blask meteorów, choćby owe przelatywały literacki nieboskłon po kilka razy.

Piszę te słowa z myślą o tetralogii Witolda Jabłońskiego o śląskim magu, lekarzu, wolnomyślicielu, skrytobójcy, agencie templariuszy, uczonym z niemałym dorobkiem naukowym (świetne badania z dziedziny optyki) – Witelonie. Czteroksiąg to duże zamierzenie literackie – czytelnicy nie dostali jeszcze do rąk ostatniej części zwieńczającej cykl, ale już można stwierdzić, że jesteśmy świadkami narodzin bardzo udanego dzieła. Autor pokusił się o ukazanie nietuzinkowego bohatera na tle bardzo interesującej epoki, o której mało właściwie wiemy – a był to chyba jeden z niewielu okresów w dziejach naszej państwowości, w których byliśmy państwem normalnym, takim jak w zasadzie każde inne w Europie. Socjalistyczni historycy biadali okrutnie nad lekkomyślnością Krzywoustego, który totalnie zgłupiał na łożu śmierci, dzieląc państwo pomiędzy swoich synów – tymczasem była to dość powszechna wtedy w Europie praktyka. Wadzący się o dziedzictwo Piastowie wcale nie różnili się od możnowładców francuskich (których wziął za pysk dopiero Filip Piękny, a w ostatecznej perspektywie Richelieu) czy niemieckich albo angielskich (pozwolę sobie przypomnieć wojnę Białej i Czerwonej Róży oraz wyczyny Ryszarda, hrabiego Warwick, zwanego Twórcą Królów).

Na tle walk o władzę pomiędzy śląskimi (i nie tylko) książętami, sporów rozdzierających Kościół (który też nie miał wtedy tak mocnej pozycji, jaką mu się przypisuje), pośród gwałtownych wydarzeń (najazd Mongołów i bitwa pod Legnicą – ukazana zresztą przez autora z bardzo ciekawej perspektywy), toczą się losy niezwykłego dziecka, młodzieńca i dojrzałego gracza politycznego, uczonego, skandalisty, miłośnika chłopców i niewiast, przebiegłego i wyrachowanego syna Polski i Turyngii – jak sam o sobie mówi Witelon. Akcja wszystkich czterech powieści ma objąć niemal cały wiek XIII; autor użył niezbyt oryginalnego, ale trafnie dobranego wybiegu – powieść jest rodzajem pamiętnika, który pisze stary, pozbawiony już złudzeń człowiek, patrzący na życie (i siebie) cynicznie oraz bardzo krytycznie.

Jabłoński stworzył bardzo ciekawego bohatera – Witelona trudno polubić, lecz nie sposób nie podziwiać. Wyrachowany gracz polityczny, ulega jednocześnie złudzeniom, zafascynowany miłością do idealnego rycerza, jakiego widział w Henryku Probusie, i gotów jest per fas et nefas usuwać przeszkody dzielące Henryka od tronu. Ogromnie się rozczarowuje, kiedy stwierdza, że ów ideał istniał jedynie w jego wyobraźni i że w rezultacie on sam, Witelon, okazał się takim samym głupcem, jak ci, z których skrycie drwił. Ale jest wobec siebie przynajmniej szczery i nie udaje świętoszka – zabija, bo z jego punktu widzenia zabójstwo przyniesie określone korzyści polityczne. W jakiś osobliwy sposób godzi racjonalizm z wiarą w demony i Szatana (Boga się wyrzeka już jako dziecko, co nie jest niczym dziwnym u kogoś, kto był świadkiem śmierci najbliższych osób z rąk religijnych zacietrzewieńców). To akurat nie jest dziwne – w średniowieczu (i jeszcze długo później) najwybitniejsi uczeni parali się naukami tajemnymi – dość powiedzieć, że Newton układał horoskopy! Wiara w duchy, demony i inne stwory w osobliwy sposób splatała się wtedy z religijnością, tworząc prawdziwie wybuchowe mieszanki.

Bunt Witelona przeciwko Kościołowi nie jest zresztą ani jedyny, ani samotny – przypominam p. t. czytelnikom, że niewiele brakło, a papież Innocenty III byłby wyklął za herezję świętego Franciszka, lecz w porę się zorientował, że wobec rozmaitych herezji (zrodzonych z pychy, chciwości i nieprawości kościelnych dostojników) zakon głoszący ubóstwo powinien skanalizować i usprawiedliwić sprzeciwy. A dostojnicy kościelni łajdaczyli się wówczas w sposób dalece bardziej wyrazisty i ostentacyjny niż teraz – co również możemy prześledzić w książkach Jabłońskiego i podręcznikach historii. Czymże są dzisiejsze rozterki owieczek, wobec niegdysiejszych wyczynów pasterzy, wśród których można było znaleźć kurwiarzy, morderców, rozpustników, którzy zawstydziliby wszystkich posłów z Samopomocy i całą gamę wszelakiego łajdactwa.

Czteroksiąg o Witelonie rozwija się dość powoli – pierwszy tom jest niemal pozbawiony dialogów, ale mamy tu do czynienia ze świadomym zabiegiem autora. Po pierwsze, kiedy wspominamy dzieciństwo z perspektywy starości, umykają nam szczegóły wydarzeń, więc jest to dość naturalne. Po drugie, wydaje mi się, że autor nie kieruje swojego dzieła do czytelników pochłaniających z wypiekami na policzkach przygody rozmaitych awanturniczych bohaterów po salonach empików. Jabłoński sięgnął po znany na Zachodzie, a u nas rozwijający się dopiero gatunek historical fantasy.

Elementy fantastyczne w powieściach Jabłońskiego można zresztą racjonalizować – w pierwszym tomie młodziutki Witelon, zabrany do tatrzańskich jaskiń przez swego dziadka, znajduje w nich baśniowego Króla Węży. No, ale siedmioletni chłopczyk, napojony zresztą przed wyprawą jakimś wywarem z ziół i grzybów, zmęczony błądzeniem po jaskiniach, niejedno w nich może zobaczyć. Tak samo później, demony jawią się Witelonowi po obrzędach pełnych rozmaitych dymów i w mroku – zgadnijcie proszę, co jest rzeczywistością, a co grą zgłodniałej wyobraźni. Podejrzewam, że jest to celowy zabieg autora, który nie chciał się ograniczać do jedynie słusznej interpretacji dzieła.

Czteroksiąg o Witelonie, powtórzę, rozwija się dość wolno – tak naprawdę akcja nabiera tempa dopiero w drugim i trzecim tomie. Choć może to i lepiej – tych, co się nie zniechęcą po pierwszym, czeka nielicha frajda. Mam tylko nadzieję, że autor nie spuści z tonu na koniec – ale jestem dziwnie spokojny; Jabłoński jest zbyt wytrawnym graczem, żeby dać się przyłapać na braku literackiej amunicji.

Tymczasem polecam trzy pierwsze części, w których autor prowadzi czytelnika przez burzliwe dzieje targanej wewnętrznymi sporami Polski. Wraz z Witelonem odwiedzamy też Francję i Włochy, poznajemy sale uniwersyteckie, złodziejskie zaułki, burdele, sale zamków książęcych i klasztorne cele. Wszystko to razem podane jest piękną polszczyzną, pozbawioną może efektownych fajerwerków dowcipu (który u polskich pisarzy bywa niekiedy diabelnie ciężki – vide dzieła twórcy tak zwanej fantastyki gumofilcowej), ale za to klarowną i wyrazistą. Jabłoński proponuje czytelnikowi rzecz wcale inną niż drugi z moich ulubionych autorów, Andrzej Sapkowski. Trudno nawet powiedzieć lepszą czy gorszą – nie da się porównać ciasta z jagodami i pieczeni z dzika, choć jedno i drugie smaczne jest nad podziw. Rzecz w tym, że i Sapkowski, i Jabłoński świadomie wybrali zupełnie inny rodzaj wyrazu – i bardzo dobrze się stało, że wydawnictwo superNOWA patronuje obu twórcom.

Na sam koniec recenzji zostawiłem to, co razi wielu „P-Prawdziwków” (Prawdziwych Polaków). Chodzi o seksualność Witelona, który deklaruje się jako miłośnik piękna i częściej znajduje je w ciałach młodzieńców niż dziewcząt. Od kobiet Witelon zresztą nie stroni tak demonstracyjnie jak niektórzy dzisiejsi moraliści (co zresztą wcale nie dziwi, jeśli się popatrzy na ich połowice). Seksualność ludzka w rozmaitych okresach rozmaicie się wyrażała. W starożytnym Rzymie czy Grecji Witelon nikogo by swoimi upodobaniami nie szokował. Przyszło mu żyć w czasach pełnych obłudy (nie będę dobijał czytelników opisami obyczajów niektórych papieży), ale jakkolwiek by na niego nie patrzeć, nie sposób nazwać go konformistą. Zawsze postępuje po swojemu i wedle maksymy pewnego hiszpańskiego granda, który mówił „Bierz z życia, co chcesz, ale wiedz, że za wszystko trzeba płacić”. Nie wszystkie upodobania Witelona podzielam, jednak gotów jestem go zrozumieć. W tych zresztą czasach to, za co niejeden potępiał Witelona publicznie, było po kryjomu dość powszechnie uprawiane w klasztornych dormitoriach i wśród żaków uniwersyteckich.

Z niecierpliwością będę czekał na kolejny – czwarty i ostatni – tom przygód Witelona.

 

Andrzej Sawicki

 

Witold Jabłoński

Cykl: Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer

Uczeń czarnoksiężnika, Metamorfozy, Ogród Miłości

superNOWA, 2004-2006

 


Jakość ze stereotypem w tle

 

okladka

Lubię debiuty. Powodów jest wiele – choćby fakt, że zwykle książka debiutanta wydawana jest dlatego, że jest dobra, a nie dlatego, że nazwisko autora samo w sobie przyciągnie czytelników. Mnie osobiście jednak bardziej przyciąga pewna świeżość spojrzenia, obecna w debiutanckich tekstach zawsze, nawet jeśli oryginalności w nich nie ma za grosz.

Na początek trochę pseudo-narzekania. Zarówno autorka jak i wydawca oszukują – „Dom Wschodzącego Słońca” nie jest wcale, jak każą nam sądzić, czterystustronicową powieścią. W rzeczywistości pierwsze trzy rozdziały to raczej opowiadania wprowadzające, które stanowią bardziej przystawki przed daniem głównym, jakim jest ostatni, czwarty rozdział (zajmujący, notabene, ponad połowę objętości książki). Niezbyt posuwają one opowieść naprzód, służąc bardziej do prezentacji co ważniejszych bohaterów.

Główną wadą takiej konstrukcji jest koncentracja całej esencji fabularnej w drugiej połowie, co sprawia, że początkowo książkę czyta się dla samego czytania – nie ma specjalnego „parcia” na to, by dowiedzieć się co dalej. Oczywiście, nie każdemu musi to przeszkadzać.

„Dom Wschodzącego Słońca” opowiada o grupce współczesnych magów z miasta Farewell. Miasta dość wyjątkowego, bo nie tylko wyłamującego się ze zorganizowanej czarodziejskiej społeczności, ale też o bardzo dużej zawartości czynnika ponadnaturalnego – mieszka w nim ponad dziesięciu magów, gdy dla porównania nawet w miastach wielkości Nowego Jorku zwykle zaledwie kilku.

Historia zaczyna się w momencie, gdy Eunice Wight, typowa zbuntowana nastolatka z Farewell trafia w Internecie na grę „Silver Tower”, która jest w rzeczywistości zamaskowanym testem, mającym na celu rozpoznać u uczestników nadnaturalne zdolności. Eunice przechodzi kilka pierwszych etapów i wkrótce cały jej świat wywraca się do góry nogami. Zaatakowana na ulicy trafia do niewoli ludzi-szczurów, którzy najwyraźniej zamierzają przehandlować ją wampirom. Ale prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero, gdy na pomoc przychodzi jej twórca Silver Tower, cybermag Timothy Hawkins – niewidomy kaleka o wielu talentach.

No właśnie, bohaterowie to zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów książki. Wiktoriański szermierz, pół-Japończyk, Lloyd Dark, metroseksualny wokalista rockowy Gabriel Shade, czy choćby wspomniany Timothy są zwyczajnie fajni. Od początku wzbudzają pozytywne emocje i zaczynamy ich traktować jak dobrych znajomych, a ich kłopoty jak nasze własne. Nie zaszkodziłoby tylko może gdyby byli trochę mniej stereotypowi – bez obligatoryjnej mrocznej przeszłości/ciężkich przejść/dawnej świetności (niepotrzebne skreślić).

Tej stereotypowości jest niestety więcej. Nie przeszkadza mi sam fakt, że książka jest poskładana z elementów, które były już w fantastyce wielokrotnie wykorzystywane. Gorzej, że w tej wizji nie ma nawet iluzji oryginalności. Autorka jawnie operuje gotowymi skojarzeniami i, choć robi to bardzo dobrze, wrażenie deja vu nie odstępuje czytelnika na krok. Ale to chyba po części wynik aktualnie panujących w polskiej fantastyce trendów – bez demonów, wampirów, smoków albo aniołów ani rusz.

Oddając jednak sprawiedliwość, trzeba przyznać, że w książce pojawiają się też znacznie mniej wyeksploatowane elementy różnorakich mitologii. Autorka świetnie radzi sobie również z łączeniem tego wszystkiego w zgrabną całość, a bogactwo świata, który przedstawia, pozwala na dość swobodne snucie opowieści na niemal dowolny temat.

Ten potencjał zdecydowanie się przyda, ponieważ zakończenie książki ma kompozycję otwartą niczym granice w Unii Europejskiej. Powiem więcej – kontynuacja jest wręcz nieodzowna, bo najciekawsze wątki zostały zaledwie muśnięte i po zakończeniu lektury pozostaje potężne uczucie niedosytu. Miejmy nadzieję, że autorka nie każe nam zbyt długo czekać na sequel i że będzie on jeszcze lepszy. W końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia.

„Dom Wschodzącego Słońca” to solidna porcja postmodernistycznej fantastyki. Jeżeli nie przeszkadza wam obraz pół-Japończyka z kataną na plecach, pędzącego przez miasto na magicznym Harleyu, by natłuc latynoskiemu wampirowi-mafiozo, to zdecydowanie warto po nią sięgnąć i na kilka godzin stać się mieszkańcem Farewell. Szkoda tylko, że do książki nie dołączana jest płyta CD z utworami Neverland, zespołu Gabriela. Zdaje się, że są nieźli.

 

Wojciech Misiurka

 

Aleksandra Janusz

Dom Wschodzącego Słońca

Runa, 2006

Stron: 400

Cena: 28,50

 


< 06 >