Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


Jesienne apokalipsy

 

okladka

„Wielka tajemnica znana Apoloniuszowi z Tyany, Pawłowi z Tarsu, Szymonowi Magowi, Asklepiosowi, Paracelsusowi, Boehmemu i Brunie polega na tym, że poruszamy się w czasie do tyłu. Rzecz w tym, że świat kurczy się w jednolitą całość, dopełniając się. Rozpad i chaos oglądamy z odwrotnej perspektywy jako wzrastające. Ci lekarze nauczyli się poruszać w czasie do przodu, czyli w kierunku odwrotnym niż my”. Zatem dla zachowania konwencji, a przy okazji sprawdzenia, czy nadaję się na „dohtora”, zacznę od końca, to znaczy od omówienia szaty graficznej recenzowanej pozycji. A jaki jest ów koniec? Ano szary. Szary i przygnębiający niczym okładka „Requiem dla lalek”, debiutanckiego zbioru opowiadań Cezarego Zbierzchowskiego. Muszę w tym miejscu uczciwie przyznać, że długo się wahałam, czy powinnam ową oprawę pochwalić, czy jednakowoż zganić. Skąd wątpliwości? Stąd, że choć okładka jest jak najbardziej adekwatna do zawartej w tomiku treści, to bynajmniej nie ułatwia wyłowienia książki z tłumu kolorowych rywali. Jest zbyt skromna, by pełnić funkcję wabika, a przecież autorzy pragną być czytani. I z tego powodu nie mogę uznać szaty graficznej „Requiem dla lalek” za satysfakcjonującą. A szkoda, bo przecież pod wierzchnią warstwą szarości kryje się... głębia szarości wewnętrznej, wszystkie odcienie szarości, z rzadka tylko upstrzone niewielką plamą koloru. Czy to źle? Gdzież tam! To bardzo, bardzo dobrze.

Cezary Zbierzchowski w ośmiu opowiadaniach odmalowuje świat jesiennych apokalips. Czasem są to wizje swoistego Armageddonu („Innego nie będzie”, „Bezludzie”, „Limfy szklanka”), czasem opowieści o jednostkowych tragediach („Moneta”, „Requiem dla lalek”), a bywa, że jedne i drugie równocześnie. Wszystkie teksty utrzymane są w ciężkim, przepojonym pesymizmem klimacie i osadzone w rzeczywistości, która splata się ze światem narkotycznych urojeń („Requiem dla lalek”), istot nadprzyrodzonych („Limfy szklanka”, „Bestiariusz”, „Moneta”, „Miejsce na drodze”) albo w ogóle wymyka jednoznacznej definicji („Mr Fiction”).

Bohaterowie Zbierzchowskiego to ludzie słabi, złamani, zagubieni, ciśnięci w wir wydarzeń, na które zazwyczaj nie mają wpływu. Brną przez kaleką rzeczywistość, wariując, stając się narzędziem lub zabawką nadistot, albo – gdy nie potrafią dłużej zmagać się z cierpieniem – podejmują decyzję o zejściu ze sceny. Czynią to cicho, poddając się „dewitalizacji”, lub widowiskowo, w rozbłysku niebieskiego światła.

Świat przedstawiony w „Requiem dla lalek” to fikcyjne tu-i-teraz, podobne i zarazem niepodobne do dobrze nam znanej, oswojonej rzeczywistości. W czasie i przestrzeni Rammy Bóg jest tworem materialnym, występującym jako plazmat, strażnicy krwi walczą z alchemikami krwi, Mojra okazuje się demonem, Abaddon przybiera postać wampira, para sympatycznych staruszków bawi się ludzkim życiem, a stacja Millennium... Stop! Stacja Millennium to już nie tylko Ramma. Wystarczy się uważnie rozejrzeć, by odkryć, że opowieści o innym świecie nie są znów tak bardzo inne. Przecież my też znamy terroryzm, narkotyki, przemoc w rodzinie czy nieudane związki. My również jesteśmy za pan brat z cierpieniem.

Konstrukcja opowiadań składających się na „Requiem dla lalek” (wyłączając „Monetę”) jest prosta. Autora najwyraźniej nie interesuje zabawa formą, odrzuca on zbędne ozdobniki, pomija efekty specjalne, którymi zazwyczaj nadrabia się braki fabularne. Skupia się na treści. Przedmiotem jego rozważań jest człowiek i jego miejsce w świecie odległym od idyllicznego wyobrażenia „wysp szczęśliwych”. Wolne tempo narracji, wieloznaczność, oszczędne środki wyrazu i otwarte zakończenia pozostawiają czytelnikowi przestrzeń do interpretacji tekstów. Zbierzchowski nie bawi się w suflera, nie podpowiada, jak należy odczytywać jego opowiadania. Pozwala odbiorcy na samodzielne odnalezienie sensu opisanych historii.

Trudno nie zauważyć, że autor niemal w każdym tekście mierzy się z fenomenem religii chrześcijańskiej, chętnie sięgając przy tym do Objawienia Jana. Mamy więc niezauważoną apokalipsę w „Innego nie będzie”, dopiero nadchodzącą w „Limfy szklance”, czy też postapokaliptyczną wizję ziemi w „Bezludziu”. Ale pojawiają się również dyskretniejsze próby podjęcia dyskusji z reprezentowanym przez Kościół światopoglądem, jak choćby poruszenie kwestii samobójstwa w „Monecie” czy opowieść o walce między chrześcijaństwem a wyznawcami starogreckich bóstw w „Requiem dla lalek”.

Refleksyjność, „przestrzenność” opowiadań i zaproszenie czytelnika do wspólnego rozgryzania orzeszka wieloznaczności to niewątpliwe zalety recenzowanej pozycji. Minusem jest przede wszystkim nierówny poziom prezentowanych tekstów i pojawiające się niekiedy wrażenie, że autor nie był do końca pewny, czego od danej historii oczekuje.

Jeśli chodzi o osobisty ranking, zachwyciły mnie „Requiem dla lalek”, „Mr Fiction”, „Moneta”, „Innego nie będzie”, zaciekawiło zaś „Miejsce na drodze”. Nie polubiłam „Bestiariusza”, nie przekonałam się do „Bezludzia” i „Limfy szklanki”. Czy polecam? Tak. Ta niepozorna z wyglądu książka to jedna z najciekawszych pozycji na rynku wydawniczym, z jaką miałam przyjemność zetknąć się w ostatnim czasie.

A na koniec, który, kto wie, może właśnie jest początkiem, pozwolę sobie strawestować biblijny cytat z często przywoływanej przez Cezarego Zbierzchowskiego Apokalipsy Św. Jana: „Kto ma oczy, niechaj czyta”.

 

Natalia Klaman

 

Cezary Zbierzchowski

Requiem dla lalek

Fantasmagoricon, 2008

Stron: 351

Cena: 29,90

 

*) P.K. Dick, Valis, zapis 11 w Egzegezie, [w:] Cezary Zbierzchowski, Requiem dla lalek.

 


Litość umarłych

 

okladka okladka

Niewiele jest dziedzin, które by tak wiele mówiły o mentalności człowieka, jego stosunku do własnego ciała i doczesności, co pojmowanie i podejście do zmarłych oraz zjawiska, jakim jest śmierć i wszystko, co się z nią wiąże. Brzmi jak paradoks? Tylko z pozoru. Wiedzą o tym naukowcy (przede wszystkim francuscy, z Philippe’em Ariesem na czele, ale również polscy, jak chociażby Jacek Kolbuszewski) zajmujący się tanatologią, czyli interdyscyplinarną nauką traktującą o szeroko pojętej śmierci właśnie. Lekarze, antropologowie, kulturoznawcy, filozofowie, religioznawcy, historycy, socjologowie, literaturoznawcy. I pisarze – tacy jak Borys Akunin, autor recenzowanych już przeze mnie Historii cmentarnych, a ostatnio również Neil Gaiman.

„Księgą cmentarną” zainteresowałam się z paru powodów. Po pierwsze, wyjątkowo nieudany debiut w kontaktach z twórczością tego autora, konkretnie z „Nigdziebądź”, obudził we mnie ducha przekory, który gromkim głosem ryknął: „A właśnie że się nie zrazisz, o! Marsz do księgarni!”. Po drugie, czytanie i gromadzenie książek mniej lub bardziej związanych z tanatologią weszło mi już w nawyk, nie mogłam więc przepuścić takiej okazji. Po trzecie zaś, byłam szalenie ciekawa, jak do tak wrażliwego w końcu tematu podejdzie Gaiman w książce skierowanej do młodszego czytelnika. Z rozpędu, drogą kupna i wyłudzenia weszłam w posiadanie zarówno oryginału, jak i polskiego tłumaczenia, po czym chciwie pochłonęłam obie wersje.

Opowieść zaczyna się pewnej nocy, gdy pewien Jack wędruje po pewnym domu, mordując na zlecenie, jedno po drugim, pewną rodzinę. Nie wiadomo kogo, nie wiadomo dlaczego, wiadomo za to jak – nieskutecznie. Najmłodsze dziecko, chłopczyk w pieluchach, który łba nawet pluszowemu misiowi urwać by nie zdołał, o hydrach nie wspominając, korzysta z chwilowej nieuwagi dorosłych i jak gdyby nigdy nic wyrusza na nocny spacer, tym samym umykając mordercy. Przypadkiem kieruje niepewne kroki prosto na miejscowy cmentarz, gdzie znajduje nie tylko schronienie przed ścigającym go tajemniczym Jackiem, ale również nową rodzinę – rodzinę, trzeba dodać, martwą jeszcze bardziej niż poprzednia, a z pewnością z dłuższym stażem „umarłości”. Chłopiec zostaje przygarnięty przez świętej pamięci państwa Owensów i obdarzony Swobodą Cmentarza, który staje się jego domem. Nikt, gdyż takie imię nadają mu życzliwe duchy, od tej pory sypia w grobowcu, za czytankę służą mu nagrobki, a życia – tego na cmentarzu i tego poza nim – uczy się od zmarłych, ci zaś ukrywają go przed wciąż szukającym ostatniej ofiary Jackiem.

„Księga cmentarna” to opowieść o dorastaniu i nieodłącznie z nim związanej ciekawości świata, która każe Niktowi zapuszczać się w najbardziej dzikie zakątki, badać najstarsze groby, a pewnego dnia opuścić niecodzienne schronienie i ruszyć między żywych, na poszukiwanie własnej tożsamości i przeszłości. Przede wszystkim jednak oswaja czytelnika z przestrzenią cmentarza, która w „Księdze...” nosi wszelkie znamiona sacrum – jest dla Nikta i każdego, kto się na nią zapuści, jednocześnie schronieniem i pułapką, a klucz do poruszania się po niej stanowi wiedza, dostępna nielicznym. Znajomość historii, obyczajów, odpowiednich gestów, słów lub dźwięków wystarczy, by uniknąć niebezpieczeństwa, nawet największego. To wiedza właśnie, tak niechętnie zdobywana przez Nikta (wszak nawet dziecko wychowywane na cmentarzu dzieckiem pozostaje) i z takim uporem wbijana mu do głowy przez Silasa i pannę Lupescu, pozwala nie tylko nie naruszyć sacrum cmentarza, co może skończyć się tragicznie, lecz także korzystać z jego dobrodziejstw. Młody panicz Owens przekonuje się o tym kilkakrotnie na własnej skórze, m.in. w starciu z ghulami, Swijem albo rzezimieszkami ze świata żywych. Uczy się też o wartości przyjaźni i szacunku oraz przekleństwie zapomnienia, bodaj najgorszej, najsroższej i... niezasłużonej karze, jaką żyjący z nazbyt wielką łatwością wymierzają zmarłym, usprawiedliwiając się strachem, choć to ich samych najbardziej należy się lękać. „Umarli winni okazywać litość” – mówi mieszkańcom cmentarza Szara Dama. I tak właśnie jest. Umarli się litują, żywi zaś... no cóż.

Wbrew temu, czego można by się spodziewać chociażby po samym tytule, „Księga cmentarna” księgą mroczną czy posępną z pewnością nie jest; nazwałabym ją raczej smętną, melancholijną i... niesamowicie ciepłą. Choć zaczyna się od potrójnego morderstwa, nie ma w niej przemocy czy rozkładających się zwłok. Duchy bywają obojętne albo niesympatyczne, tak po ludzku, zazwyczaj jednak są przyjazne i życzliwe, gdyż patrzą na świat przez pryzmat wieczności, nie zaś własnych zachcianek. Nawet najstraszniejsze z nich prędzej czy później dają się Niktowi obłaskawić lub... oszukać. Sam cmentarz natomiast kojarzy się ze spokojem, ładem i bezpieczeństwem, miejscem wiecznego spoczynku, zamieszkania zmarłych, nie zaś areną krwawych zmagań między spragnionymi mózgów zombie a ich dzielnymi pogromcami, wyposażonymi w zestaw giwer rozmaitego kalibru. Właśnie wszechobecna w „Księdze...” atmosfera wyciszenia ujęła mnie najbardziej i za nią, moim skromnym zdaniem, Gaimanowi należą się brawa. Trzeba jednak przyznać, że ucierpiała na tym fabuła. Osiem rozdziałów to tak naprawdę osiem opowiadań, historii z życia Nikta, którym brakuje pewnej ciągłości. Odnoszę wrażenie, że wątek morderstwa i ucieczki przed Jackiem stanowił wyłącznie pretekst do wprowadzenia akcji w przestrzeń cmentarną. Wyjaśnienie zagadki jest dość słabe, niejasne, a w zestawieniu z wcześniejszymi historiami i klimatem całości – po prostu mizerne i rozczarowujące.

Gaiman świetnie poprowadził postać Nikta Owensa: najpierw ciekawego świata dziecka, potem zaś szukającego przyjaźni i odpowiedzi nastolatka. Na uwagę zasługują także jego przyjaciółki, Scarlett i Liza, najciekawsi są jednak bez wątpienia członkowie cmentarnej wspólnoty. Znajdzie się wśród nich reprezentant niemal każdej epoki i grupy społecznej, a tę społeczno-historyczną różnorodność wyrażają nie tylko napisy na nagrobkach, lecz także sposób myślenia i mówienia poszczególnych postaci. Osobiście uważam, że na miano najciekawszego bohatera zasługuje Silas, który jako jedyny spośród mieszkańców cmentarza może się zapuszczać poza jego mury i z tej przyczyny zostaje opiekunem Nikta, by uczyć go o życiu nie tylko po-, ale i przedśmiertnym. Wskazówki dotyczące tożsamości czy też natury tej postaci są rozsiane po całej książce, ostatnia zaś rozwiewa wszelkie wątpliwości, choć dość łatwo ją przeoczyć.

Na koniec wrócę jeszcze do wątku dwóch wersji „Księgi cmentarnej”, z którymi miałam do czynienia. Ze smutkiem muszę przyznać, że wydanie polskie prezentuje się niczym ubogi krewny wydania amerykańskiego. Mniejszy format, miękka oprawa bez obwoluty, choć ze skrzydełkami, zwykły papier objętościowy, ciężkie, ciemne ilustracje pozbawione lekkości i tajemniczości, jaką uwiodły mnie oryginalne ilustracje spod ręki Dave’a McKeana. Gwoli jasności, polskie wydanie samo w sobie nie jest złe i z pewnością zasługuje na miano solidnego – szkoda jednak, że nie jest równie staranne i piękne jak amerykańskie.

„Księgę cmentarną” mogę polecić każdemu, kto chciałby się czegoś dowiedzieć o żywych, czytając o zmarłych, bez względu na język i wydanie, jakie wybierze – w końcu w książce najmniej liczy się okładka.

 

Marta Kisiel

 

Neil Gaiman

Księga cmentarna

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2008

Stron: 288

Cena: 29,99

 

Neil Gaiman

The Graveyard Book

Il. Dave McKean

Harper Collins Publishers, 2008

Stron: 312

Cena: 17,99 $

 


Wspaniała współpraca polsko-rosyjska

 

okladka

Już swoją debiutancką powieścią autor potrafił się spodobać. Nie była to książka pozbawiona wad, ale znalazła się całkiem spora grupa czytelników, której nie przeszkadzały one w lekturze. Tym razem zamiast alternatywnego średniowiecza, Adam Przechrzta wybrał się w bardziej współczesne klimaty, a akcję osadził w Polsce i Rosji.

Głównym bohaterem jest profesor Janusz Korpacki, a jego zadaniem będzie odnalezienie potężnego artefaktu, jakim jest tytułowa chorągiew Michała Archanioła, sztandar rosyjski. Nie jest to jedyny wątek w powieści, będzie też trochę o alchemii i terroryzmie, swoją obecność zaznaczą Specnaz i profesorowie z wyższej uczelni, a wszystko w sosie typowym dla Adama Przechrzty.

Historia powstawania drugiej powieści autora trochę przypomina powstawanie „Pierwszego kroku”. W obu przypadkach czytelnik, zanim przeczytał powieść, mógł zapoznać się z pierwszym rozdziałem w postaci samodzielnego opowiadania w czasopiśmie. Być może jest w tym jakaś strategia pisarska. Przechrzta publikuje często, więc jedyną niewiadomą pozostaje kryterium, które decyduje o tym, czy opowiadanie stanie się powieścią. Czy odgórnie zależy to od pomysłu: czy jest od razu częścią większej całości czy nigdy nie zostanie rozwinięty (jak sądzę, taki los czeka „Zachodnią czystą krainę”, opowiadanie, któremu rozwinięcie w powieść mogłoby zaszkodzić)? Czy też zależy od niemalejącego na przestrzeni czasu zadowolenia autora z tekstu? Czy może po prostu potrzebny jest większy odzew czytelników, by rozwijać opowiadanie w powieść? To pozostaje w sferze moich domysłów. Faktem jest, że „Chorągiew Michała Archanioła” powstała z opowiadania, tak jak poprzednia powieść autora.

Nie jest to jedyne podobieństwo. Gdyby spróbować te podobieństwa uporządkować, uznając je jako styl pisarski Przechrzty (bo czym innym jest styl, jeśli nie powtarzalnością pewnych motywów, kreacji, czasem formuł stylistycznych?), można dojść do wniosku, że autor swój styl zdołał już wypracować.

Najbardziej charakterystycznym elementem tego stylu, oprócz płynnego i komunikatywnego języka, jest bohater. Janusz Korpacki to w pewnym sensie bliźniak Adama de Sarnac. Kto oczekiwał kontynuacji losów księcia, nie zawiedzie się na profesorze Korpackim, w którego autor włożył trochę swoich zainteresowań, takich jak cybernetyka i nożownictwo. Bohaterowie różnią się przede wszystkim biografią, co zrozumiałe, a także jej wpływem na losy postaci. Nie znamy ważniejszych, powiedzmy kluczowych wydarzeń, które ukształtowały księcia de Sarnac, o jego przeszłości wiemy niewiele: wspomina się głównie o uczestnictwie w bitwach i ukrywaniu przed demonicznymi siłami pod fałszywym nazwiskiem. Korpacki ma doświadczenia, które wyraźniej odcisnęły się na jego psychice. Ale to trochę jak wisienka na torcie, wciąż najbardziej rzucają się w oczy podobieństwa. Bohater Przechrzty pozostaje swoistym Jamesem Bondem, prowadzącym pełne wrażeń życie, otoczonym kobietami, związanym z militariami (zawodowo bądź zainteresowaniami) patriotą.

Na ile Przechrzta będzie odchodził od tego stylu, przyjdzie się nam jeszcze przekonać. Póki co podobieństwa są na tyle wyraźne, by zaryzykować pewne założenia. Wielokrotnie autor akcentował swoją obecność w scenach, które można było potraktować jako sposób na wyrażenie poglądów. W „Pierwszy kroku” niejeden czytelnik mógł zapamiętać scenę ukarania rzymskiej dziennikarki medalem za głupotę. Tego typu scen, które czytelnik będzie mógł potraktować jako bardziej osobisty przekaz odautorski, można było znaleźć więcej. Podobnie jest w „Chorągwi...”.

Autor skupia się w dużym stopniu na problemach współczesnych, sprawnie wplatając je w fabułę. Unika, co bardzo mu chwalę, abstrakcyjnych i pozornych wartości. Nie ma tam przewagi niedookreślonego (jak niemalże zawsze) rozsądku. Zostaje zastąpiony jasno sformułowanymi zasadami, zaryzykuję stwierdzenie: mocno konserwatywnymi, ale nie umieszczonymi na niedostępnym piedestale. Pozytywni bohaterowie (tutaj najlepszym przykładem byłby oficer Specnazu, a brat partnerki Korpackiego) potrafią pozostawać patriotami, krytykując błędy swojego kraju. Proponowane przez autora wartości są, jak wspomniałem, konserwatywne, ale nie skrajnie-prawicowe. Przechrzta nie pozostaje obojętny wobec zasad, nawet jeśli „nasi mają rację” – w tle działalności antyterrorystycznej pobrzmiewa problematyka granicy, jakiej nie powinno się przekraczać w walce ze złem.

Co jakiś czas w trakcie lektury przypominała mi się myśl, którą wygłosił kiedyś Frederick Forsythe, objaśniając political fiction: „Pożyteczną metodą jest połączenie fikcji i najprawdziwszych w świecie, ogólnie znanych wydarzeń. Zakłopotanie czytelnika wzrasta, lecz autora nie można pomówić o kłamstwo”. Takie porównanie wielu autorów potraktuje jak wyraźną przesadę, ale odnoszę wrażenie, że nie tylko ja, czytając Przechrztę, czuję się tak pozytywnie zakłopotany. Zakładam, że wielu czytelników bierze pod uwagę, że autor jest historykiem – czytanie jego książek – tę wiedzę historyczną wykorzystujących – powoduje wzbogacenie wrażeń o to rozkoszne uczucie zakłopotania, ponieważ odbiorca będzie ufał w prawdziwość otrzymywanych informacji. Tego, czego mi już po raz drugi brakuje w powieściach Przechrzty to swoistego słowniczka na końcu książki, gdzie autor zdradza niektóre swoje pomysły i inspiracje, oddziela prawdę od fikcji. Dla czytelników słabo znających historię (w przypadku „Chorągwi...” raczej historię najnowszą) taki słowniczek byłby niezastąpiony.

Balansowanie na granicy fikcji literackiej i faktów pozwoliło mi też wysnuć nieco inny wniosek. W trakcie lektury towarzyszyło mi wrażenie, że fantastyka jest w „Chorągwi...” niejako na doczepkę. Elementy fantastyczne nie występują częściej niż np. w sensacyjnej powieści Krzysztofa Kotowskiego „Noc Kapłanów”. Czy literatura sensacyjno-kryminalna może się spodziewać nowego autora? Ile dobrego mogłaby otrzymać sąsiednia działka literatury, gdyby zaczął w niej pisać Adam Przechrzta? Mając do dyspozycji świetny warsztat, znajomość historii najnowszej i militariów – myślę, że dużo. Z drugiej strony, być może nie jest to tylko gdybanie i należy się tego w najbliższej przyszłości spodziewać? Nie wykluczam, że Przechrzta zajmie się dodatkową gałęzią literatury popularnej, tak jak niektórzy jego koledzy po piórze, którzy obok fantastyki piszą też kryminały i powieści sensacyjne. Chętnie się przekonam, czy tak będzie.

 

Mariusz Klimek

 

Adam Przechrzta

Chorągiew Michała Archanioła

Fabryka Słów, 2009

Stron: 400

Cena: 29,99

 


O Wielkiej Unifikacji

 

okladka

Czasami mam wrażenie, że odpowiednio zaawansowana technika niewiele różni się w działaniu od magii. Tak niewiele, że można je pomylić. Zdarza się również, że – jeśli spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem – osobliwe podobieństwo wykazują fizyka, teologia i poezja. I jeśli zostaną zestawione, można nie zauważyć, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga. Tak właśnie się stało w książce Dana Simmonsa „Upadek Hyperiona”.

Ludzkość opanowała gwiazdy, korzystając z potencjału SI. Sztuczny intelekt dawno już stracił rolę służebną wobec gatunku ludzkiego, jest partnerem – kompetentnym i niezbędnym. A gdzieś tam, na peryferiach zamieszkanego kosmosu, czają się Intruzi, ludzie, którzy w odległej przeszłości odrzucili pomocne zerojedynkowe ramię i weszli na drogę samodzielnej ewolucji. Mijają lata, dekady, stulecia...

...i nagle wszystko staje na głowie. Na planecie Hyperion pojawia się Chyżwar, przedziwne monstrum, ni to maszyna śmierci, ni to kaleki bóg, otwierają się znajdujące się na niej budowle zwane Grobowcami Czasu, a połączone portalami transmisyjnymi planety atakują przeciwnicy utożsamiani z Intruzami. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu idą do przodu jak burza, miażdżąc próbujące ich powstrzymać siły obronne człowieka. A na tajnych wojskowych naradach pojawia się dziwny jegomość, M. Severn, który nie robi praktycznie nic poza rysowaniem portretów przewodniczącej, Meiny Gladstone.

Pięknie usystematyzowany świat przyszłości zawiera nader nienaukowe pierwiastki. Artysta rysownik, nieżyjący od ośmiuset lat poeta, śni o grupie pielgrzymów próbujących dotrzeć do Chyżwara, będącej partnerem człowieka SI nikt nie pouczył o trzech prawach Asimova, a wszechświat okazuje się siedzibą więcej niż jednego Boga. Nie boga – Boga. Jak łatwo się domyśleć, obydwaj Bogowie uważają, że jest o jednego za dużo.

I nagle z płaszczyzny walki ludzkości o stan posiadania (gdzie kilka planet to nic wielkiego i można je – wraz z mieszkańcami – poświęcić w imię wyższych racji) wspinamy się o kilka pięter wyżej, ku taktycznym rozgrywkom Bogów. I wszystko zaczyna się układać w piękną całość. I nieżyjący od stuleci John Keats, obecnie preferujący sztukę rysunku, bezcielesne podróże międzyplanetarne i whisky, i Grobowce Czasu wraz z zamieszkującym je Chyżwarem-mordercą, i obłąkańczo usłużna ludzkości SI, i opowieści pielgrzymów znane z „Hyperiona”. Tworzy się nowa całość, w której niepoślednią rolę grają Intruzi – głównie dlatego, że nie robią prawie nic.

Aby zagadka Chyżwara mogła zostać rozwiązana, potrzebna jest unifikacja. Zjednoczenie ludzkiego Boga z długością i czasem Plancka, zjednoczenie Boga maszyny z umysłami społeczeństwa człowieka. Połączenie ducha i materii, odczytane przez Teilharda de Chardin jako dwóch składowych tej samej całości. A kto jest w stanie wyśledzić, jak opisana przez XIX-wiecznego jezuitę prawidłowość odzwierciedliła się w XXVIII-wiecznej rzeczywistości? Kto jest w stanie zrozumieć, co pragnie osiągnąć stworzony przez SI Najwyższy Intelekt?

Tylko poeta...

Dla nas, XXI-wiecznych czytelników, jest jeszcze za wcześnie na dywagacje, czy przypadkiem nie uzależniamy się zbytnio od sztucznych inteligencji. Samodzielne i niezależne od człowieka SI to dla nas melodia odległej przyszłości, nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że moglibyśmy traktować je jak partnerów. Nie wytyczamy im ram etyczno-moralnych, w jakich powinny się zmieścić. Nasi opisani przez Simmonsa odlegli potomkowie też ich nie wytyczali. I nagle się okazało, że był to błąd.

Przewodnicząca Meina Gladstone zdała sobie z niego sprawę. Jej postać należy do kategorii szczególnie przeze mnie nielubianych bohaterów literackich: polityków decydujących o całych światach. Jej odpowiednicy z innych książek bywają różni – pokrętni, egoistyczni, czasem zachłanni, niekiedy odważni... zdarzają się i myślący. Pani przewodnicząca należy do kategorii uczciwych zdrajców. Podjęła kontrowersyjną decyzję, którą można właściwie ocenić dopiero po upływie minimum jednego pokolenia, i zapłaciła za nią własną krwią. Zapłaciła za kilkaset lat cudzych interesów, nie swojej polityki... i swojej także. To na jej polecenie poeta śnił o pielgrzymach, Grobowcach Czasu i Chyżwarze. I to dzięki jego pomocy miała możliwość i siłę, by w imię wyższej konieczności doprowadzić do upadku współczesnej sobie cywilizacji. Podobnemu zadaniu mogą sprostać tylko najwięksi z wielkich.

Ewolucja toczy się różnymi drogami. Jak wykazał jezuita Teilhard de Chardin, przy odrobinie wysiłku da się ją pogodzić z wiarą. „Upadek Hyperiona” jest w istocie upadkiem pewnej odnogi ewolucji, po którym następuje regres i nieuniknione odrodzenie. Nastaną nowe tendencje w nauce, przyjdą inni politycy, żołnierze i konstruktorzy. Nadejdzie nowy świat, w którym od początku będzie można popełniać dawne błędy.

Tylko ludzki Bóg pozostanie ten sam. A także fizyka i poezja.

 

Hanna Fronczak

 

Dan Simmons

Upadek Hyperiona

Tłum. Wojciech Szypuła

MAG, 2008

Stron: 714

Cena: 55,00

 


< 05 >