Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 25>|>

Świadomość

 

 

 

Dla tych Czytelników, którym nie chce się czytać, krótkie streszczenie poniższego utworu: bohaterka mdleje, potem się budzi i znowu mdleje. I tak parę razy. A na koniec – siurpryza! – bohaterka mdleje.
Reszta nie jest, niestety, milczeniem.
Szkoda...

 

1.

 

Słońce powoli chowało się za drzewami, rozdając złociste pocałunki okolicznym drzewom i krzakom. Dziki zwierz ostrożnie wszedł na łąkę, jakby wiedział o niebezpieczeństwie, choć nie mógł go wyczuć.

Wypada zwrócić uwagę na owego dzikiego zwierza, który wszedł na łąkę z wycałowanych słońcem drzew i krzaków. Sam opis również warto zachować w pamięci. Sielanka to przecież.

Delvila wyjęła strzałę. Ręka nawet jej nie zadrżała, gdy napinała cięciwę, czekając aż łania ustawi się w dogodnej pozycji do strzału. Było to jej ulubione miejsce polowań.

Wiadomo, wszak łanie mają swoje tereny łowieckie – w końcu, dziki zwierz to jest...

Na polanę często wchodziły dzikie zwierzęta (przecież już wiadomo: łania wyszła), a ona przyczajona (Narrator nie czuje, kiedy rymuje) w gęstym poszyciu bądź młodniaku właściwie nie musiała bawić się w tropienie. Wystarczyło ukryć się w zaroślach, czemu służył maskujący brązowo-zielony strój (a bez stroju się nie da?) i czekać aż jakieś stworzenie samo wejdzie na tor lotu strzały (skoro to takie proste...). W ten sposób można było upolować wiele zwierzyny w ciągu dnia, przede wszystkim rankiem i zaraz przed zachodem słońca, gdy większość dużych stworzeń zmierzała do strumienia.

Zwrócić należy uwagę na scenę polowania. Przyda się później.

Niewielu ludzi znało to miejsce i w tym tkwił cały urok polany. Zwierzęta rzadko spodziewały się tu niebezpieczeństwa ze strony człowieka, a o nieczęstych polowaniach Delvily szybko zapominały.

Idealne miejsce na założenie masowej produkcji dziczyzny – minimalne nakłady własne, maksymalne korzyści.
Wiem, wiem. To czysta złośliwość. Użyta, by również zwrócić uwagę na ten fragment.

Las był domeną elfów i driad (Oczywiście. Elfy i driady są obowiązkowym elementem każdego lasu w fantasy. Do czego były potrzebne te jakże dobrze utrwalone przez inne utwory motywy? Zdradzę już teraz, choć łatwo się domyślić: do niczego.), ale dziewczyna wychowała się na granicy wielkiej puszczy i nie bała się wchodzić między drzewa. Dzięki temu w wieku dziewiętnastu lat, została Wielką Łowczynią oraz Młodszą Kapłanką Świątyni Telemory, bogini mądrości i równowagi.

Dziewiętnaście lat, czyli smarkula, ale już utytułowana, jak, nie przymierzając, władczyni Egiptu. I za co? Za to, że się nie bała wejść do lasu, by polować na dziczyznę, co – jak wskazują opisy, na które wcześniej zwracałam uwagę – wcale nie było takie trudne. I, co zastanawiające, wcale nie było też częste.  
Ciekawe, za co bohaterka dostała ten fajowski tytuł Wielkiej Łowczyni....

Mimo tych wszystkich uzdolnień, nie zdołała usłyszeć zbliżających się kroków.

Te wszystkie uzdolnienia sprowadzają się do jednego: bohaterka właziła do lasu. Reszta to nie uzdolnienia, lecz tytuły.

Coś musnęło jej kark, kątem oka udało jej się zauważyć cień, ale było już za późno. Zaskoczona na oślep wypuściła strzałę, ale nawet wtedy nie chybiła celu. Łania ugodzona w bok, natychmiast zaczęła uciekać. Delvila nie zdążyła nawet zareagować, gdy poczuła ostry ból w pobliżu obojczyka.

No, jak nie zdążyła zareagować? Strzałę wypuściła, czyli zareagowała.

Od razu odskoczyła, czując jak coś wyrywa się z jej ciała.

Coś. Bardzo tajemnicze coś. To samo coś, co wcześniej musnęło bohaterkę w kark, rzecz jasna.

Wszystko działo się tak szybko, minęła długa, według niej, chwila nim zdała sobie sprawę, że jest ranna. Zdezorientowana patrzyła na ramię z dwoma poszarpanymi dziurami, z których wypływała ciemna krew. Nie potrafiła poruszyć ręką, choć wszystkie mięśnie i ścięgna wydawały się całe.

Problem z opisem tej sceny polega właśnie na tym, że nie dzieje się szybko. Łania na polanie jest na tyle daleko, że nie zwietrzyła żadnego zagrożenia (ani obecności bohaterki w poszyciu, ani cosia na jej karku), pada strzał, łania ucieka – mija zatem parę sekund. Bohaterka potem na moment zastyga nieruchomo, przyglądając się ranie na ramieniu. Narrator twierdzi, że tempo akcji jest szybkie, ale dla bohaterki wolne. Czyli jakie?
Sądząc po stylu opisu – rzecz się dzieje powoli właśnie.
Z porad technicznych: dla dynamicznych opisów warto wtrącić zdanie lub dwa – pojedyncze nierozwinięte. Warto też wprowadzić równoważnik zamiast zdania. Warto zrezygnować z opisywania czasu (np. minęła chwila, od razu, teraz, etc. – jeżeli coś się dzieje TERAZ i SZYBKO, to dzielenie tego odcinka czasu na jeszcze mniejsze jest po prostu niepotrzebne).

Zerwała się na nogi i zaczęła uciekać. Ale przed czym?

Zwykle człowiek zrywa się na nogi. Równe. Ale tak na same nogi, to nadopis jest.
Zastanawiam się również, jak udało się tej heroinie przeżyć w lesie wcześniej...

Nie słyszała za sobą żadnych kroków, nikt jej nie gonił Czując dziwną słabość, odwróciła się i spojrzała na to, co ją zaatakowało.

Skoro nic nie słyszy i nikt jej nie goni, to po co się odwraca?

– Nie! Nie! O Telemoro, tylko nie to. Nie... – mówiła coraz ciszej, dopóki głos całkowicie nie uwiązł jej w gardle.

Cofała się, choć z trudem podnosiła nogi. Kręciło jej się w głowie, czuła, że zaraz straci przytomność. Dziwne, przecież wcale nie straciła dużo krwi.

– Err... już nie uciekniesz – oznajmił szyderczo stwór dziwnym, niespotykanym w tych okolicach dialektem.

Ach, młoda kapłanka, wielka łowczyni i – jak widać – jeszcze poliglotka. Słowem, supermenka...

Można go było pomylić z człowiekiem, tak był do niego podobny. Jedyne co go różniło od ludzi, były długie ręce, upodobniające go trochę do wielkiej małpy oraz dwa, olbrzymie kły, wystające z ust, aktualnie pokryte krwią. Właściwie cały był we krwi, mniej lub bardziej zakrzepłej, tylko ta na zębach i brodzie wyglądała na najświeższą.

Kły wystające z ust, bo niby skąd miałyby wystawać? Znowu nadopis. A stwora można pomylić z człowiekiem, bo osobnik podobny trochę do wielkiej małpy. Ot, goryl też człowiek przecież, niepodobna na pierwszy rzut oka odróżnić...
Zawiódł ten opis okrutnie właśnie ze względu na brak zdecydowania w narracji.

Bo tak właśnie było, krew należała do Delvily. Dziwoląg (no, to już niezbyt podobny do człowieka) wyglądał, jakby zaatakował go jakiś dziki kot; jego ubranie było w strzępach, a oczy miały pusty wyraz.

Oczy szaleńca. Ale wcale nie był poszkodowanym, wręcz przeciwnie – sam był drapieżcą.

Czy te oczy mogą kłamać? Puste czy szalone?
I czemu osobnik w ogóle opisany jest jako poszkodowany? Przecież poszkodował bohaterkę, czyli raczej do ofiar nie należy, lecz właśnie do drapieżników (pominę takie nieważne wskazania, jak kły czy krew) – czego i odbiorca, i bohaterka winni się już domyślać.
Ale narrator mataczy...

Dziewczyna cofała się przerażona, choć nic już nie mogło jej pomóc. Może i ugryzienie wampira nie było śmiertelne, ale robiło z człowieka potwora.

Miał rację, należała już tylko do niego. Zaczęła modlić się do Telemory. Nie zdążyła nawet usłyszeć jego śmiechu. Zemdlała.

Raz.

 

2.

 

Droga biegła stromo w górę. Delvila podążała naprzód, ciągle potykając się o kamienie, które ją wyścielały. Była brudna i wyczerpana.

Pewnie chciała udawać drogę, to się wyścieliła kamieniami, o które się potykała... Próżności, imię twe kobieta!

Nie znała tego miejsca z wcześniejszych podróży, ale coś ciągle pchało ją do przodu. Może ta postać stojąca na szczycie w wygodnej pozycji, która była jakby znakiem czekającego ją wytchnienia? A może to coś, co wysyłało w jej stronę bajeczne błyski? Nagroda za wygrany wyścig? Ale czy to był wyścig? Wokół nie widziała nikogo. Ale te głosy... Nie rozumiała słów, lecz czuła, że to pogoń za nią. Popędzały ją do szybszej wspinaczki. Nie zważała na zmęczenie oraz ból obdartych kolan i dłoni. Nie patrzyła pod nogi, jej wzrok skupiał się tylko na postaci na szczycie, co chwilę odbiegając w stronę dziwnych odblasków. Kiedy się przewracała, głosy stawały się głośniejsze, niewidzialny pościg zbliżał się nieuchronnie.

Coś, bardzo głęboko w jej umyśle, sprzeciwiało się temu.

Coś na górszczycie stoi, coś błyska z boku, z tyłu coś pcha, w głowie bohaterki też coś jest... Oprócz głosów, bo nie wiadomo, czy one są w głowie, czy w pogoni. Nie wiadomo też, czy to nagonka, czy wyścig...
Jak się zaraz okaże, to nie są jedyne niewiadome.

W jednej chwili pamiętała kim była i czym się wcześniej zajmowała, by zaraz potem bezmyślnie wlec swoje ciało na szczyt. Były momenty, w których przystawała, doskonale wiedząc, że miejsce, w którym się znajduje nie istnieje w jej świecie. Chciała uciekać, ale to wrażenie nie trwało długo, po chwili znów zapadała w otchłań nieświadomości.

I nieświadomie wspinała się na górę, która nie istnieje. Lunatyzm czy urojenia?
Nieważne: dwa.

Na szczycie nie czekała na nią nagroda ani odpoczynek, a wysoka postać okazała się być wychudłym wampirem, odzianym w purpurowy płaszcz zdobiony drogimi kamieniami.

Czy już wspomniałam, że nienawidzę konstrukcji: ktoś/coś okazał(o) się być czymś?
Nie chodzi o to, że jest nieprawidłowa. Po prostu brzydka i tyle.
Jasne, czepiam się.

Na początku widziała tylko jego, dopiero gdy pochwyciły ją jakieś brudne ręce, zdała sobie sprawę, że jest ich więcej. (Tych rąk, rzecz jasna – bo ręce zwykle pojawiają się parami, a w tym tekście nawet liczniej, jak się okaże.) Ciągnęli (kto?) ją do dziwnego kopca, w którym widniała czarna dziura wejścia. Zaczęła się szarpać i krzyczeć (hałaśliwa ta dziura), odpowiedział jej śmiech (i chyba nawet jest takich dziur więcej).

– Głupia, jak zresztą każda, ale ładniutka (ta dziura). Myślicie, że będzie się sprzeciwiać? He, he... Zresztą nawet jeśli...

– Ketrael pewnie nic nam nie zostawi. Ale może teraz... kiedy jest zajęty chłopcem – zaproponował jeden, ostrożnie zerkając w stronę mężczyzny w purpurze.

– Co tam szepczecie? Nie gadać tyle! Zabierzcie ją na dół, później ją sobie obejrzę – warknął na nich władca. Pozostałe wampiry skuliły się ze strachu.

Fantastyczny opis gadających dziur. Gdyby skonkretyzować podmioty, dodać parę wyjaśnień narratora... Chociaż może lepiej nie dodawać, wszak narrator plącze się w zeznaniach.

Ketrael podszedł do dwunastolatka i przyjrzał mu się uważnie. Chłopiec był taki pulchny, soczysty i niewinny, jednym słowem... apetyczny. Alentilsak, chyba właśnie tak miał na imię, zmalał jeszcze bardziej pod jednoznacznym dotykiem mężczyzny.

Nieoczekiwanie narrator zmienił obiekt zainteresowań. Dotychczas trzymał się bohaterki, ale teraz postanowił nieco przełamać utarty porządek i ot, na koniec epizodu przeskoczył sobie na inną postać – tę, co wcześniej stała dumnie na górszczycie.
Odnoszę wrażenie, że narrator nie bardzo wie, co ma robić w tym tekście.

 

***

 

Delvila nie wiedziała, co właściwie przywróciło jej świadomość.

Trzy.

Szarpiące ją ręce (te ręce odegrają w dalszej części znaczącą rolę), czy może obrzydliwy smród, zatruwający jej płuca? Było ciemno, nie widziała swoich napastników (boję się zapytać, do kogo lub czego odnosi się ten podmiot), którzy bezwzględnie bili i kopali ją. Wyczuła przy pasie długi, myśliwski nóż. Jakim cudem ostał się on przy niej, nie wiedziała.

A ja wiem. Autorka tak chciała.
Nie, żeby to był ważny rekwizyt. Ot, pojawił się i zniknął, w walce nie odegrał żadnej roli, jak się okaże.

Z głośnym okrzykiem rzuciła się na tłum atakujących ją rąk (A nie mówiłam? Te napastliwe ręce, co biją i kopią, pojawiają się tłumnie). Mieli (kto, bo nie ręce ani nie wzmiankowane zaraz postaci lub istoty – rodzaj się nie zgadza) przewagę nie tylko w liczbie, ale i w bezwzględności. Niewidoczne postacie, nie zważając na ból odebrały jej broń i rozdarły ubranie. Nie pomogło kopanie, bicie czy nawet gryzienie, mimo że trafiała w ciała. Istot było albo tak wiele, albo były to jakieś potwory.

Aj, tam! Zaraz potwory, bo biją się niehonorowo. Pragmatyczne stwory, jak to w warunkach ostrego doboru naturalnego.

Ale nie... Wyciągnięte w jej stronę ręce były ludzkie, a i sylwetki, które zaczynała rozróżniać w mroku były całkiem normalne.

Może to też wampiry, pomyślała.

Przecież nie mają długich rąk...

Nagle jedno z nich zbliżyło się na tyle, by mogła zobaczyć jego twarz.

Była ludzka, choć powoli zmieniała się w maskę wściekłości i zaciętości, jaką zazwyczaj noszą wampiry. Najgorsze były jednak oczy, puste i bez wyrazu, choć nie ślepe. Były to oczy człowieka, który widział zbyt wiele i teraz stały się nieczułe na wszelką niegodziwość.

Narratorowi znudziło się mieszanie w podmiotach (choć nie może się zdecydować, czy wampir też człowiek, czy już nie), postanowił teraz dla odmiany pomieszać w orzeczeniach.
W dążeniu do urozmaicenia opisu zostało też wprowadzone mącipole. „Nosić maskę” przywołuje skojarzenia o ukrywaniu prawdziwych emocji pod udawanymi grymasami, zastanawia mnie zatem, czy wampiry udają ludzkie emocje, czy też naprawdę okazują wściekłość i zaciętość? Z dalszych wzmianek w tekście wiem, że wampiry mogą odczuwać nienawiść, nawet są w niej wychowane (???). Znaczy, że to wyrażenie niekoniecznie ma tu prawo obywatelstwa.

Walka była wyjątkowo krótka. Powalili (kto?) Delvilę na ziemię, pozbawiając ją całkowicie ubrania. Aby choć częściowo uchronić się przed ciosami bosych stóp i zakrzywionymi palcami, zwinęła się w kłębek, odwracając twarz ku ziemi. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że smród pochodzi właśnie z dołu, z rzeczy, na których leżała. Odważyła się je zbadać, dopiero gdy napastnicy dali jej spokój.

Podłoga nie była twarda ani płaska. Składała się z nierównych miękkości oraz szorstkich wypukłości, które czasami wystawały w górę jak ostre kolce. Zaczęła badać ziemię dłońmi. Natknęła się na stwardniały z brudu materiał, sięgnęła wyżej i jej dłoń zanurzyła się w coś miękkiego. W górę wzbił się odór rozkładu. Palcami wyczuła stwardnienia. Gdy rozpoznała, co trzyma w dłoni, natychmiast znalazła się na nogach, krzycząc z przerażeniem. Próbowała wytrzeć dłoń o ubranie, ale jedyne, co znalazła było jej nagie ciało.

W śmierdzącym ścierwie rozpoznała człowieka.

– O Telemoro, gdzie ja jestem?! – zawołała.

Żółć podeszła jej do gardła, ale powstrzymywała się od wymiotów (dobrze wychowana ta żółć). Wciąż stała na zwłokach. Jak opętana biegała po wnętrzu kopca, szukając skrawka czystej podłogi.

A narrator znowu się plącze. Żółć wciąż stoi, ale biega jak opętana. Dostrzegam pewną sprzeczność w zachowaniu tej żółci...
Poza tym usterek językowych sporo. Nadopisy: wzbijać się w górę, trzymać w dłoni, wystawać w górę. Powtórzenie: dłoń. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie obsesja – tyle w tym tekście rąk i dłoni.

Z każdą chwilą coraz ostrzej zdawała sobie sprawę, że chodzi po nieboszczykach. Kości chrzęściły pod jej stopami, czasami zapadała się w jakieś ciało. Krzyk zlewał się ze spazmatycznym szlochem.

Ucieczka na nic się zdała. Trupy pokrywały każdy fragment pomieszczenia. Delvila wszędzie je widziała, w różnych stadiach rozkładu. Niektóre były całkiem świeże, inne wyglądały jakby leżały tu długie miesiące, wysuszone ze starości lub gnijące. Zdawało się, że nikt oprócz niej nie zwraca na nie uwagi.

Przyzwyczajone już do ciemności oczy, widziały ludzi o pustych oczach, walczących o odrobinę jedzenia i miejsca.

Pominę mankamenty stylistyczne. Warto się jednak skupić na ciemności, do której przywykły oczy bohaterki.

Bezwzględnie pozbywali się słabszych, dołączając ich do grona trupów niby dywan wyściełających wnętrze.

Delvili nie był obcy widok śmierci, wielokrotnie zabijała zwierzęta, patrząc jak podrygują w ostatnim tchnieniu, a i w ludzi zdarzało się jej wystrzelić strzałę ze śmiertelnym skutkiem. Świat, w którym żyła był okrutny, ale to, na co patrzyła tutaj przewyższało wszystko.

Tu wypada zerknąć na początek tekstu, by wiedzieć, jakiż to okrutny świat wychował bohaterkę. A i jej reakcja na zagrożenie w lesie wiele mówi o doświadczeniu w bezpośrednich konfrontacjach. Mam nieodparte wrażenie, że narrator mija się z faktami.
Mataczy.

Pasja zabójcy łączyła się tu z niepotrzebnym okrucieństwem kata, który nie napawa się samą śmiercią, ale powolnym i bolesnym umieraniem.

Z powyższego zdania wynika, że kat, który napawa się samą śmiercią (domyślnie szybką), jest w porządku.

Nie mieli broni toteż pięściami i kopniakami masakrowali ciało, nie naruszając poważnie żadnych ważnych organów.

Po raz kolejny pojawiają się tajemniczy oni. Narrator uparł się, żeby ich nie określać konkretnie na początku, tylko dla utrudnienia – na końcu akapitu.

Wyłamywali ręce i nogi, wkładali palce do oczu, wyłupiając je, wyrywali język i patrzyli, jak ofiara próbuje dobyć z siebie głos, a z gardła wydostawało się tylko rzężenie. Niektórzy, bardziej przekształceni w potwory, wysysali krew.

Zdawało się, że sam ból powinien zabić, ale wampirzy jad nie pozwalał na szybką śmierć. Napastnicy zostawiali takiego człowieka na kilka dni, patrząc jak ślepy, niemy i kaleki próbuje się poruszać. Nieuchronnie wracali i dokańczali swojego dzieła. Ofiara przyjmowała śmierć z ulgą, której nie można się było dziwić, gdyż była chyba jedyną drogą na uwolnienie się z tego koszmaru.

Można było jeszcze zostać wampirem...
Tak przynajmniej wynika z dalszego ciągu. Narrator jednak nie przejmuje się takimi drobiazgami, bo i po co?

 

3.

 

Nie wiedziała kiedy straciła świadomość.

Cztery.

Ocknęła się, gdy upiorny blask księżyca oświetlił jej twarz. Przez chwilę myślała, że leży w swoim wygodnym łóżku, a przygoda z wampirami była tylko potwornym snem. Szybko jednak dotarł do niej smród i świadomość, że to, co wzięła za miękkie posłanie, jest w rzeczywistości trupem zadręczonej na śmierć kobiety. Zerwała się, tak jak za pierwszym razem. Szybko jednak oprzytomniała.

W więzieniu było cicho i jakoś jaśniej. Promienie księżyca miękko otulały śpiących i nieboszczyków, na pierwszy rzut oka nie można ich było od siebie odróżnić. Dopiero teraz mogła zobaczyć cały ogrom koszmaru, w jakim przyszło jej się znaleźć.

Tak tylko zapytam, po co te wszystkie wcześniejsze opisy, skoro dopiero teraz będzie opis właściwy okropieństw... Znaczy, dopiero teraz jest dość światła, żeby widzieć szczegóły. Chociaż wcześniej, w ciemności, bohaterka widziała całkiem szeroką panoramę jatek. Strach się bać, co zobaczy teraz.

Pieczara była olbrzymia, a każdy jej fragment naznaczony był obecnością trupów. Ściany pokryte były krwią i wnętrznościami, a podłoga usłana martwymi, powykręcanymi ciałami, czasami można było spotkać fragmenty ręki czy nogi oderwane od reszty (tak sobie wędrowały po jaskini te fragmenty, samopas). Kałuże przy ścianach wyznaczały miejsca prowizorycznych latryn. Duże muchy krążyły nad ziemią lub pożywiały się, korzystając ze wspaniałego dla nich żerowiska.

– Szybciej do cholery! Ruszać się!

Z góry dobiegł złowrogi głos. Delvila spojrzała w tamtą stronę. Wejście do kopca było otwarte, to właśnie stamtąd wydobywało się światło księżyca.

Kopiec. Otwór wejściowy, czyli krzykliwa czarna dziura, był wcześniej zamknięty. Jak zatem bohaterka dostrzegła tyle szczegółów – np. odróżniła trupy od żywych jeszcze ofiar, dostrzegła wyraz ich oczu, szczegóły masakrowania? Coś się nie zgadza...
Narrator znowu się pogubił.

Po chwili w otworze pojawiło się kilka istot, w dół została spuszczona lina.

Młoda kobieta natychmiast położyła się na ziemi udając, że śpi tak jak reszta. Próbowała uspokoić oddech, ale smród i obrzydzenie nie pozwalały jej na to. Przymknęła oczy i wzniosła modlitwę do Telemory, choć miała podejrzenia, że będąc w takim miejscu, bogini nie usłyszy jej.

– Widzisz chłopcze, byłeś nieposłuszny. Czeka cię kara. Myślę, że noc w kopcu nauczy cię dyscypliny. – Usłyszała znów ten sam głos i jeszcze coś: płacz. – Zamknij się! Wampiry nigdy nie okazują słabości!

Suchy trzask rozdarł materię powietrza.

Oj, poniosła poetyckość na manowce. Spójność metafory zaszwankowała.

Po nim nastąpił krzyk dziecka i świat zamarł w oczekiwaniu. Odgłos pochlipywania zbliżał się. Coś cicho zsuwało się w dół. Kiedy wylądowało na stosie trupów, lina została wciągnięta.

Znowu zapanowała ciemność, wejście zostało zablokowane.

Jak mówiłam, narrator się pogubił w opisie otoczenia. Znowu ciemność, do której oczy bohaterki będą się przyzwyczajać, choć nie ma żadnego źródła światła.

Ucichły wszelkie głosy z zewnątrz, pozostał tylko płacz...

Delvila natychmiast wstała i na oślep ruszyła w stronę dźwięku. Ciało, jeszcze kilka godzin temu dotkliwie pobite, nie chciało słuchać jej poleceń. Z trudem podnosiła zmęczone i zakrwawione nogi, często potykała się o trupy i wystające kości, nie mając sił na próby utrzymania równowagi. Nic nie dawało wmawianie sobie, że to próba sprawności, kolejny egzamin, następne wyzwanie... Upadłaby i już się nie podniosła, gdyby nie napędzał ją rozpaczliwy szloch dziecka.

Mały chłopiec siedział na stosie trupów. Był to ten sam, którego łowczyni spotkała przed zamknięciem w kopcu, teraz jednak wyglądał na znacznie mniejszego i wychudłego.

O, właśnie. Bohaterka znowu zaczyna wyraźnie widzieć, choć ciemności egipskie, a jeszcze przed chwilą szła na oślep. Jasssne, wzrok przyzwyczaja się do ciemności, ale tylko wtedy, gdy jest źródło światła, choćby najsłabsze. A przecież nie ma.
Nie wspomnę, że bohaterka nie spotkała tego chłopca, bo narrator w tamtej chwili o bohaterce zapomniał i przeskoczył na inną osobę.

Jego twarz przecinała puchnąca szybko czerwona pręga. Ciało całe było w siniakach i drobnych ranach, opuchnięty i wykrzywiony nadgarstek, wskazywał na złamanie, a jego załzawione oczy wciąż nosiły w sobie ślady uczuć.

Jest ciemno, ale bohaterka widzi już kolory (przypomnę, że z zewnątrz padałoby światło księżyca, gdyby otwór wejściowy nie był zasłonięty, a jest zasłonięty), siniaki odróżnia, nawet łzy. Szczegóły...
Narrator zapomniał, że jest ciemno. Znowu poplątał się w opisie.
Albo bohaterka ma nadprzyrodzone zdolności, o których zapomniał wcześniej wspomnieć – superwzrok. Czyli: partacz, nie narrator.

Gdy zbliżyła się, odskoczył z trudem.

– Nic ci nie zrobię – powtarzała, ale mimo jej gorących zapewnień, cofał się, utykając na jedną nogę. Krew wsiąkała w podarte spodnie, na udzie widniały rany po dwóch kłach. Był tak przerażony, że wątpiła czy w ogóle słyszy jej słowa.

Zrezygnowana usiadła kilka kroków od niego. Był jak zwierzę, które trzeba oswoić. Chłopiec powoli uspokajał się, ale nadal był czujny na każdy najdrobniejszy nawet dźwięk. Z niepokojem patrzył na śpiących, jakby bał się, że ktoś go zaatakuje.

Alentilsak zwrócił oczy na kobietę. Nigdy wcześniej jej nie widział. Musiała być nowa, co można było dostrzec w jej zagubionym spojrzeniu i obrzydzeniu, jakie malowało się na jej twarzy, kiedy patrzyła na trupy.

Przyzwyczai się, pomyślał i zrobiło mu się jej żal. Będzie musiała przechodzić przez wszystko to, co on przeżył. Był też trochę zazdrosny. Dorośli zawsze łatwiej poddawali się wpływom wampirów, nie cierpieli tak długo. W pewnym momencie przestawali czuć, byli jak szmaciane lalki, które nie myślą, a wykonują tylko polecenia. Tak jak jego matka...

O, znowu narrator się pogubił. Znudziła mu się bohaterka, to przeskoczył sobie na chłopaka.
W sumie, nic dziwnego – ciągle tylko trupy, smród, brud i krew na ścianach. Trzeba urozmaicić tok opowiadania, bo robi się monotonnie.

 

4.

 

Ciche kroki zwróciły uwagę obojga. Delvila wstała i ukryła się w głębokim mroku przy ścianie. Uważnie obserwowała miejsce, z którego dochodził odgłos, ale nie potrafiła nic dostrzec. Chłopiec, ukąszony w nogę, nie mógł poruszać się tak cicho ani szybko, jak ona.

Znowu należy cofnąć się parę chwil wstecz, czyli kilka akapitów wyżej, by sprawdzić, jak bezszelestnie i szybko poruszała się bohaterka. Kiedy zdążyła naładować sobie akumulatory?
Nie wspomnę, że ma ranę na ramieniu i przez to nie może nim poruszać. Pomimo to wzmiankowana rana nie przeszkodziła jej w uprawianiu wspinaczki wysokogórskiej, szarpaniu z bandą wampirów czy wreszcie w zapierającej dech w piersi przeprawie pełnej upadków.
Narrator znowu o czymś zapomniał.

Strach poplątał mu nogi i upadł na twarz.

Mrok zgęstniał w jednym miejscu i po chwili zobaczyli obnażonego mężczyznę. Nie widział kobiety, jego oczy skupiały się na drżącym chłopcu. Na twarzy osobnika pojawił się szpetny grymas, mający być chyba uśmiechem.

– Mięso... – powiedział, a jego bezzębne usta jeszcze bardziej się rozszerzyły.

Uważając, by nikogo nie zbudzić, podszedł do bezbronnego Alentilsaka. Delvila z przerażeniem patrzyła, jak mija ją, nie zauważając.

On chce pożreć chłopca! Przecież to bluźnierstwo!, myślała.

Tak się tylko zastanawiam, w jaki sposób ten mężczyzna (lub potwór) chce pożreć chłopca, skoro nie ma zębów...

Kapłanka zdecydowała się niemal zbyt późno. Człowiek (a może już potwór?) pochylił się, by pochwycić chłopca, gdy znienacka skoczyła na niego. Nie miał szans na utrzymanie równowagi, toteż przewrócił się, próbując ją przygnieść swoim ciałem. Nie udało mu się to jednak. Jako Wielka Łowczyni, Delvila posiadła umiejętności, stawiające ją ponad zwykłymi rzezimieszkami, przez co nie dała się zaskoczyć.

Mogłoby się wydawać, że tytuł Wielkiej Łowczyni przyznawany jest za skuteczność w ubijaniu dziczyzny, na co wskazywałby choćby epizod otwierający ten tekst. Nic bardziej mylnego, jak widać.
O rzezimieszka nie zapytam. Kazałabym jednak narratorowi sprawdzić znaczenie wyrazu w Słowniku Języka Polskiego.

Odskoczyła i kopnęła mężczyznę w twarz. Na trupy polała się świeża krew.

– Nie pozwolę tknąć tego chłopca – rzekła złowieszczym szeptem. Bała się podnieść głos; mogłoby to spowodować przebudzenie reszty ludzi, a wiedziała, że nie poradzi sobie z taką bandą.

– Suka!

Tym razem zaatakował ją rozważniej. Mimo złamanego nosa, miał znaczną przewagę. Przede wszystkim był w pełni sił, podczas gdy ona nadal boleśnie odczuwała skutki pobicia. Poza tym był potężnie zbudowany i zapewne silniejszy. Wyglądał na mężczyznę, który uczestniczył w wielu bójkach na pięści, czego nie można było powiedzieć o mieszkającej w opactwie Kapłance, która zazwyczaj używała łuku, bądź jakieś białej broni.

Szkoda, że nie mam chociaż noża, pomyślała między kolejnymi unikami. Już dawno bym go pokonała.

Delvila szybko traciła siły, nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma. Wiedziała, że musi zaryzykować, by wygrać walkę. Schyliła się, wystawiając głowę do łatwego ciosu i nim ogromny osiłek zorientował się w sytuacji, z całej siły uderzyła go w krocze. Może nie było to czyste zagranie, ale tutaj nie liczyła się sprawiedliwa gra, ale walka o życie, nie zważając na koszty. Tej jednej zasady nauczyła się bardzo szybko.

Napastnik jęknął głucho i osunął się na ziemię, nieruchomiejąc.

A wyglądał na takiego, co ma wprawę w bijatykach... Ot, pozory mylą.
Byle smarkula, przyzwyczajona do honorowych starć z bronią białą (lub mniej honorowych – z łukiem), pobita, ranna, głodna i spragniona (przede wszystkim pragnienie powinna zacząć już odczuwać, w końcu trochę się nałaziła po górszczycie i naszarpała z rękami cudzymi), załatwiła faceta jednym ciosem.
Mięczak z tego faceta, nie?

Kobieta szturchnęła go, upewniając się, że nic już jej nie grozi i odwróciła się do chłopca. Chciała do niego podejść i uspokoić, ale on znów zaczął się cofać.

– Jesteś taka, jak oni – powiedział cicho głosem tak poważnym, że trudno było uwierzyć, że należał do dziecka. Łowczyni spojrzała na niego uważnie.

Ratuję go przed niechybną i bolesną śmiercią, a on się tak odwdzięcza! Jakim prawem nazywa mnie potworem... To jeszcze dziecko, upominała się w duchu. Zapewne walka przeraziła go i nie wie, co mówi.

– Nie jestem potworem, jak oni. Nie musisz się mnie bać, nie zrobię ci krzywdy.

– Tak właśnie się zaczyna – szepnął Alentilsak, wskazując palcem powalonego mężczyznę.

Delvila stała przed nim w milczeniu. Czuła się, jak karcona przez Wielką Kapłankę nowicjuszka. Słowa chłopca niosły bolesną prawdę. Powinna pamiętać, że wampiry nie przedstawia się tylko jako bezwzględnych morderców, ale też istoty bez wszelkich zasad moralnych i etycznych. Stosując niehonorowy cios, udowodniła, że jest gotowa zrezygnować z wszystkich reguł byleby tylko zwyciężyć.

Bohaterka ma zasady, więc musi pojawić się też dylemat, a może nawet Dylemat. W samą porę, nie ma przecież lepszego miejsca na dylematy niż czarna dziura pełna gnijących trupów i rozwleczonych wnętrzności, gdzie ludzie „o pustych oczach (walczą) o odrobinę jedzenia i miejsca”.
 A podobno bohaterka wychowała się w okrutnym świecie.
Pewnie narrator znowu poplątał się w zeznaniach.

– Chodź, trzeba cię ukryć. Nie dam rady pokonać ich wszystkich – oznajmiła cicho i ruszyła przed siebie, wiedząc, że chłopiec ruszy za nią.

Nie chciała się do niego zbliżać, gdyż wciąż się jej bał. Jednak była jedyną osobą, która wyciągnęła do niego rękę w tym okropnym miejscu. Dlatego chłopiec wstał i powoli ruszył za nią.

Nagle ciszę rozdarł głośny jęk dziecka. Kobieta natychmiast odwróciła się, oczekując kolejnego napastnika. Gdy nikt nie wyłonił się z ciemności, ruszyła do źródła dźwięku.

Alentilsak siedział na ziemi kurczowo ściskając wykrzywioną pod dziwnym kątem rękę. No tak, zapomniała, że chłopiec ma liczne rany. Tym razem pozwolił się dotknąć. Wzięła go więc ostrożnie na ręce i zaniosła do ciemnego kąta. Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że zasnął w jej ramionach.

Delikatnie ułożyła go na trupach.

– Ekwirto, miej go w swojej opiece – rzekła, kreśląc na czole chłopca dwa znaki: symbol bogini dzieciństwa oraz gest odpędzający zło.

Opatrzyła go możliwie jak najdelikatniej.

Mimo to nie zdołała całkowicie uwolnić go od bólu. Obudził się, ale nie krzyknął. Z bólu zacisnął zęby na kości, którą przezornie włożyła mu do ust. Na złamaną rękę założyła łupki z ludzkich żeber i obwiązała kawałkami znalezionego materiału. Później zabrała się za robienie kryjówki, dziwiąc się, że przy takim hałasie nikt się nie obudził. Może wszyscy umarli? Nie miała jednak odwagi tego sprawdzić. Praca była trudna i obrzydliwa. Niejednokrotnie musiała odejść na bok, by zwymiotować. Im bardziej zagłębiała się w poplątane, martwe ciała, tym były one coraz bardziej śmierdzące i zgniłe. Czasami zdarzało się, że chcąc wyciągnąć nieboszczyka, w rękach zostawał jej kawałek ręki, nogi czy nawet głowa. W końcu jednak udało jej się zrobić niewielkie zagłębienie, w którym od biedy mógł zmieścić się chłopiec.

Pomogła mu wygodnie się ułożyć i przykryła jamę kilkoma, najmniej śmierdzącymi trupami, zostawiając szerokie na dłoń szczeliny, by się nie udusił.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Wydawało się, że minęły godziny, choć naprawdę były to tylko minuty, gdy ludzie zaczęli się budzić.

Tutaj tylko wypada zwrócić uwagę, że jest ciemno (choć narrator przestał już dawno zawracać sobie głowę tym drobnym szczegółem), subiektywnie czas się wydłuża, ale jest też miara obiektywna... Ciekawe, skąd się wzięła?
Nie, nie pytam o miary czasu. Interesuje mnie, na jakiej podstawie narrator porównał czas subiektywny bohaterki z czasem rzeczywistym? Wiedza bohaterki wyklucza taką możliwość – wydaje się jej, że minęły godziny. Z czym można skonfrontować jej poczucie czasu, skoro nie ma żadnych oznak zmian, bo jest ciemno. Zegarek miała bohaterka czy może to narrator zerknął na swój chronometr?

Delvila udała, że również dopiero co otworzyła oczy, wstała i ruszyła za resztą w stronę wejścia, wiedziała bowiem od Alentilsaka, że zaraz przyniosą jedzenie.

Pożywieniem okazały się surowe skrawki mięsa. Ludzie walczyli o nie zachłannie, jak zwierzęta.

„Przyzwyczajone już do ciemności oczy, widziały ludzi o pustych oczach, walczących o odrobinę jedzenia i miejsca” – powiedział narrator, zanim jeszcze pojawił się chłopiec, który mógł usłużnie podrzucić bohaterce parę szczegółów. A cytowana wzmianka nie pojawiła się w porze karmienia, że tak jeszcze zauważę.
Narrator zdecydowanie nadaje się do wymiany. Albo tresury.

Żaden kawałek nie spadł na ziemię, wszystkie były wychwytywane w powietrzu. Szybko wpychali je sobie do ust zanim ktokolwiek mógł wyrwać im je z rąk. Delvila również włączyła się do walki, chociaż wiedziała, że nie tknie surowego mięsa. Musiała przecież zdobyć pożywienie dla chłopca, który będąc tu już od dłuższego czasu, musiał już jeść ten wątpliwy rarytas.

Nie bawiła się w uprzejmości, wiedząc, że o takich rzeczach jak grzeczność, już dawno tu zapomniano. Rozsyłając wokół kopniaki i nierzadko używając łokci, udało jej się przebić do środka grupy, gdzie wystarczyło już tylko wysoko skakać by złapać mięso. Nie obyło się to jednak bez przeszkód. Nierówną walkę okupiła rozbitym czołem, siniakami i zadrapaniami. A jednak opłaciło się. Po krótkiej, ale zaciekłej walce zdołała zdobyć kilka kawałków mięsa. Szybko się oddaliła, nie chcąc zwracać na siebie większej uwagi. Zadowolenie Alentilsaka opłaciło wszelkie trudy.

A co z dylematem, a nawet Dylematem?

 

5.

 

Życie w kopcu przyprawiało o szaleństwo nawet po rozmowach z Alentilsakiem, który wyjaśnił jej wszystko, czego może się spodziewać. Ale słowa nigdy nie potrafią w pełni ukazać rzeczywistości, taka ich natura. Delvila szybko przyzwyczaiła się do smrodu, a nawet do spożywania mięsa, które musiała jeść by przeżyć. Dużo trudniej było przyzwyczaić się do braku łazienki a nawet latryny, jednak i to zdołała zaakceptować po dłuższym czasie. Jednakże to ciągły widok trupów przyprawiał ją o mdłości i powoli doprowadzał do utraty zmysłów. Każdy martwy człowiek miał swoją historię, którą można było odczytać z szczątków ubioru, a jego śmierć z potwornych ran i wyrazu twarzy. W oczach kryło się przerażenie, strach i ból. Każdy wyrażał je inaczej.

„Wyłamywali ręce i nogi, wkładali palce do oczu, wyłupiając je, wyrywali język i patrzyli, jak ofiara próbuje dobyć z siebie głos, a z gardła wydostawało się tylko rzężenie”. Wyczerpały mi się złośliwe komentarze, więc pomyślałam, że po prostu przytoczę kawałek wcześniejszego opisu.
O wyrażaniu czegokolwiek przez nieboszczyków nie warto wspominać. O ciemności również.

Najgorsza była jednak świadomość, że chodzi po nieboszczykach bez względu na to czy tego chce. By pójść po jedzenie i nie wydalać się pod siebie musiała wstać, kruszyć kości i bezcześcić zwłoki. Dla niej, jako Młodszej Kapłanki, uczonej szacunku dla zmarłych i ich ciał, było to doświadczenie gorsze od wszystkich.

Wiele razy patrzyła jak potwory, bo tak nazywała zmienionych ludzi, masakrowały swych towarzyszy, powoli doprowadzając ich do śmierci.

Powinnam zapytać, dlaczego bohaterki nikt nie próbował doprowadzić do śmierci?

Nie interweniowała, gdyż rozsądek mówił, że nie ma szans na pokonanie tylu napastników. Później powoli popadła w obojętność, a widok krwawych bójek stał się powszechny.

A wcześniej nie był powszechny ten widok? Ach, znowu wypada narratora odesłać do Słownika Języka Polskiego.

Od czasu do czasu pojawiali się nowi. Tak jakby widziała siebie pierwszego dnia. Krzyczeli i biegali, dopóki ktoś ich nie zaatakował.

Potem uspokajali się, kryli po kątach, by nie zostać zauważonym, po dwóch dniach zwalczali niechęć do surowego mięsa. Byli też i tacy, którzy swoje zniewolenie przyjmowali z zadziwiającym spokojem. Jednak kto mógł wiedzieć, co tak naprawdę przeżywali? Dla nich wszystkich wspólne było jedno – swoje przerażenie i rozpacz często wyrażali płaczem, a jeszcze częściej agresją. Wielu również umierało, nie mogąc dostosować się do życia w kopcu.

Dziewczyna była wdzięczna losowi za Alentilsaka. Był on jedynym dzieckiem w kopcu i tylko on zachował swoją tożsamość. Dzięki niemu łatwiej mogła zrozumieć zmiany w swoim zachowaniu i przestrzec się przed zgubnym wpływem zamknięcia. Nigdy nie myślała, że od dziecka tyle można się nauczyć, że dwunastolatek może posiadać większe doświadczenie, niż sześćdziesięcioletni mędrzec. A jednak było to możliwe. Jego historia mogła zapełnić kilka grubych ksiąg.

A czemu mędrzec to zaraz musi sześćdziesiątkę mieć? A nie może być starszy? Albo młodszy?
A tak się czepiam, bo innych rzeczy już się czepiałam.
Poniżej historia, która mogłaby zapełnić parę ksiąg, ale, na szczęście, streszczenie dało się upchnąć w paru akapitach.

 

***

 

Alentilsak był z pochodzenia chłopem, ale już od małego wykazywał się zdolnościami handlowymi. Ojciec chciał go wysłać do terminu, do jednego z zaprzyjaźnionych kupców, który nie wykazywał uprzedzeń do niższego stanu. Tamtego lata miał wyjechać, ale wampiry były szybsze...

Pewnego wieczoru poszedł z matką po wodę do pobliskiego źródła. Z lasu wyłoniło się kilka postaci. Zaatakowały kobietę, której krzyk usłyszał tylko on, gdyż do najbliższej chaty było dość daleko. Chociaż była postawną kobietą, nie udało jej się uwolnić. Chłopiec rzucił się na ratunek.

Było wielce możliwe, że wampiry nie zabrałyby go, ale widząc mdlejącą matkę, Alentilsak rzucił się by ją bronić i nie miały innego wyboru. Człowiek ugryziony przez wampira i pozostawiony samemu sobie stawał się niezwykle niebezpieczny, nawet według samych wampirów. Musiały go zabrać.

A cóż takiego niebezpiecznego jest w człowieku ugryzionym przez wampira? Biega i robi się agresywny, pewnie kąsa na prawo i lewo. Jakie w tym zagrożenie dla wampirów? Gromada wkurzonych ludzi weźmie widły albo kosy i załatwi takiego aspołecznego typka, więc w czym problem?
Oczywiście, w rachubę wchodzi jeszcze kwestia chciejstwa Autorskiego...

I tak znalazł się tutaj. Przebył tą samą drogę, co Delvila, uciekając przed głosami, tyle że dla niego musiało to być dużo straszniejsze, gdyż był tylko dzieckiem. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką agresją i nienawiścią, nikt nigdy go nie gonił, by zabić. Tak, właśnie, by zabić...

W kopcu zastał już matkę. Płakali razem objęci długo. Nie mogli uciec, ale mieli siebie. Razem walczyli o pożywienie i znośne warunki bytowania. Walczyli z ogólną niechęcią i złością, z powolnym oddalaniem się od siebie. Mimo że ciągle ich bito i poniżano, trzymali się razem, ale nie zdołali wygrać... Zabrali ją, a gdy wróciła, już nic nie było takie samo. Z początku broniła się jeszcze przed zgubnym wpływem wampirzego jadu, ale z każdym dniem coraz bardziej zbliżała się do grupy, która terroryzowała cały kopiec.

Od tamtego czasu jednak wiele się zmieniło – grupy już nie ma, bo narrator nie wspomniał przecież.
Znowu o czymś zapomniał?

W końcu sama zaczęła znęcać się nad ludźmi, szczególnie nowymi, których przerażenie było najbardziej widoczne.

Nie musiała przegrać tak szybko. Gdyby ponownie zwróciła się do syna, mogła pozostać normalnym człowiekiem jeszcze długo. Ale wybrała inaczej. Jej końcem nie było wcale ugryzienie wampira, czy przyłączenie się do brutali, ale odrzucenie miłości syna, który wielokrotnie próbował nawiązać z nią kontakt, a ona oddaliła się od niego.

Przestała go rozpoznawać. Widywał ją co jakiś czas, próbował zwrócić na siebie uwagę, ale ona mijała go bez słowa. Był tylko kolejnym więźniem w wielkim społeczeństwie wampirów. Ale wciąż tkwiła w nim nadzieja.

Był tu już dwa lata, wciąż czekając aż matka któregoś dnia go rozpozna i odejdą razem. Pozostała jedynie nadzieja... Było jej już tak mało. Tylko ta dziewczyna, pewnie wkrótce też się zmieni, ale tkwiła w niej jakaś siła i wola przetrwania. Inni w jej sytuacji już dawno by oszaleli, a ona trzymała się dawnego życia z całych sił. Wielokrotnie widział jak modliła się do Telemory, może to wiara utrzymywała ją przy zdrowych zmysłach? A może to, że jeszcze po nią nie przyszli? Nie miało to jednak już trwać długo.

Wzruszająca historia, wyciskacz łez w pigułce. Nijak nie działa, bo co z niej wynika?
Ach, czy muszę dodawać, że znowu się narratorowi pomieszały porządki opowieści pod koniec?

 

***

 

Jak długo tu była? Tydzień, dwa, a może miesiąc? Czas stanął w miejscu. Ciemność wlała się do jej serca, weszła do duszy, by złączyć się z ciałem i już nigdy nie odejść. W ciemności było słychać tylko dziwną pieśń...

 

Ty co drapieżnym pazurem chaosu,

Rozrywasz biedną, nikczemną duszę,

Co przed Tobą góry się kłaniają,

Z ramion wypuszczają lawiny zniszczenia,

Płynące niczym świeżej krwi strumień,

Uderzający ciężką falą ludzkiego cierpienia,

 

To dzięki Tobie ciemne chmury zwiastują śmierć,

To dzięki Tobie kryzysu nie nastanie dzień,

To dzięki Tobie jad uśmierca ludzi dziś,

Blask księżyca tonie gdy nadchodzisz Ty,

 

Na litość i spokój nie zasłuży nikt,

Dodaj nam siły by słyszeć jęków krzyk,

Ból i śmierć niech już zawsze zagości,

Tyś naszym Panem jest ciemności,

Ukaż przed nami znów swe oblicze,

W Twoje władanie całe nasze życie.*

 

Ciemność stała się częścią jej życia, kopiec był jej domem. I wtedy przyszli. Wyrywając ją ze świata, do którego się przyzwyczaiła, choć nie był on idealny. Słabe światło księżyca oślepiło ją.

– Witaj. Jak podobało ci się tam, na dole? – zapytał wampir. Delvila nie potrafiła zobaczyć jego twarzy, bo oczy tak przyzwyczajone do mroku, nie funkcjonowały poprawnie. Jednak po chwili rozpoznała w nim mężczyznę, który stał na szczycie wzgórza i skusił ją do pięcia się w górę.

Zaiste, było to kuszenie... Co można łatwo sprawdzić, porównując z opisem wspinaczki bohaterki otoczonej przez cosie i głosy. Sama nie wiem, czy odesłać narratora do słownika, czy może zacytować jego wcześniejszą wypowiedź.

Władca w purpurze uśmiechnął się ironicznie. Nienawiść wezbrała w niej, jak fala przypływu. Wampiry wychowały się w nienawiści, ale nawet dla nich stawała się ona czasem zgubna.

Kompletnie nie mam pojęcia, jak mam się odnieść do tego ostatniego zdania.

Dziewczyna splunęła pod nogi władcy i szarpnęła się, by go zaatakować. W jednej chwili pochwyciły ją silne ręce oddanych wampirów.

Dlaczego musiało to spotkać właśnie mnie?, pytała się w myślach drżąc z powstrzymywanego szlochu. Duma nie pozwoliła jej pokazać prawdziwych uczuć. W kopcu omal nie oszalała, stała się jednym z potworów, bo zapomniała, co tak naprawdę jest ważne. Wystarczyła chwila wyjścia na światło, choćby księżycowe, by przypomnieć kim była. Wielka Łowczyni i kapłanka Telemory nie poddaje się tak łatwo!

No, jasne! Superherosi nigdy się nie poddają. NIGDY!

 

6.

 

Ugryzienie pozbawiło ją przytomności.

Pięć.

Obrazy... przelatywały jej przed oczami, niewyraźne, rozmazane. Nie widziała, co przedstawiają, ale jednocześnie miała świadomość, że są straszne. Kolorowe smugi, plamy...

Bardzo straszne. Ale mnie narrator nie przekonał. Pewnie dlatego, że mu nie wierzę na słowo.
Ciekawe, dlaczego...

Nagle wszystko zwolniło. Choć z trudem, mogła rozpoznać poszczególne sceny... Ojciec, który tak lubił się z nią bawić, a pewnego dnia nie powrócił z polowania. Matka z trudem wiążąca koniec z końcem, umierająca wraz ze swym nienarodzonym dzieckiem... To widziała jakby za mgłą. Odległe wspomnienia pozbawione były szczegółów, ale dokładnie odzwierciedlały tamten ból. Ból, który nigdy nie minął... ból, który zawsze był w jej sercu.

Obrazy stały się wyraźniejsze. Nie wiedząc co z nią zrobić, ludzie oddali ją w opiekę do świątyni. Tam już nic nie było takie samo... Nie było zabaw, tylko post i modlitwa. Każde nieposłuszeństwo było surowo karane. Rózgą, wymęczającym czuwaniem przy ogniu w świątyni lub zamknięciem.

To co widziała, nie było ważne, najwyraźniej docierały do niej uczucia. Strach, samotność, rozpacz i złość na tych, którzy przyczynili się do jej nieszczęścia.

Ja tam nie wiem, jakiemu nieszczęściu ludzie zawinili. Osierocone dziecko, biedne na dodatek, oddali do świątyni, zamiast zostawić na pastwę losu. Normalnie, nie ludzie – wilcy.
A surowe kapłanki to już doprawdy szczyt wszystkiego...

Szczególnie złość; kolejne wspomnienia, okropne obrazy potęgowały ją, powoli zmieniały w nienawiść.

Jedyne, co mogła zrobić w świątyni to przystosować się i z pokorą przyjąć swój los, ale nie ona... Dla jej niespokojnej duszy było to niemożliwe, więc ciągle była karana. Delvila postrzegała wiarę inaczej niż reszta kapłanek, Według niej Telemora nie chciała, by dziewczęta zamykały się w czterech ścianach, modliły się do niej i wznosiły cześć, i nabywały wiedzę, z którą nie miały zamiaru się dzielić. Według Delvili bogini chciała, aby kapłanki dzieliły się tym, co wyczytały w księgach i głosiły w ten sposób jej chwałę. Nie należało przecież uczyć się tylko dla siebie.

A tak dokładniej? Bo na razie to słowa bez treści są. Jakie nauki kapłanki tak skrzętnie ukrywały?

Dziewczyna głośno wyrażała swoje zdanie, co nie spodobało się w świątyni. Zamknięto ją w odosobnieniu, w ruch poszły dyscypliny. Ból, który wtedy nastąpił, był straszny. Nigdy wcześniej nie czuła się tak upokorzona i poniżona.

Znalazłam jednak swoje szczęście, pomyślała, odzyskując świadomość na kilka sekund. Zwykłego Łowczego spotkała przypadkiem. Zjawił się w świątyni, gdy czuwała przy ogniu. Zachwyciła ją jego pełna skupienia i zaangażowania modlitwa. Po któreś jego wizycie wymknęła się na nim i tak dotarła do siedziby Łowczych.

Dyscyplina była surowa, ale dziewczętom pozwalano się włóczyć poza świątynią? A co z tajemniczą wiedzą, która w ten sposób mogła przeciekać poza krąg kapłanek?

Długo trwało nim zdecydowała się wejść do środka, ale w końcu odważyła się. Spotkała tam wspaniałych ludzi, z którymi od razu połączyła ją przyjaźń. Musiała jednak wrócić do świątyni. Tam był jej dom, rodzina, od której jednak coraz bardziej się oddalała i żądała samodzielności. Musiała się uwolnić.

Niechże ten narrator choć raz się zdecyduje. Skoro bohaterka nie znosiła życia w świątyni, to dlaczego jednocześnie uważa, że świątynia jest jej domem, a kapłanki rodziną?

Przed jej zamkniętymi oczami pojawił się kolejny obraz. Wydała z siebie bezgłośny krzyk. Wspomnienia otoczyły ją, zalały, zaczęła się w nich topić, jak w wielkim oceanie; nie było widać lądu, a jej brakowało już sił by walczyć z potężnymi falami.

Aby odejść ze świątyni musiała przystąpić do rytuału przejścia z nowicjatu na kapłankę. Trochę trwało nim zdecydowała się poinformować o tym Wielką Kapłankę, ale musiała to zrobić. W świątyni powoli się dusiła, życie w ciągłej modlitwie wykańczało ją zarówno psychicznie, jak i fizycznie.

– Jesteś jeszcze zbyt młoda, aby zostać kapłanką. Zaczekaj jeszcze dwa lata – odradzano jej, lecz Delvila była uparta i zdecydowana odejść, by móc dołączyć do Łowczych. Kilkakrotnie wymykała się ze świątyni i w tajemnicy szkoliła się w siedzibie myśliwych.

Czy już pytałam o kwestie dyscypliny?

Tam zdała sobie sprawę, że ciągłe siedzenie na zimnej podłodze i modlenie się, nie dało jej siły fizycznej, która tak była potrzebna w zawodzie, który miała zamiar wybrać, ale treningi trochę pomogły. Ważniejsze było to, że zdobyła sobie przychylność kilku Łowczych i mogła liczyć na pewne ustępstwa w czasie rekrutacji.

Ach, czułam, że za tym tytułem Wielkiej Łowczyni kryje się jakiś przekręt.

– Spędziłam w świątyni wiele lat. Znam wasze nauki na pamięć. Jestem w pełni gotowa, by zostać kapłanką Telemory – odpowiedziała wtedy, ucinając wszelkie zastrzeżenia, co do jej przygotowania do zostania jedną z pełnoprawnych służących bogini. Nie wiedziała jeszcze, na czym ma polegać ów rytuał. Gdyby wtedy jej powiedziano, co będzie musiała przeżyć, pewnie zdecydowałaby się poczekać.

 

***

 

W dniu inicjacji kobiety wystroiły Delvilę w niebieskie szaty, na szyi zawiesiły wisior ze znakiem Telemory, a na ciele wymalowały rytualne symbole. Do końca nie wiedziała, co się dzieje. Wprowadzono ją w krąg kapłanek. Kadzidła i ich śpiew, odurzyły ją, ale nie na tyle, by nie dostrzegła zbliżającego się w jej stronę obnażonego mężczyzny.

Rozebrał ją. Otumaniona, nie broniła się, choć wewnątrz coś w niej krzyczało: Nie!. Położył ją na szorstkiej trawie. Czuła źdźbła wpijające się w jej plecy i ramiona.

Ból oślepił ją, rozsadzał od środka. Mężczyzna dyszał nad nią w pełnej ekstazie, a ona czuła jedynie ból. Łzy spływały jej po policzkach, nikt ich nie widział, nikt nie otarł... Krew spłynęła po udach...

A kapłanki nie reagowały, patrzyły tylko wznosząc swój śpiew. Gdy było po wszystkim i mężczyzna odszedł, przybliżyły się. Dwie z nich otarły jej nogi lnianymi szmatkami. Wszystko było takie nierealne, jakby nie dotyczyło jej, jakby patrzyła na swoje ciało zza szyby. Wprowadzono ją do budynku i obmyto. Odbyła się uczta, po której, już w sypialni na nadgarstkach zrobiono jej tatuaże. Nie czuła już bólu. Było tylko upokorzenie.

Wczesnym rankiem uciekła. Nikt z Łowczych nie wiedział, co się stało. Ciągle ukrywała swą tajemnicę.

Uciekła ze świątyni. Co do tego mieli Łowczy?
Poza tym, sama chciała. Rytuał to był. Czemu objęty tajemnicą, tego nie wyjaśniono – czy dlatego, że z sacrum zwykle wiąże się tajemnica, czy też kapłanki były złośliwe i zatrzymały informację w sekrecie, a może z jeszcze innego powodu?
Jak mam zatem ustosunkować się do postępowania i odczuć bohaterki? Nie wiem, czy jej upokorzenie jest uzasadnione, czy też po prostu była głupia i poniosła tej głupoty konsekwencje, czy też jest jeszcze inne wytłumaczenie. Bo skąd mam wiedzieć?

 

***

 

– Teraz możesz się zemścić za wszystko, co ci zrobiono – usłyszała głos w swojej głowie. Myśli płynęły swobodnie. Pojawiały się obrazy przyszłej zemsty. Upokorzenie kapłanek. Krew, tym razem mężczyzny... Zemsta, nienawiść.

 

7.

 

Alentilsak czekał. Więźniowie kopca przyzwyczaili się już do niego, więc mógł swobodnie chodzić między nimi.

Nieoczekiwanie przestał być mięsem, apetycznym kąskiem dla co większych, bezzębnych lub zębatych ludzi-potworów?
Usłużnie odbył się tylko jeden taki incydent, by chłopak i bohaterka mogli się poznać, jak widać.

Delvila nie pojawiała się od kilku dni. Musiał sam zadbać o siebie. Bał się, tak bardzo bał się o tę kobietę, która w ostatnim czasie stała mu się tak bliska, niemalże jak matka, którą utracił. Nie chciał, by i ona zatraciła się w swojej nienawiści. Jednak Łowczyni nie wracała i z każdym dniem tracił odrobinę nadziei na to iż powróci ona nie zmieniona.

– Witaj, mój mały – obudziła go pewnego dnia.

Czy wspominałam, że narrator usilnie, choć bezskutecznie próbował mnie przekonać, że w tym kopcu jest ciemno? Właśnie znowu mu się nie udało, bo zapomniał o ciemności właśnie...

Na dźwięk jej głosu uśmiechnął się, ale ta radość szybko znikła w konfrontacji z jej nowym obliczem. Jej ubranie było skąpe, ale nie zniszczone. Uśmiechnęła się zalotnie, z ust wyłoniły się podłużne, zniekształcone zęby.

I nareszcie się umyła. Czemu tego nie zauważył? Ach, było ciemno zapewne. Nie na tyle jednak, by umknęły uwadze ciuchy. Zwłaszcza że wcześniej bohaterka biegała naga.

Alentilsak cofnął się przerażony.

Nie! To nie może być prawda, próbował się okłamywać, ale nie był ślepy. Przed nim nie stała Delvila, tylko wampirzyca, która kiedyś nią była. Wampirzyca, która zostawiła sobie tylko dawne ciało jego przyjaciółki. Patrząc na nią, stracił wszelką nadzieję. Znów został sam wśród potworów, samotny chłopiec w morzu nienawiści i zła. Bez przyjaciół i wsparcia. Czy miał jakieś szanse na przetrwanie?

Delvila wolno podeszła do niego. Nie miał gdzie uciec, a nawet tego nie chciał. Stracił nadzieję, przestał widzieć sens w dalszej walce. Walce bezsensownej, którą i tak miał kiedyś przegrać. Cóż mógł uczynić taki mały chłopiec, jak on, by uratować tych ludzi? Nic. I dlatego miał już dość patrzenia, jak z każdym dniem przychodzi nowy człowiek, wystraszony i przerażony sytuacją w jakiej się znalazł, a po kilku dniach pojawia się nowy wampir, który nie czuje już nic oprócz żądzy krwi.

Na stylistyczne uchybienia mogłabym zużyć cały akapit, ale nie to jest istotne. Wypada przyjrzeć się, co te wampiry właściwie robią. Kąsają na prawo i lewo, ale nie piją krwi, jak przystało na normalnych sangwinofilów czy sangwinofagów, nie. Za to wrzucają ukąszonych do dziury i urządzają im surwiwal. Niektóre z ofiar molestują, co raczej nie ma wiele wspólnego z dietą. W dziurze zachodzi brutalna i prosta selekcja – przetrwać mogą tylko najsilniejsze i najbardziej zajadłe osobniki. Te dostępują zaszczytu ostatecznej obróbki, czyli przemiany w wampira właściwego. A co z resztą? Wnętrze kopca usłane jest gnijącymi trupami, malowniczo rozwleczonymi flakami i krwią. Co znaczy, że większości nie udaje się przeżyć. Jednak wampirom nie przeszkadza to marnotrawstwo pożywienia. Skądże – żaden nawet nie wpadnie na szybkiego drinka. Widać wąpierze mogą przejść na alternatywną dietę. Nie powinnam chyba pytać, skąd biorą mięso dla swoich podopiecznych. I skąd nieszczęsne ofiary mają wodę, skoro w kopcu jedyne płyny, o jakich wspomniano, to krew i ekskrementy...
Wychodzi mi zatem, że wampiry są tam od dawna, urządzają sobie hekatomby okolicznej ludności i są całkowicie bezkarne.
Nie mam pomysłu, jak to wyjaśnić...
Na szczęście, nie muszę mieć pomysłu. Ale Autorka musi. A nie ma. Niedobrze...

 

***

 

– Panie, wzywałeś? – Delvila złożyła wampirzemu władcy głęboki ukłon. Zerknęła na niego i uśmiechnęła się drapieżnie. Dał jej poznać smak krwi. Swojej krwi... Poczuła jego żądzę. Władca rozkochał ją w tym pragnieniu, patrzeniu, jak człowiek powoli blednie, gaśnie w nim życie.

– Tak, wzywałem – odpowiedział, przyglądając się młodej kobiecie.

Doskonały materiał na uwodzicielkę, pomyślał, a do niej samej powiedział:

– Mam dla ciebie zadanie.

Nagle u boku Delvily pojawił się czarnowłosy chłopak. Chwycili się za ręce i z jakąś dziwną czułością spojrzeli na siebie. Gdy się uśmiechnęli, można było zauważyć w ich ustach długie kły.

– I co, mój mały, jesteś gotowy na przygodę?

 

***

 

Głośny śmiech rozdarł mroki nocy, przerywając modlitwę czterech podróżnych przy leśnej kapliczce Telemory. Trzej mężczyźni i młoda kobieta w ciąży spojrzeli w mgłę. W ich oczach pojawił się strach. Z ciemności dobiegały dzikie okrzyki. Ni to zwierzęce, ni ludzkie. Głosy tryumfu i przyszłego zwycięstwa.

– Na bogów, cóż to może być? – Czarnowłosy mężczyzna wyciągnął długi nóż, jedyną broń, jaką miał przy sobie, wpatrując się w dal.

A to podobno okrutny świat jest... Sama nie wiem, ten mężczyzna to pacyfista czy idiota?

Mgła rzedła z każdą chwilą, pozwalając, by dostrzegli więcej szczegółów otoczenia.

– Boję się, ukryjmy się gdzieś – rzekła ciężarna, troskliwie obejmując duży brzuch. Księżyc oświetlał jej zmęczoną twarz. Byli w podróży od dwóch tygodni, podążając do Sentanu, miasta, w którym mieli osiąść na stałe. Ale bynajmniej ciąża nie sprzyjała długim wędrówkom. Jej twarz niegdyś pulchna, teraz zmizerniała i poszarzała.

– Za późno, już nas dostrzegli. – Najmłodszy z mężczyzn spojrzał wzdłuż traktu. W ich stronę zbliżała się roześmiana gawiedź. – Nie ma się czym przejmować, to tylko jakaś banda podrzędnych pijaczków. Pewnie wracają z karczmy.

Podróżni uspokoili się. Co mogło im grozić, skoro zbliżająca się do nich grupa, była w tak dobrych humorach? Czy coś im groziło? Wrócili do modlitwy, próbując nie zważać na coraz głośniejsze krzyki. Kobieta spojrzała wprost w symbol bogini umieszczony w drewnianej kapliczce zawieszonej na drzewie i zaintonowała pieśń:

 

Telemoro tyś boginią jest pokoju,

Mądrość i równowagę dajesz światu,

Niebo niczym ocean wielu przygód,

Jesteś światłem na drodze naszych dążeń.

 

Chroń nas zawsze gdy gorszy czas,

Nastanie mrok i obudzi nas strach,

Ręce swe wyciągnij i obejmij tak,

Jak matka syna gdy zły ma sen.

 

Litością i troską wszystkich nas otaczaj,

Klękamy przed Tobą byś z naszym była ludem,

Gdy ktoś zawini i żałuje zawsze przebaczaj,

Przy śmierci i męce bądź naszym cudem.

 

Grupa rzeczywiście wracała z karczmy w pobliskiej wiosce. Nie pili jednak piwa, czy miodu, a zostawili za sobą kilka trupów i kandydatów na wampiry. Rozweseleni i najedzeni chcieli już wracać do domu, ale w oddali zobaczyli, stojących obok dorodnego drzewa, ludzi. Nie mogli przepuścić takiej okazji...

Śmiejąc się głośno, powoli zbliżali się do podróżnych. Nie bali się, że uciekną. Człowiek był marną istotą, która nie była w stanie uciec wampirom, a poza tym mgła skutecznie uniemożliwiała rozpoznanie z takiej odległości. Chcąc ich przerazić, robili jak najwięcej hałasu, krzycząc głośno i płosząc zwierzynę z lasu. Dla zabawy atakowali również siebie, nie zważając na zadawane obrażenia.

Delvila i Alentilsak szli wśród innych wampirów, trzymając się za ręce i śmiejąc się z resztą. Spojrzeli na siebie, ukazując zakrwawione kły. Tak, to była noc pełna sukcesów...

Gdy już znacznie się zbliżyli, usłyszeli modlitwę wystraszonych już ludzi. Zatrzymali się, jakby Telemora rzeczywiście stworzyła niewidzialną barierę. Jednak było to mylne wrażenie. Po krótkiej chwili ciszy, w której słychać było jedynie pieśń ludzi, wznoszącą się coraz głośniej i głośniej w mrok, rozległ się donośny śmiech wampirów. Kobieta w skąpym ubraniu również się zaśmiała, choć chciała słuchać dalej. Ta pieśń coś jej przypominała, poruszała dziwne struny w umyśle, a nawet wywołała niewytłumaczalny smutek.

– Oni uważają, że tym nas powstrzymają? – pytał szyderczo jeden z wampirów, patrząc wrogo na ludzi. W oczach podróżnych widać było już tylko strach. Rozpoznali w osaczającej ich grupie potwory, ale byli tak przerażeni, że nie potrafili się ruszyć z miejsca, by uciekać. Kobieta objęła tylko wydatny brzuch w próbie ochrony nienarodzonego dziecka i dalej modliła się coraz żarliwiej, bo mogła pokładać już tylko nadzieję w Telemorze. A mężczyźni? Cóż mogli zrobić z metalowym, niewielkim nożem, który na wampiry nie był żadną bronią? Mogli tylko patrzeć na siebie w bezsilnej złości i dołączyć swoje głosy do kobiecego.

– Zaśpiewajmy im naszą pieśń! – zawołał osobnik w zielonej, podartej pelerynie. Wampiry popatrzyły na siebie, a później zwróciły twarze w stronę ludzi. Po wizycie w karczmie byli najedzeni, teraz chcieli się tylko zabawić... Jednym głosem, wszyscy równo zaczęli recytować.

 

Ty, co drapieżnym pazurem chaosu,

Rozrywasz biedną, nikczemną duszę,

Co przed Tobą góry się kłaniają,

Z ramion wypuszczają lawiny zniszczenia,

Płynące niczym świeżej krwi strumień,

Uderzający ciężką falą ludzkiego cierpienia.

 

To dzięki Tobie ciemne chmury zwiastują śmierć,

To dzięki Tobie kryzysu nie nastanie dzień,

To dzięki Tobie jad uśmierca ludzi dziś,

Blask księżyca tonie, gdy nadchodzisz Ty.

 

Modlitwy rozbrzmiały razem. Ludzie i wampiry wzajemnie chcieli się przekrzyczeć. Nadzwyczajne było to, że, choć ludzi było mniej, modlitwa do Telemory była tak samo głośna, co druga pieśń.

Delvila zbliżała się coraz bliżej tak, by uniemożliwić jakąkolwiek ucieczkę ludziom. Jej dzisiejszym zadaniem, wyznaczonym przez Ketraela, było pilnowanie, by żaden człowiek nie mógł donieść o ich istnieniu w tej okolicy.

Jakby wyssane trupy w karczmie nie stanowiły żadnego śladu. Czy nawet opustoszała karczma. No, doprawdy...

Alentilsak był blisko, wspomagając ją w tych działaniach. Nagrodą za wykonanie polecenia, była krew znienawidzonych ludzi i przyjemność płynąca z pozbawiania ich życia. W karczmie była niemal w ekstazie, czując jak życiodajna krew wpływa w jej usta, a trzymany w ramionach człowiek powoli słabnie i więdnie, jak wiosenny kwiat.

Zbliżając się do podróżnych, zbliżała się również do wypowiadanych przez nich słów, które tak bardzo ją przyciągały od samego początku. Śpiewając:

 

Na litość i spokój nie zasłuży nikt,

Dodaj nam siły by słyszeć jęków krzyk,

Ból i śmierć niech już zawsze zagości,

Tyś naszym Panem jest ciemności,

Ukaż przed nami znów swe oblicze,

W Twoje władanie całe nasze życie.

 

Słyszała jednocześnie w oddali słowa, odbijające się w jej umyśle milionami wspomnień. Coś nakazywało jej dostać się jeszcze bliżej ludzi. Nie po to, by bardziej zacieśnić krąg, ale w celu wyraźniejszego usłyszenia modlitwy. Wampiry próbowały ją zatrzymać, ale ta dziwna siła nie pozwoliła jej na to. Stanęła między dwoma grupami...

W umyśle Delvili działy się dziwne rzeczy. Gdy zbliżali się do grupy, wypowiadała słowa pieśni z pełnym zaangażowaniem, chcąc by to wszystko się spełniło. Jednak usłyszawszy modlitwę do Telemory, była coraz mniej pewna wypowiadanych słów. Obie pieśni zaczęły nakładać się na siebie w umyśle. Próbowała z tym walczyć, ale natrętne zdania nie dawały jej spokoju. Nie wiedziała już, co jest prawdą, którą modlitwę powinna wypowiadać, zapominała wyrazy, na ich miejsce pojawiały się odpowiedniki z modlitwy ludzi.

Nie minęła długa chwila, gdy śpiew zlał się w jeden wielki szum nie podobny do niczego.

Zaiste, do czego przyrównać bowiem szum? I na dodatek wielki. Nie chcę wiedzieć, co to są małe szumy, nie. Ale też nie mam pomysłu na jakieś fajowskie porównanie – poetyckie, najlepiej jeszcze piętrowe i zagmatwane, albowiem w życiu żaden Czytelnik szumu nie słyszał na własne uszy – ani głośnego, ani cichego, ani całej reszty spektrum natężenia tego rodzaju odgłosów. Trzeba zatem wytłumaczyć oczywiste. Kakofonią może?

Delvila umilkła, nie rozumiejąc, co się dzieje. Rozglądała się wokół zdezorientowana. Po prawej miała rozweselone wampiry, szykujące się do ataku, po lewej zaś, przyciśnięci do drzewa stali przerażeni ludzie. A nad nimi...

Kobieta ukryła twarz w dłoniach i wyjąc, skuliła się na ziemi. Symbol Telemory był wyraźnie odciśnięty na pniu.

 

Wznosimy modły ku Twojemu imieniu,

Klękamy wierząc, że nikt nie rozdzieli nas,

Chcemy być kierunkiem w dobra czynieniu,

Dodaj nam siły, by zawsze w wierze trwać.

 

Kontynuowali podróżni drżącymi głosami. Nic nie dało zasłonięcie uszu, Delvila usłyszała całość. Modlitwa do Telemory całkowicie zagościła w jej umyśle, odciskając w niej nowe piętno.

– Dodaj nam siły, by zawsze w wierze trwać – szepnęła i zemdlała.

Sześć.
Jak uprzedziłam, bohaterka mdleje często. Pomiędzy omdleniami coś się dzieje, choć nijak nie potrafię dostrzec w tym, co się dzieje, logiki. Tej wewnętrznej. Gorzej, sensu nie tylko trudno się doszukać, ale i nawet dokopać. Ponieważ w tym tekście sensu jest drastycznie mało.
I nie uratuje tego cudza poezja, nie.

Fabuła, to takie coś, czego elementy są ze sobą powiązane, o czym, Autorko, zdajesz się zapominać. O ile do kwestii czasu czepić się za bardzo nie mogę – poza znakomitym wyczuciem, jakie mają postaci, na których skupia się narrator – o tyle do związków przyczynowo-skutkowych jak najbardziej.
Ponieważ właśnie na brak związków logicznych cierpi ta opowieść. Narrator plecie, co mu ślina na język przyniesie, zapominając o wcześniejszych epizodach, nie tak odległych w tekście. Przez co mnożą się brednie w fabule, coraz bardziej niezbornej, coraz mniej zrozumiałej. Sprzeczność goni sprzeczność, co nie sprzyja wiarygodności narratora. A dokładniej – przeczy tej wiarygodności. Mam nadzieję, że było to widoczne w komentarzach pod wybranymi fragmentami. Tradycyjnie nie wszystkie błędy zostały wytknięte – ich komentowanie mogłoby objętością przekroczyć liczbę stron, jaką zajmuje ten tekst.
Narrator nie tylko zapomina o szczegółach fabularnych i o tym, co mówił wcześniej, lecz również obsuwa mu się porządek opowieści. Nie, nie znaczy to, że narratorowi nie wolno tego porządku zmieniać. Oczywiście, że wolno. I z wolności tej korzysta słusznie, gdy zaczyna retrospekcję dotyczącą losów chłopaka. Niestety, zapomina, że to retrospekcja miała być, i pod koniec przechodzi na relację teraźniejszą od A., bez uprzedzenia i zamknięcia wzmiankowanej retrospekcji. Korzysta także narrator z wolności, gdy zmienia perspektywę pod koniec tekstu – też ma do tego prawo. Minął czas, zmieniły się okoliczności i dla podkreślenia tej zmiany lub dramatyzmu zdarzeń warto wykorzystać nowe ujęcie. Niemniej, uzasadnienia dla przeskoku z bohaterki na wampira z górszczytu nie potrafię znaleźć.
Niespójności rządzą kreacją postaci. Ot, jest główna bohaterka. Supermenka, rzecz jasna. Świetnie strzela z łuku (co ma ogromne znaczenie dla rozwoju wydarzeń, oczywiście, choć nie wiem, jakie), znakomicie włada nożem (co również wychodzi w trakcie opowiadania), wspaniale zna las (co wykorzystuje podczas surwiwalu w kopcu bez wątpienia, mimo że nie zauważyłam, w jaki sposób). Posiada również tajemną wiedzę kapłanek (jaką, tego narrator nie powiedział, ale musi ta wiedza tajemna wpływać na postępowanie heroiny, czyż nie?). Ma też tajemnicze umiejętności Łowczyni, bynajmniej nie tak oczywiste, jak zdolność do tropienia czy ukrywania się w krzakach, co mogłaby sugerować nazwa profesji.
Również głęboka mądrość chłopca (ta, co mogłaby wypełnić parę ksiąg) nijak się w toku zdarzeń nie przejawiła. Ani też zdolności handlowe A. czy wpływ pochodzenia z niskiego stanu. Choćby dlatego, że np. nie mam pojęcia, z jakiego stanu pochodzi główna bohaterka, więc nie mam żadnego odniesienia do tego faktu. Jak i do innych.
Z wampirami też jest problem, bo ich postępowaniem rządzi logika dla mnie niedostępna. I nie dlatego, że wampiry nie mogą biegać w dzień czy urządzać obozów przetrwania swoim ofiarom. Jak najbardziej mogą. Niemniej przydałoby się wyjaśnienie, dlaczego właśnie tak, a nie inaczej postępują i dlaczego nie rodzi to żadnych konsekwencji w otoczeniu. Przydałby się jakiś dowód, że jest w tym wzmiankowany wcześniej sens.
Niespójność, rządząca fabułą, kreacją narratora i postaci, dotknęła również świat przedstawiony, którego okrucieństwo jakoś do mnie nie przemawia. Pewnie przez tę sielankę na starcie. Zmyliła mnie.
Ale za to są elfy i driady. Po co? Nie mam pojęcia. Siedzą w lesie, co wystarczyło, żeby narrator o nich wspomniał. Z lokalizacjami też jest problem. Jest las. Wielki las. Puszcza nawet. Jest świątynia. Jest miasto i ono ma nazwę, ale kogo to obchodzi, skoro występuje tylko z nazwy – jako cel podróżnych? Ot, taki koloryt ma to robić pewnie? Poza tym – karczma, trakt, góra, kopiec. Ani opisane, ani przybliżone choć trochę odbiorcy, zasygnalizowane tylko niedbale, bo przecież oczywiste są, tyle razy się powtarzały w mniej lub bardziej udanych utworach z gatunku fantasy – elementy ornamentacyjne są to li tylko, tekturowe dekoracje bez wyrazu, bez śladu choć minimalnych zależności wzajemnych (nawet najprostszych, definiowanych odległością) czy choćby tylko dostosowanych do postaci. Ot, wypadałoby chociaż wskazać, jak daleko od siebie leżała świątynia i siedziba Łowczych, skoro bohaterka wędrowała pomiędzy tymi miejscami, lub opisać, jak wyglądała świątynia, by wskazać, czy trudno lub łatwo było z niej się wymknąć, osadzić nieco konkretniej dyscyplinę i kwestię zamknięcia, o których pojawiają się ogólnikowe wzmianki w narracji.
Konkretyzacja się przydaje. Ot, dla wiarygodności, sugestywności tła.
Niestety, konkretyzacji brak.
Nie potrafię określić, jaka logika wewnętrzna rządzi tym tekstem. Nie umiem znaleźć powiązań, następstw, konsekwencji – na poziomie szczegółowym, pojedynczych epizodów czy wybranych elementów. Są tylko ogólniki, których nijak nie potrafię połączyć w całość sensowną. Co pozostawia tylko jedno wytłumaczenie zasady nadrzędnej, która rządzi tym tekstem. Autorskie chciejstwo.
Problemy z logiką wewnętrzną odzwierciedlają się równie wyraźnie w języku. Najzabawniejsze chyba ze wszystkich błędów – błędy tożsamości podmiotu – to efekt niedbałości o konkrety. Z niego wynikają niezgodności orzeczeń i podmiotów, co dość mocno utrudnia orientację, kto co robi. Wiem, to banalne. Ale w tym tekście się zdarzyło. O drobiazgach – potknięciach na składni, powtórzeniach, nieprawidłowej leksyce i frazeologii czy spójności metafory – już w zasadzie nie warto marudzić. Musiały wystąpić, bo zależności między wyrazami lub częściami zdania jeszcze nie zostały przez Ciebie opanowane, Autorko.
Na razie opanowałaś tylko pisownię. Zatem pierwszy krok w literaturę masz za sobą.
W Twoim języku, Autorko, brakuje dyscypliny. Przez co podstawowa funkcja, komunikatywność, nie jest spełniona. A tam, gdzie funkcja komunikatywna języka dąży do zera, zaczyna się po prostu bełkot.
Tradycyjnie wypada na koniec udzielić kilku porad. Z radami jednak jest problem, łatwiej je dawać niż przyjmować. Ograniczę się zatem do jednej: pamiętaj, Autorko. Pamiętaj o zależnościach. Na poziomie języka: między częściami zdania i między zdaniami. Na poziomie organizacji treści: o zależnościach między epizodami, o związkach np. postaci z otoczeniem i wydarzeniami, w jakich postać uczestniczy. O wykorzystywanych rekwizytach, podkreślanych cechach. I przede wszystkim – pamiętaj, co napisałaś wcześniej. Zdanie wcześniej, epizod wcześniej. Tylko wtedy Twój narrator nie będzie bredził bez ładu i składu, a opowieść stanie się spójna.
I tylko wtedy Twoje pisanie będzie miało sens.

Gadulissima


* Wiersze autorstwa Marka Styczyńskiego.

 


< 25 >