Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para - nauka i obok

<|<strona 19>|>

Autor umarł, niech żyje autor!

 

 

Jest rok 1966. W Baltimore, jednym z wielu miast uniwersyteckich w USA, odbywa się kolejna nudna (wydawałoby się) konferencja literaturoznawcza, mająca na celu zakrzewienie w amerykańskich badaczach literatury roślinki o dumnej nazwie „strukturalizm”. Wszystko idzie jak po maśle, aż do momentu, w którym wystąpić ma znany filozof i historyk idei, Jacques Derrida. Człowiek, którego wszyscy wiązali ze strukturalizmem, który w ogromnej większości swych publikacji silnie nawiązywał do myśli strukturalistycznej, wygłasza wykład „Struktura, znak i gra w dyskursie nauk humanistycznych”, którym porywa amerykańską publikę, niszcząc przy okazji podwaliny strukturalizmu. Derrida, dobry duch późniejszej dekonstrukcji, stał się ojcem założycielem nowego nurtu, o którym zresztą w kuluarach (uznawany tam był po prostu jako odłam) już się mówiło – poststrukturalizmu. Nie był jednak osamotniony. Na tej samej konferencji inny badacz literatury, zapalony, ortodoksyjny (dotychczas!) strukturalista rodem z Francji, Roland Barthes, prezentuje wykład „Pisać: czasownik nieprzechodni”, którym to daje wyraźny sygnał, że jemu także przestały odpowiadać narzędzia i koncepcje, jakimi posługuje się strukturalizm. I niektórymi rozwiązaniami tego właśnie jegomościa mam zamiar zanudzić Cię, Czytelniku, na śmierć.

Aby zrozumieć wagę przełomu poststrukturalistycznego roku 1966, trzeba nam zrozumieć, co robił z tekstem strukturalizm. Upraszczając, szukał on punktów wspólnych, połączeń wewnątrz oraz pomiędzy tekstami, które pozwalałyby utworzyć system, strukturę o jasno zarysowanych granicach i funkcjach. Problemem było więc to, iż strukturalizm próbował wpisywać wszystkie aspekty literatury w określone i wymierzone schematy, struktury, które – aby były konkretne i naukowe – musiały być sztywne. W latach sześćdziesiątych stało się jednak jasne, że pomimo przystawalności tego typu narzędzi do prostych form, jak bajka czy mit, to do bardziej skomplikowanych tworów strukturalizm po prostu się nie nadaje, a nawet je ogranicza. Stąd też ogłoszony przez Barthesa odwrót od nauki do literatury. Sam poststrukturalista mówił w jednym ze swoich wystąpień, iż strukturalizm śnił „sen o naukowości”. Ta mocna metafora w samym swoim znaczeniu wpisane ma już pewnego rodzaju niespełnienie.

Powrót do literatury w gruncie rzeczy oznaczał całkowitą zmianę ogniskowej – strukturalizm pytał, czym jest literatura, poststrukturalizm natomiast, jak literatura na nas działa. W krąg zainteresowań powróciły więc dwie figury, które w strukturalizmie pojmowane były jedynie funkcjonalnie – czytelnik i autor. Chociaż, z tym drugim to tak nie do końca...

 

Mamo, patrz! Roland zabił autora!

 

No, właśnie. W roku 1968 Barthes w zgodzie z sumieniem własnym oraz poststrukturalizmu uśmiercił autora. Pojawi się zapewne pytanie – po co ten wielki powrót do figur czytelniczych, jeśli jedną z nich zaraz na wstępie uśmiercamy? To tak, jakby jeden z głównych aktorów w filmie, zanim wypowie jakieś konkretne dwa zdania, został zabity (motyw taki zresztą pojawia się dość często, m.in.: w takiej roli wystąpił bóg sztuk walki i stoickiego spokoju, Steven Seagal). Dlaczego więc Barthes dokonuje takiego czynu? Jego motyw jest bardzo prosty – jak już wcześniej zaznaczyłem, postrukturalizm był odejściem od wszelkiego rodzaju dyskursów naukowych, objawień jednej, słusznej prawdy, obiektywnego spojrzenia na literaturę w ogóle. A autor, a raczej „autor” (bo mówimy tutaj o figurze, a nie konkretnej osobie – choć do tego także wrócimy), jest według Barthesa jednym z gwarantów prawidłowej interpretacji. Co za tym idzie, „autor” jest figurą, która narzuca, która warunkuje, która tworzy jakąś dobrą i złą interpretację. Barthes natomiast kompletnie odżegnuje się od interpretacji na rzecz, można to tak ująć, komentarza. Nie ma, według niego, jednej ścieżki odczytania tekstu, nie ma ani początku, ani końca jednej z odnalezionych dróg poznania tekstu. Literatura jest dla Barthesa galaktyką, rozgwiazdą znaczeń. Co za tym idzie, „autor” jako taki musi zostać unicestwiony, gdyż nie można, w takiej mnogości, mówić o właściwym i niewłaściwym odczytaniu tekstu – co najwyżej o efektywnym i nieefektywnym. Sprawa niby prosta, ale w takim razie, skoro nie ma „autora”, co z czytelnikiem?

 

I tobie się wydaje, że to twoje dzieło, autorze?

 

Czytelnik jest autorem. Rewolucyjne, nie sądzisz, wierny kompanie? Jestem pod wrażeniem, że w ogóle tutaj dotarłeś. Mnie samemu nie chciałoby się czytać takiej sieczki. No właśnie, a teraz pomyśl sobie, że mnie nie ma. Że jesteś tylko Ty i tekst. Że to nie ja do Ciebie piszę, ale słowa, język – tekst. To, co Ty z niego wyczytasz, na jakie manowce myśli Cię wyprowadzi, jak go prze-piszesz (czyli zinterpretujesz) leży już tylko w Twojej gestii. Od-tworzenie tego tekstu będzie tak naprawdę stworzeniem go na nowo, więc to Ty jesteś autorem, nie ja – utkałem tylko sieć (tzw. hyfologia Barthesa, czyli metafora autora jako pająka), a jak Ty się po niej poruszasz, jak Ty ją widzisz i zastosujesz – Twoja sprawa.

Już widzę, oczyma duszy mojej, te zdziwione miny niektórych autorów z forum Fahrenheita, często i gęsto lansujących się, próbujących oprócz tekstów, stworzyć siebie, swoje alter-ego. Ale, ale, czyż nie jest tak, co wiele razy się zdarzało, że czytając komentarz innego użytkownika, zdajecie sobie, autorzy, sprawę, że inaczej coś odczytał, że nie dotarł w swoich myślowych wędrówkach tam, gdzie Wy, a raczej... gdzie indziej. Fala forumowych postów niezadowolonych debiutujących w szerszym gronie twórców, którzy krzyczą: „Źle! To nadinterpretacja! Nie o to mi chodziło, nie tak myślałem!”, świadczy tylko o tym, że użytkownicy ci nie godzą się na odsunięcie „siebie” z interpretacji, czy też inaczej – nie chcą, by ich świadomość tekstu była wykluczona, wystawiona poza nawias samego tekstu. A to rozjusza. To powoduje poczucie jakiejś utraty, zniszczenia pracy, odarcia. Nic więc dziwnego, że po publikacji tekstu Barthesa ozwały się głosy krytyki, a kontynuatorzy myśli poststrukturalistycznej nieco stępili ostrze brzytwy Francuza. Niemniej jednak – ciężko się z nim nie zgodzić, ponieważ możemy to obserwować na własnym, formowym podwórku. Figura autora, który objaśnia, który mówi, o co mu chodziło, musi według Barthesa odejść w niebyt, na rzecz „kierownictwa” czytelnika. To on powinien mówić o tekście („późny” Derrida nazwie to zdarzeniem – odpowiedzią tekstem na tekst – kontrasygnatą na sygnaturę) innym tekstem, tworzonym niejako „na kanwie”, w uzupełnieniu do tego, co przeczytał wcześniej – tym tekstem niekoniecznie będzie słowo pisane, a samo rozumienie dzieła.

Barthes tworzy swoją teorię zainspirowany mniej lub bardziej kilkoma innymi, czerpie z wielu wcześniejszych myśli teoretycznoliterackich – już fenomenolodzy Roman Ingarden, a po nim Iser i Jauss, mówili o konkretyzacji tekstu – o tym, że dzieło w całym swoim uporządkowaniu ma pewne miejsca puste, świadomie bądź nieświadomie pozostawione przez autora. Te miejsca są polem popisu dla czytelnika.

Wracając jednak do naszego nieszczęsnego autora – tym razem po prostu autora – warto zaznaczyć, że Barthes traktuje pisarza także jako pewien sztuczny wytwór. To krytyka literacka potrzebuje pisarzy, potrzebuje ich obecności fizycznej, potrzebuje ich życia osobistego, by mieć się do czego odwołać – nie ma przecież pisarza bez historii, bez przeżyć, bez doświadczeń. Jak to łatwo rozpatrywać dzieło z perspektywy rozrachunkowo-biograficznej. Nic łatwiejszego, jak odwołać się do przeżyć autora, połączyć kropeczki i, bęc!, interpretacja gotowa. Barthes zdecydowanie odcina się od tego typu myślenia, traktując autora jako pewien chwyt marketingowy tak krytyki literackiej, jak samych wydawnictw. Reklama dźwignią handlu, a skandal motorem reklamy – im bardziej burzliwe życie ma pisarz, tym lepiej dla jego książek (patrz: Masłowska lub Witkowski, by dalej nie szukać).

 

Dobra, ale jak to działa?

 

Właśnie! Jak to działa? Co wniosła teoria śmierci „autora” do badań literackich, co wnosi dla nas, miłośników czytania? Barthes jako pierwszy powiedział szczerze, że ma gdzieś, co autor sądzi o swoim tekście, co on uważa za słuszne. W pewnym sensie Francuz wyzwolił myślenie o literaturze, skierował punkt ciężkości na czytelnika, na jego zdanie, jego odczucia. Co ważne, dzięki temu otwarte zostało szerokie pole – jak pisał sam Barthes – tekstu, który ciągnie się aż po horyzont.

Teoretyk w swojej książce „S/Z”, która jest tak naprawdę komentarzem do jednego tylko opowiadania Balzaca, przedstawia swoją koncepcję rozgwieżdżenia tekstu. Interpretacja, czy też rozumienie, może pobiec w dowolną stronę – jedyne, co nas ogranicza, to sam tekst, jego granice. To ważne, bo nie jest to jeszcze ten moment w teorii literatury kiedy „wszystko jest tekstem” (Derrida). Dzięki Barthesowi z czytelnika spadł balast „dobrego” odczytania tekstu, pozostało samo czytanie i przyjemność lektury. Ale o tym może innym razem.

Czy jednak to wszystko, to oddanie kierownicy czytelnikowi, puszczenie hamulców, zabicie autora i pozbawienie go praktycznie praw do własnego tekstu oznacza, że teksty powinniśmy rozpatrywać przez pryzmat tego, jak sami byśmy je napisali? Oczywiście, że nie. Czytelnik jest autorem w odczytaniu tekstu, w jego złożeniu, jednak bazuje na tym już napisanym, na źródle. Barthes, w przeciwieństwie do pragmatystów ze szkoły Rorty’ego, mówi jednak o jakiejś uporządkowanej lekturze, która ma swój węzeł, początek, czy też lepiej – centrum – w samym tekście. Rorty natomiast poszedł w kierunku używania tekstu, czyli swoistego „róbta, co chceta” w literaturze. To jednak jest już zupełnie inna historia.

 


< 19 >