Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (3)

<|<strona 06>|>

Recenzje (3)

 

 


Czas na bohatera. Jednego

 

okladka okladka

Od pewnego czasu daje się zauważyć w literaturze lub filmie fantastycznym pewien trend polegający na sprowadzaniu niesamowitości do rzeczywistych korzeni. Nowe ekranizacje Batmana, Bonda czy też cykl powieści Davida Gemmella o starożytnej Grecji – wszystkie te utwory kierują się w stronę realizmu i rezygnacji z niesamowitości oraz bajkowych dekoracji. W przypadku wspomnianego wyżej cyklu powieściowego objawia się to na przykład przez wyrzucenie z opowieści części religijnej. Na pokazaniu, jak można było zdobyć Troję za pomocą sprytu i umiejętności, a nie w oparciu o wyrok wyroczni, przy boskim wsparciu i z rozlicznymi cudami. Wszystko to stanowi ciekawy eksperyment logiczny, zabawę w gdybanie. Bo przecież wszyscy wiemy, że tak naprawdę bez pomocy Olimpijczyków nic się tam odbyć nie mogło. I z takim właśnie przedstawieniem kawałka starożytnej historii możemy się zapoznać podczas lektury dwutomowej powieści Henry’ego Liona Oldiego „Heros powinien być jeden”.

Dawno, dawno temu, kiedy starożytni bogowie chadzali sobie po naszym świecie, rozpleniła się na greckich terenach masa różnego tałatajstwa. A to hydry jakieś powyłaziły, lwy-ludojady zaczęły grasować, dziki okrutne plony i obywateli tratować poczęły. Aby temu zaradzić, gromowładny Zeus postanowił spłodzić z ziemską kobietą syna – herosa, który niczym śmieciarz posprząta ten cały bałagan z potworami. W tym celu nawiedził łoże Alkmeny, ukochanej żony Amfitriona, wojownika i dowódcy jakich mało. To właśnie wojenne przewagi sprawiły, że w młodym jeszcze wieku został lawagetasem siedmiobramych Teb – dowódcą wojsk i pierwszym po królu. Jak widać, Zeus potrafił dobrać rodziców dla swojego potomka, który według przepowiedni stać się miał najpotężniejszym herosem w dziejach. Znacie zresztą zapewne jego imię i dzisiaj – zwano go Heraklesem.

Wszystko było przygotowane perfekcyjnie: odpowiednie wróżby, świetnie dobrani rodzice, wspaniałe plany na przyszłość. Ale nie byłoby z tego opowieści na osiemset stron, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. I pojawiły się komplikacje. Po pierwsze, inna potężna siła postanowiła przy tej okazji rozegrać swoje interesy i wmieszać się w plany Gromowładnego, a po drugie, sam Zeus był niezwykle zdziwiony, gdy po dziewięciu miesiącach piękna Alkmena powiła nie jednego, a dwóch synów – Ifiklesa i Alkidesa. I jak w tej sytuacji stwierdzić, który z nich ma być owym śmieciarzem, o którym głosiły przepowiednie? Zwłaszcza że obaj od początku byli strasznie silni i podobni do siebie niczym dwie krople wody. A prawdziwy heros powinien być jeden! I tak właśnie zaczyna się opowieść o życiu, dokonaniach, zwycięstwach i porażkach najsłynniejszego bohatera starożytności.

Z twórczością ukraińskiego duetu pisarskiego ukrywającego się pod pseudonimem Henry Lion Oldi zetknąłem się już wcześniej i był to kontakt jak najbardziej satysfakcjonujący. W powieści „Mesjasz formatuje dysk” zabrali mnie w ciekawą podróż do fantastycznego świata opartego na rzeczywistości dawnych Chin, zapoznali z obyczajami, kulturą czy też słynną biurokracją. Z tym większym zapałem sięgnąłem po ich najnowsze (na polskim rynku wydawniczym, rzecz jasna) dzieło. I nie zawiodłem się. Książka zawiera ciekawą intrygę, rozwijającą się przez długie lata życia naszego bohatera. Fabuła toczy się w dobrym tempie, czytelnik nie będzie się podczas lektury nudzić. Tym bardziej że liczne siły zła często próbują wpływać na tok wydarzeń, przez co zapewniają częste zwroty akcji.

Do zalet twórczości Oldiego zaliczam bez wątpienia ciekawe postaci, dobre dialogi i usytuowanie akcji w interesującym miejscu i czasie. Tym razem jest to starożytna Grecja. Autorzy, według mnie, dobrze odrobili związaną z tym pracę domową, całość okraszając odpowiednim nazewnictwem i zaludniając postaciami z mitologii. Z lekcji historii i języka polskiego pamiętam, że bogowie zamieszkujący na Olimpie, według ówczesnych wierzeń, wiele nie różnili się normalnych ludzi. Takie same targały nimi namiętności, tak samo błądzili, popełniali błędy i za nie płacili. Dużą zaletą powieści „Heros powinien być jeden” jest dobre oddanie tej właśnie koncepcji boskości. Zeus, Posejdon, Hera posiadają wielkie moce, ale zachowują się przy tym jak ludzie i daleko im do wszechwiedzy i wszechmocy.

Zimę mamy aktualnie w pełni i bez wątpienia wypełnienie długich, ciemnych wieczorów lekturą będzie dla nas korzystniejsze niż bezmyślne wpatrywanie się w telewizor. I na taki właśnie czas mogę polecić zagłębienie się w świat opisywany przez Henry’ego Liona Oldiego. Ciekawi bohaterowie, wciągająca intryga, obcowanie z mitologią podaną w atrakcyjny sposób – to wszystko sprawia, że odbiorca powinien czuć się usatysfakcjonowany. Pomijając, rzecz jasna, przypadki dużej rozbieżności gustów i oczekiwań między recenzentem a czytelnikiem.

 

Jacek Falejczyk

 

Henry Lion Oldi

Heros powinien być jeden Księga I-II

Tłum. Andrzej Sawicki (k. I), Eugeniusz Dębski (k. II)

Fabryka Słów, 2009

Stron: 508 (k. I), 314 (k. II)

Cena: 34,99 (k. I), 29,99 (k. II)

 


Teatr jednego Villona

 

okladka

Nowy zbiór Komudy, rozwijający rozpoczętą „Imieniem Bestii” i traktowaną nieco po macoszemu gałąź jego twórczości, to cztery całkiem obszerne teksty, w których pierwsze skrzypce gra Franciszek Villon, postać zapewne bliżej nieznana szerszemu gronu czytelników, a jeśli już znana, to bardziej darzona antypatią niż sympatią. Antypatią zasłużoną, ale zapewne nie z tych powodów, które poznajemy, czytając „Herezjarchę”; uczucie to sięga korzeniami nie do zamierzchłej historii Francji, jak sądzę, lecz raczej do współczesnych podręczników literatury, przynajmniej wśród młodszej części czytelników. Nie zagłębiając się jednak bliżej w stosunki Villona ze współczesnymi czytelnikami, należy jednak stwierdzić, że na wszelkie negatywne uczucia, jak już mówiłem, zasługuje. Poznajemy go z różnych stron, rzadko kiedy z tych lepszych; jest Villon-złodziej, Villon-przedsiębiorczy opiekun paryskich przechodek, Villon-rzezimieszek, znacznie rzadziej Villon-myśliciel i Villon-poeta. Co zresztą nie dziwi, zważywszy na okolice, w których się kręci (określenie wyjątkowo trafne dla jego egzystencji). Czyli, jak to ładnie podsumował Jacek Żakowski, radości i troski (z naciskiem na te drugie) paryskiego życia. Ponieważ zaś protagonista jest człowiekiem dużego formatu, to i jego troski przybierają stosowną formę; niczym król Midas zamienia wszystko, czego tylko się dotknie, w kłopoty, jakich nie powstydziłby się sam Phillip Marlowe – w „Panu z Dębiny” ściąga na siebie gniew samego Chrystusa, w „Herezjarsze” naraża się podejrzanej grupie heretyków, w „Danse Macabre” jest świadkiem swego rodzaju końca świata, a w „Klasztorze i morzu” zgłębia mroczne tajemnice kleru.

Jest to zbiór średni; dwa przeciętne teksty („Pan z Dębiny”, „Klasztor i morze”), jeden wybijający się (opowiadanie tytułowe) i jeden słabszy, momentami zahaczający nawet o nieintencjonalny komizm. Wszystkie, poza osnutą wokół wątków religijnych fabułą i postacią francuskiego poety, łączy mniejsza lub większa doza schematyzmu – zwłaszcza „Danse Macabre”, które wygląda jak podręcznikowy przykład zombie story osadzony w średniowiecznych realiach. Pozostałe teksty ratuje na szczęście zręcznie prowadzona fabuła, interesujące wolty i główny bohater, któremu zresztą należy się oddzielny akapit.

Bo to właśnie Villon, postać tak obleśna, że według najlepszych tradycji literatury powinien już dawno skończyć w nieoznaczonej mogile na niepoświęconej części cmentarza, dla pewności przygniecionej jak największym głazem, jest tym, co gruncie rzeczy napędza te teksty. Czasami widzimy w nim człowieka i ludzkie odruchy, jednak Komuda konsekwentnie pcha go na manowce, z których można wydostać się tylko nogami do przodu. Mimo wszystko podążamy za nim, gładko przechodzimy nad jego skurwysyństwami (z braku bardziej trafnego i mniej wulgarnego określenia), bo poza wszelkimi wadami został też wyposażony w jakiś rodzaj uroku.

Pomaga także świadomość, że inni wcale nie są wiele lepsi.

 

Marcin Kamiński

 

Jacek Komuda

Herezjarcha

Fabryka Słów, 2009

Stron: 344

Cena: 29,99

 


Cywilizacja w pigułce

 

okladka

Uwaga, spoilery! (ostrzeżenie redakcji)

 

Rafał Kosik wydał „Kameleona” w sierpniu 2008 i przez ostatni rok udało mu się zyskać uznanie zarówno czytelników, jak i części krytyków, co zaowocowało zdobyciem dwóch nagród – Zajdla i Żuławskiego. W takiej sytuacji polecanie książki traci sens, tym bardziej że nagrody lepiej się sprawdzają jako metody promocji niż recenzja. Wolę więc skupić się na analizie powieści. Postaram się jej bliżej przyjrzeć i przeanalizować treść na tyle dogłębnie, na ile będę w stanie. Aby mi się to udało, będę posiłkować się czasem spoilerami, co zapowiadam już teraz.

Powieść rozpoczyna się przybyciem na planetę Ruthar Larcke statku kosmicznego U.S.S. Ronald Reagan, którego celem jest zabranie potomków ekspedycji wysłanej tam stulecia temu. Zaskoczeniem dla członków misji ratunkowej będzie odkrycie rozległej cywilizacji zamiast garstki rozbitków. Próbując rozwiązać tę zagadkę, załoga statku stanie się dodatkowo świadkiem wojny toczonej na powierzchni przez dwa królestwa – Sinevar i Enagor. Jedno z nich, by przechylić szalę na swoją korzyść, tworzy Akademię Naukową, wierząc, że postęp przyniesie im zwycięstwo.

Aby uporządkować „Kameleona” jakąś ogólną myślą, odniosę się do starego wywiadu z Adamem Wiśniewskim-Snergiem, w którym pisarz podzielił literaturę zgodnie z problemami konkretnych grup. I tak fantastyce naukowej przypisał problemy cywilizacji, literaturze politycznej problemy grup społecznych, a literaturze pięknej problemy jednostki. Każdy z tych gatunków można odnaleźć w „Kameleonie”. Problemy grup społecznych i problemy jednostki są łatwe do wytropienia, ale należy je traktować jako części składowe, potrzebne do opowiedzenia o cywilizacji jako takiej.

Wątki ulokowane „na powierzchni planety” są sercem powieści – to tutaj można odnaleźć wspomniane problemy grup społecznych i jednostek. Wyprawa U.S.S. Ronald Reagan to wątek-otoczka, która tworzy nowy kontekst. Losy załogi nie mają większych szans na poruszenie czytelnika, za mało miejsca im poświęcono. Stąd też udział Reagana w wydarzeniach dziejących się na powierzchni planety jest niewielki. Obserwująca to, co się dzieje na Ruthar Larcke, załoga może sobie pozwolić na zdystansowane komentarze, pełne uwag naukowych. Bez tego zabiegu reszta powieści jawiłaby się jako powieść pseudohistoryczna (bo tylko przypadkiem nie rozgrywałaby się w konkretnej epoce historycznej).

Gdyby spróbować wpleść pomiędzy intrygi polityczne rozmowy o cywilizacji, efekt mógłby nie być równie zadowalający, jak ten osiągnięty przez Rafała Kosika, działałby na niekorzyść sztucznymi i pompatycznymi wypowiedziami. Także bez załogi Reagana zbyt łatwo można by dojść do wniosku, że książka nie podejmuje problemów cywilizacyjnych, tylko problemy jednostek zamieszanych w działania wojenne. Występujące tu i ówdzie wątki sensacyjne sugerowałyby, że o powieści należy mówić wyłącznie w kategoriach rozrywkowych.

W przyjętej strukturze postrzegam możliwość mówienia o tym, przez co nasza cywilizacja już przeszła (Ruthar Larcke), jak i o tym, w którym kierunku może zmierzać (załoga U.S.S. Ronald Reagan).

Powieść ma dwóch głównych bohaterów – braci Noana i Pachzana Ramachów – wychowanych w wiejskim gospodarstwie, związanych z planetą Ruthar Larcke. Są zupełnymi przeciwieństwami i tkwią w relacji typowej dla rodzeństwa (starszy Pachzan znęca się nad młodszym bratem). Obaj wezmą jakiś udział w wojnie. Starszy jako żołnierz, młodszy jako naukowiec.

Noan jest marzycielem, w dodatku leniwym, co przysparza mu kłopotów. W gospodarstwie rodziny Ramachów pomoc na roli jest obowiązkiem każdego członka rodziny. Noan, z racji swojej natury, często popada w problemy z ojcem i bratem. Te konflikty zainicjują przemiany w psychice chłopca. Patrząc na nie przez pryzmat etyki i moralności dostępnej każdemu czytelnikowi, będą to zmiany zdecydowanie na gorsze. Złudzenia co do dobroci młodszego Ramacha czytelnik straci już w momencie, kiedy ten kupi truciznę w celu zabicia starszego brata. Zdecydowanie wymyka się to zwyczajnym w procesie dojrzewania przypadkom. Młodym ludziom zdarza się co prawda nadużywać, pod wpływem emocji, słów o mocnym znaczeniu, grożąc komuś „zabiję cię”, ale przecież, jeśli czymś to skutkuje, to pobiciem. Tutaj o mały włos nie dochodzi do morderstwa. Żeby tego było mało, Noan bardzo wcześnie zaczyna korzystać z usług domów publicznych. Zmienia się w postać bardzo oschłą, egoistyczną i nieczułą na krzywdę. Pozostaje obojętny nawet wobec aresztowania człowieka, który wyciągnął go z więzienia.

Rafał Kosik przekonywająco oddaje sposób myślenia młodego człowieka. Wśród emocji Noana jest miejsce na irytację światem i ludźmi, typowy dla młodych ludzi egoizm. Jednak podczas lektury zdarzało się, że satysfakcja z obcowania z dobrze i ciekawie skonstruowanym bohaterem słabła. Zwłaszcza w momentach, kiedy Noan stawał się mądrzejszy i rozsądniejszy od wszystkich otaczających go starszych. W późniejszych częściach książki niektóre tropy sugerują, że Noan jest po prostu najwybitniejszą jednostką swojego ludu. W końcu ratuje swój świat od zagłady, sprawdza się też jako astronom. Niemniej momenty, w których Noan koryguje z łatwością błędne teorie naukowe, są właśnie tymi scenami, które osłabiały moje pozytywne wrażenia. Tak postępują wybitne jednostki, jednak sposób, w jaki autor to przedstawił, odbierał tym scenom wiarygodność. Bohater mierzył się ze zbyt prostymi, zbyt dziecinnymi wyobrażeniami nauki.

Dygresyjnie zaznaczę, że ta wada pojawia się nie tylko przy okazji teorii naukowych, ale np. nazw własnych dla sprzętu wojskowego. Zamiast o czołgu przeczyta czytelnik o pancernym żółwiu, mikrofon zostaje nazwany metalowym kokonem. Czemu takie nazwy, a nie bliższe czytelnikowi? Czy chodzi o przedstawienie techniki jako czegoś nowego, niedostępnego dla wszystkich ludzi, którzy nawet nie wiedzą, jak to się nazywa? Czy w takim przypadku żołnierze nie powinni używać własnych określeń, łatwiej i szybciej wymawialnych, mniej opisowych niż „pancerne żółwie”? Czy może autor chciał zapobiec podobieństwom postępu na Ruthar Larcke i Ziemi?

Noan reprezentuje więc jednostkę, która pcha swój lud do przodu. To wybitny umysł, pozbawiony skrupułów i w dużej mierze uczuć wyższych. Człowiek chciałby patrzeć na postęp bardziej idealistycznie, ale czy nie jest tak, że to właśnie takie cechy potrzebne są tym, którzy mobilizują resztę?

Jego starszy brat pozostaje jedynie pionkiem, częścią zamienną w większym mechanizmie. Pachzana poznajemy bliżej dopiero w dalszych partiach powieści, jako żołnierza biorącego czynny udział w wojnie. Jest postacią mniej interesującą od brata. On też się zmienia, ale jego przemiana nie jest już tak ciekawa, zwłaszcza w świetle zakończenia jego losów. W ostatnim kluczowym momencie swojego życia Pachzan, chcąc najpierw zabić brata za zamordowanie ukochanej kobiety, decyduje się popełnić samobójstwo. Być może znajdą się czytelnicy, dla których coś takiego jest i zaskakujące, i wiarygodne. Dla mnie, niestety, nie. Czy człowiek ze skłonnościami do przemocy, któremu udało się przeżyć wojnę bez większych szram na psychice, mógłby popełnić samobójstwo? Mimo że nie miał skłonności w tym kierunku? By było to wiarygodne, musiałby w swoim życiu mieć zupełnie inne doświadczenia niż Pachzan. Nie miałbym wtedy problemów (albo miałbym mniejsze) z zaakceptowaniem takiego rozwiązania. W sytuacji, jaką przedstawia mi autor, pomimo starań, nie udaje mi się odnaleźć modeli osobowości, które by takie zachowanie usprawiedliwiały. W rozwiązaniu wybranym przez Kosika widzę przedziwną psychologię życzeniową (chodzi mi o myślenie typu „chciałbym, aby ludzie tak postępowali”) nijak niepasującą do charakterów, które autor tworzył. Nie mógłbym tego wyjaśnić, nawet przyjmując stwierdzenie, że ludzie potrafią się zachowywać spontanicznie i zaskakująco, bo wszelkie zachowania człowieka nie biorą się przecież znikąd, zawsze jest coś, co je sugeruje lub zapowiada. Nawet w przypadku desperacji i impulsywnych emocjonalnych decyzji. Przecież takie zachowania nie są jednorazowe! Wystarczyłoby dodać kilka fragmentów, które pozostawiałyby czytelnikowi takie tropy i sugestie.

Podejście do psychologii w „Kameleonie” przypomina mi trochę metody Larsa von Triera: bohaterowie mają swoją rolę do spełnienia, ale w ostateczności nie musi być ona rozstrzygana zgodnie z wiarygodnymi psychologicznymi modelami, bo jeśli zajdzie taka potrzeba, można je nagiąć na potrzeby przekazu. Metoda ta sprawdza się jednak tylko przy bohaterach trzecioplanowych, bo takich można z łatwością pominąć po tym, jak wypełnią swoje zadanie w fabule. Tacy bohaterowie wychodzą Kosikowi znacznie lepiej niż rozbudowani Noan i Pachzan.

Mnogość bohaterów może doprowadzić do zagubienia. Ze wstydem przyznaję, że podczas lektury przyłapywałem się na myślach, że oto czytam o bohaterze, który na pewno wystąpił wcześniej, a jednocześnie nie pamiętałem, kim on właściwie był. Być może nie powinienem się tym przejmować, są to w końcu pomniejsi bohaterowie, mający jedynie do spełnienia role małych trybików w wielkich procesach. Miałem wrażenie, że autor chciał jednocześnie napisać powieść ilustrującą wszechstronnie cywilizację Ruthar Larcke, jak i opisującą szczegółowo model przemian ze wszystkimi procesami i trybikami. Ambitne, choć karkołomne. Tym bardziej że model przemian raczej wygrywa. Łatwiej wchodzi w pamięć niż podświadomie spychane na margines losy mało ważnych jednostek, jest też najbardziej dopracowanym elementem w powieści.

Postęp wydaje się wdzięcznym tematem. Sięgnął po niego niedawno Marcin Przybyłek, który postanowił go rozpisywać szczegółowo w swoim cyklu, ale ze skupieniem szczególnej uwagi na ulotności kolejnych wynalazków, ekonomicznych aspektach rynku, a przede wszystkim na konsumencie. Rafał Kosik poświęca wiele miejsca wynalazcy i impulsom wpływającym na postęp działającym ponad rynkiem.

Postęp według Kosika musi służyć czyjejś sprawie, komuś, kto będzie chciał ten postęp dalej finansować. Idealiści może i istnieją, ale jeśli będą chcieli pozostać idealistami, mogą za wiele nie osiągnąć. Bardzo dobrze pokazuje to scena, w której naukowiec, prezentując swoje osiągnięcie, już z góry mówi o ulepszeniach, jakie może zrealizować. Przełożony go poucza, aby to ulepszenie zachował na później, kiedy może okazać się „bardziej” potrzebne. Kiedy już otrzymują szanse na prowadzenie swoich badań, naukowcy starają się jak najdłużej działać na takich właśnie warunkach. W „Kameleonie” nie zabrakło także tej specyficznej dla naukowców presji hamującej każdą teorię, która podkopuje ich autorytet. Starsi naukowcy robią, co mogą, by chronić własne osiągnięcia i pozycję przed młodymi, bez względu na to, czy ich teorie są słuszne, czy nie. Posuwają się nawet do żądań szacunku i wdzięczności od podopiecznych.

Nie brakuje w tym pomyśle uproszczeń, ale wierzę, że autor się do nich posunął, aby nie rozpychać i tak rozbudowanej książki. Dlatego też od momentu utworzenia Akademii powstają tylko coraz to nowsze ulepszenia dla dawnych koncepcji, ale wszystko to jest zwyczajnym streszczeniem dobrych rozwiązań z historii postępu ludzkości. Pominięte zostały wynalazki błędne, takie, które jeśli nie kosztowały wynalazców życia, to narażały ich na pośmiewisko.

Największymi plusami powieści pozostaną dla mnie konstrukcja, środki, jakimi autor prowadzi fabułę, oraz otwarte zakończenie.

Zapewne ponowna lektura „Kameleona” byłaby wskazana, aby uporządkować sobie powieść, ale osobiście się na nią nie skuszę. Powieści zabrakło tych kilku rzeczy, które by do tego zachęcały. Warsztat Kosika, chociaż całkiem niezły, na dłuższą metę był dla mnie zbyt męczący. Momentami czytałem powieść wyłącznie zrywami. Doceniam chęci autora, by oddać wszystko jak najdokładniej, ale książce nie zaszkodziłyby skróty.

„Kameleonowi” trochę zabrakło, by uplasować się wśród książek bardzo dobrych. Ale wystarczyło, by wybił się ponad przeciętną.

 

Mariusz Klimek

 

Rafał Kosik

Kameleon

Powergraph, 2008

Stron: 544

Cena: 32,00

 


Mordimer - początek

 

okladka

Pierwszy tom „Płomienia i krzyża”, zbiór czterech opowiadań, bardziej niż którakolwiek z wcześniejszych odsłon cyklu inkwizytorskiego zbliża się do powieści. Przyczyna jest prosta – wszystkie teksty łączy jeden nadrzędny cel: pokazanie dzieciństwa i młodości „biednego Mordimera” oraz wyświetlenie tajemnicy jego szczególnych magicznych uzdolnień, które uczyniły chłopaka interesującym dla Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i Anioła.

Choć jest to część najwcześniejsza pod względem chronologicznym, to czytelnik znający cztery pozostałe tomy opowiadań więcej z jej lektury wyniesie – odnajdzie tu bowiem liczne smaczki, od genezy dziwnie zniekształconego imienia bohatera, poprzez ciekawostki na temat pochodzeniu Bliźniaków, a skończywszy na wyjaśnieniu, skąd wzięła się podagra przyszłego biskupa Hez-Hezronu, Gersarda. Prequel został solidnie przemyślany, jest spójny z wizją przedstawioną w kolejnych tomach cyklu, co najwyżej pozwala inaczej spojrzeć na niektóre, wcześniej pozornie oczywiste kwestie, dostarczając nowych informacji. Najważniejszą z nich jest nieszczęsny wątek Wybrańca Bożego z „Miecza Aniołów”, który w „Łowcach dusz” został porzucony. W losy Mordimera została bowiem wpleciona, jak się okazuje, więcej niż jedna magiczna zagadka, a jego niezwykle uzdolniona w mrocznej sztuce i chorobliwie ambitna matka nie zawahała się uwikłać go we własne gierki, mające na celu uzyskanie dostępu do wielkiej magicznej potęgi. Dowiadujemy się, w jakich okolicznościach Madderdin trafił w szeregi inkwizytorów i kto był jego pierwszym „duchowym opiekunem”. Wyjaśnia się też – po części – przyczyna niezwykłych cierpień, które każdorazowo towarzyszą jego modlitwom. Inkwizytorium nie chce, by swobodnie posługiwał się swoimi niecodziennymi uzdolnieniami, wówczas mógłby bowiem doznać pokusy zejścia na złą drogę i nabrać złudzeń dotyczących własnej wszechmocy. W tle przewija się (zdecydowanie najciekawszy) wątek potężnej magicznej księgi i perskiego czarnoksiężnika, który z jej pomocą podporządkował sobie świat demonów.

Historie z większym fabularnym potencjałem – czyli te dotyczące nauki Mordimera i jego „pierwszych kroków” w nowym fachu – autor najwyraźniej zachował na kolejną część „Płomienia i krzyża”. Pierwsza sprawia wrażenie interesującego, ale zdecydowanie nie niezbędnego dodatku, przeznaczonego raczej dla fanów cyklu niż dla osób, które jeszcze o inkwizytorze biskupa Hez-Hezronu nie słyszały. Te mogą się wręcz łatwo zniechęcić, bo zbiorowi – siłą rzeczy – brakuje największej moim zdaniem zalety poprzednich, czyli cynicznej narracji z perspektywy dorosłego Madderdina. Fabuły są nieskomplikowane, gdyż ich głównym zdaniem jest dostarczanie informacji (retrospekcja z dzieciństwa Mordimera, poświęcona w głównej mierze jego matce, w opowiadaniu „Piękna Katarzyna” i uzupełniające ją w pewnym sensie śledztwo inkwizytorskie, dotyczące przeszłości niepokojąco obdarzonego przez naturę wychowanka, opisane w „Szachor sefer”), a nie wciąganie w akcję. Wyjątek stanowi opowiadanie tytułowe, osadzone w realiach chłopskiej rebelii, której musi stawić czoła wysłannik Wewnętrznego Kręgu, by sprowadzić do klasztoru w Amszilas niezwykłą dziewczynkę.

Reasumując, w moim prywatnym rankingu cyklu niezagrożonym liderem pozostaje zbiór „Łowcy dusz”, nie mogę jednak zaprzeczyć, że pierwszy tom prequela zaciekawił mnie na tyle, że z pewnością sięgnę po kontynuację. Jednak – paradoksalnie – rozpoczynania przygody z serią od tej części, z wymienionych powyżej powodów, zdecydowanie nie polecam.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jacek Piekara

Płomień i krzyż, tom I

Fabryka Słów, 2008

Stron: 344

Cena: 29,99

 


< 06 >