Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (5)

<|<strona 08>|>

Recenzje (5)

 

 


Pratchett na słuch

 

okladka

Książka, którą przyszło mi recenzować, znana jest na naszym rynku od wielu lat. Pierwsze wydanie w Polsce ukazało się bowiem w 1995 roku, od tego zaś czasu pojawiło się kilka wznowień. Nie jest to też pozycja, która przeszła w naszym światku bez echa. „Blask fantastyczny” Terry’ego Pratchetta – bo o tej pozycji właśnie mowa – to drugi tom jednego z najsłynniejszych i najbardziej lubianych cykli fantasy wydawanych w naszym kraju. Książka ta recenzowana była więc zapewne już wielokrotnie. Ta recenzja traktować będzie jednak nie o wersji papierowej, a o wydaniu w formie dźwiękowej, czyli o tak zwanym audiobooku.

Przyznam się też od razu, że do tej pory nie miałem dużej styczności z tym medium. Ot raz, w ramach nauki języka, przesłuchałem amatorsko zrealizowaną i umieszczoną w sieci za darmo książkę w wersji dźwiękowej. Tym razem przyszło mi zapoznać się z produktem profesjonalnym, czytanym przez znanego aktora. Ale zacznijmy od początku.

Na pierwszy rzut oka całość prezentuje się zachęcająco. Pudełko, z ilustracją kojarzącą się od razu ze „Światem dysku”, skrywa płytę CD wypełnioną prawie dziesięcioma godzinami nagrania w formacie MP3. Wciśnięcie przycisku PLAY oraz dosyć mocne przekręcenie potencjometru sterującego dźwiękiem pozwala nam wsłuchać się w treść czytaną przez Krzysztofa Tyńca. Opowieść o tym, jak nagle na dyskowym firmamencie pojawia się złowróżbna czerwona gwiazda, której pochodzenia nie są w stanie wyjaśnić ni uczeni, ni magowie, czy też nawet druidzi, którzy akurat na przewidywaniu ruchów gwiazd oparli swój biznesplan.

Samo pojawienie się nowej gwiazdy nie wpłynęłoby zapewne zbyt destrukcyjnie na świat przemierzający czas i przestrzeń na grzbietach czterech słoni, które stoją na pancerzu wielkiego żółwia A’Tuina. Jednak nowe ciało niebieskie nieprzerwanie się powiększa i zaczyna w sposób odczuwalny wpływać na bilans termiczny świata. To już jest wystarczający powód do tego, by ludzi ogarnęła panika, by, jak to zwykle czynią w takich sytuacjach, zaczęli domagać się, by inni wreszcie COŚ z tym zrobili. Adresatami takich żądań mogą być różni możni i wielcy tego świata – to już kwestia geograficzna. W największym mieście na dysku, Ankh Morpork, będą to oczywiście magowie, od niepamiętnych czasów zbierający wiedzę o siłach rządzących światem, epatujący swoją potęgą i możliwościami. I co najważniejsze – posiadacze Octavo (Oktavo? Oktawo? Tu objawiła się właśnie pewna niedogodność audiobooków) – księgi zawierającej osiem pierwotnych zaklęć. Pierwszych zaklęć użytych przez stwórcę przy tworzeniu świata dysku. I od niepamiętnych czasów, kiedy tylko coś niepokojącego dzieje się na świecie, tłum zebrany pod murami Niewidocznego Uniwersytetu skanduje: „Odczytajcie Octavo!” Co, według popularnych wierzeń, ma wszystko naprawić i przywrócić ład oraz porządek. Jak widać, nic trudnego.

Przynajmniej tak być powinno. Całość jednak zakłóca boleśnie świadomość, że parę lat wcześniej jedno z ośmiu zaklęć wyrwało się na wolność. Normalna sprawa – wszak tak potężne czary muszą posiadać świadomość i własną wolę. To jedno postanowiło więc sobie pozwiedzać świat. I w tym celu zagnieździło się w umyśle jednego ze studentów magii, Rincewinda, komplikując mu w ten sposób życie. No bo wyobraźcie sobie studenta magii, który nie jest w stanie nauczyć się nawet najprostszego zaklęcia. Nie z braku chęci czy umiejętności, tylko z tchórzostwa. Nie, nie Rincewinda, lecz samych czarów. Żadne z nich nie odważy się bowiem zadomowić w umyśle, w którym grasuje jedno z ośmiu. No cóż, tak upośledzony student nie ma szans na zdanie jakiegokolwiek egzaminu. Kiedy przychodzi jednak czas na odczytanie Octavo, obecność Rincewinda wydaje się niezbędna. A gdzie on się aktualnie podziewa? No cóż, zdaje się być chwilowo niedostępny i bardzo zajęty spadaniem z krawędzi Dysku.

O twórczości pana Pratchetta napisano już wiele, zazwyczaj w superlatywach. Na pewno stwierdzić mogę, że nie znam osób, które po zapoznaniu się z jego powieściami traktowałyby je obojętnie. Jednych specyficzny humor i styl pisania zachwyca, drugich zniechęca. Przy czym tych drugich znam zdecydowanie mniej. Siadając do lektury światodyskowej powieści, otrzymujemy kilka godzin dobrej zabawy. Wyraziści bohaterowie, ciekawe fabuły, szybka akcja z licznymi zwrotami, dowcipne dialogi to niewątpliwie zalety cyklu. Bardziej wymagający czytelnicy znajdą mnóstwo nawiązań do naszego świata, historii, mechanizmów społecznych, wiodących do nienachalnie podanego przesłania. Wszystkie te elementy zaś sprawiają, że od lat szczerze polecam lekturę dzieł Terry’ego Pratchetta.

W tym miejscu wypada się jednak skupić nad tym, co odróżnia wydanie dźwiękowe od papierowego. Pierwsza i według mnie najważniejsza sprawa to interpretacja. Czytając książkę, jesteśmy ograniczeni jedynie przez swoją wyobraźnię. To ona podpowiada nam, jak brzmieć będą głosy poszczególnych postaci. Tymczasem zapoznając się z audiobookiem, jesteśmy skazani na interpretację czytającego aktora. Kiedy zaś zapoznajemy się w ten sposób ze znanym i lubianym utworem, wówczas może się pojawiać pewien dysonans. W tym wypadku wypada mi generalnie pochwalić interpretację pana Tyńca. Jednak, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, z pewnymi zastrzeżeniami. Otóż głosy dwóch kluczowych dla serii postaci – Śmierci i niedoszłego maga Rincewinda – dosyć znacznie rozminęły się z moimi wyobrażeniami. Pytanie jednak – czy to kwestia złej interpretacji, czy po prostu różnic w moim i aktora odbiorze tych postaci – pozostaje otwarte. Rzecz jasna, problem ten nie powinien występować u osób, które z tym utworem zapoznawać się będą po raz pierwszy w formie dźwiękowej.

Innym zastrzeżeniem może być stosunkowo niska głośność nagrania. Jak już na wstępie wspominałem, aby usłyszeć zawartość, musiałem dosyć mocno pogłośnić odtwarzacz CD. Biorąc zaś pod uwagę, że słuchałem całości w samochodzie i, od czasu do czasu, musiałem przełączyć się na radio, może to stanowić mały problem. Jest to jednak zastrzeżenie czysto techniczne i nie wpływa na odbiór całości jako dzieła literackiego.

Poza tymi uwagami pozostaje mi jedynie pochwalić dźwiękowe wydanie „Blasku fantastycznego”. Dla tych, którzy nie znajdują w napiętym harmonogramie dnia czasu na spokojną lekturę, za to spędzają sporo czasu w komunikacji miejskiej czy samochodzie, taka forma wydaje się idealna. Zwłaszcza że jest tak profesjonalnie przygotowana i interpretowana przez dobrego aktora. No cóż, chyba pozostaje mi z uwagą przyglądać się rozwojowi tego, stosunkowo młodego wiekiem, medium.

 

Jacek Falejczyk

 

Terry Pratchett

Blask fantastyczny

Tłum. Piotr W. Cholewa

Biblioteka Akustyczna, 2009

Czas: 9 godz. 47 min 40 s

Cena: 34,90

 


Jig Wszystkobójca - bohater wbrew woli

 

okladka okladka

O klątwie tomu drugiego, ciążącej nad autorską bracią, słyszał chyba każdy. Na samo jej wspomnienie budynki drżą w posadach, klękają narody. Tom drugi to obiekt pożądania niecierpliwiących się czytelników, którzy chcą więcej i bardziej, a na pewno szybciej, najlepiej na wczoraj, dla pisarzy zaś to wyzwanie, koszmar wcielony tudzież zło nad złami. A co dopiero tom trzeci...

Przyznam szczerze, że moje pierwsze podejście do „Drogi goblina” zakończyło się całkowitą klapą. Znałam już Jiga i jego stosunek do szeroko pojętego życia, wiedziałam, czego się mniej więcej spodziewać po pobratymcach głównego bohatera, więc to, co w „Zadaniu goblina” stanowiło pewien powiew świeżości, tu z lekka zalatywało mi stęchlizną. W dodatku główny wątek – kolejna „bohaterska” wyprawa przez rozmaite zakamarki gobliniej góry – za bardzo trącił odgrzewanym tomem pierwszym. W rezultacie mniej więcej w okolicach setnej strony utknęłam i za żadne skarby nie zdołałam się przemóc, by przewrócić kartkę. Mowy nie ma, koniec, kropka. Książka wróciła zatem na półkę, skąd zdjęłam ją dopiero po dobrych paru miesiącach, gdy obok stała już „Wojna goblina”, kusząca blurbem, który co nieco obiecywał. A trudno wszak czytać tom trzeci, gdy się drugiego nie zmogło.

Otworzyłam. Przeczytałam. Zwyciężyłam.

No, może nie było to druzgoczące zwycięstwo, gdyż to, co woniało stęchlizną przy podejściu pierwszym, przy drugim wciąż ów zapaszek posiadało. Chcąc nie chcąc – bardziej nie chcąc, rzecz jasna – Jig zwany Smokobójcą po raz kolejny wyrusza na obowiązkową bohaterską wyprawę, by stawić czoła tajemniczemu czemuś. Owo tajemnicze coś, oprócz wspomnianej tajemniczości, charakteryzuje się również wysoką śmiercionośnością i upodobaniem do zmiatania z bądź spod powierzchni ziemi wszelkich wciąż żywych istot. Łatwo się domyślić, co o tym wszystkim sądzi dzielny inaczej Jig; niestety, okoliczności nie sprzyjają mu jeszcze bardziej niż w tomie pierwszym. Nie mając wyboru, etatowy bohater goblinów wyrusza w drogę, a wraz z nim arcyzrzędliwa i starsza niż węgiel niańka Grell oraz Braf, rozgarnięty mniej niż kupka liści goblini wojownik. A jakby tego było komuś mało, śladem dzielnej drużyny podąża niejaka Veka, której marzeniem i życiowym celem jest posiąść tajemną wiedzę o sztuce magicznej, a przy okazji udowodnić wszystkim, że to nie Jig, lecz ona sama zasługuje na miano prawdziwego bohatera. Całości dopełniają pająk Ciapek, ulubieniec dam (no, mój na pewno), oraz niejaki Sznyt, hobgoblin z pewną osobliwą słabością.

Największą wadę tomu drugiego stanowi wspomniana już kilkakrotnie wtórność. Przecież to już było! – chciałoby się zakrzyknąć. I tchórzliwe, okrutne gobliny, i quest, i sceneria, i drużyna, która momentami bardziej Jigowi przeszkadza niż pomaga. Całość ratuje najmniej sympatyczna i najbardziej irytująca ze wszystkich postaci – Veka, tak jak Jig wyśmiewana przez pobratymców, upokarzana na każdym kroku i traktowana przez nich per noga. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Jig, jak już wiemy z „Zadania goblina”, za nic w świecie nie chce być bohaterem, lecz nim jest, Veka chce – i zostać nim nie może, choć zna na pamięć „Drogę Bohatera – Wydanie dla magów” i teorię bohaterstwa ma już w małym palcu. W pierwszym tomie Jim C. Hines zaserwował czytelnikowi zderzenie tchórzliwej i podstępnej gobliniej natury z mimowolnym – czy raczej „wbrewwolnym” – bohaterstwem, w drugim zaś przeciwstawił sobie gorzko-realistyczne „nie chcę, ale muszę” Jiga z euforyczno-idealistycznym „chcę, ale nie mogę” Veki. Śledzenie na przemian ich jakże kontrastowych losów i przemyśleń poprzez ten właśnie pryzmat to najciekawsze, co „Droga goblina” ma czytelnikowi do zaoferowania. Oba gobliny są bowiem gotowe na wszystko, by osiągnąć swój cel – uniknąć śmiertelnego niebezpieczeństwa lub wleźć mu prosto w paszczę, w zależności od potrzeb i upodobań. Niestety, w książce jak w życiu: zwykle dostaje się od losu to, czego się akurat najmniej potrzebuje...

Po przeżyciach z „Drogą goblina” tom trzeci, „Wojna goblina”, wciągnął mnie od pierwszych stron. Akcja od razu rusza z kopyta, wywracając cały dotychczasowy świat do góry nogami. Niebezpieczeństwo samo puka do drzwi, nie trzeba już za nim nigdzie łazić. Do gobliniej góry ponownie wdzierają się ludzie, lecz tym razem jest ich znacznie więcej i dokładnie wiedzą, czego chcą – wybić ohydne gobliny (między innymi) co do nogi, uprzednio wykorzystawszy je do własnych celów. Tym razem Jig, ponownie bardziej nie chcąc niż chcąc, skuty wraz z pobratymcami wyrusza w szeroki, nieznany mu świat, świat na zewnątrz, wokół góry, gdzie już czekają na niego dziesiątki nowych wyzwań i niebezpieczeństw, z niechcianą i błyskawiczną karierą wojskową na czele. Spośród licznych towarzyszy najbardziej doskwierają mu Relka, fanatyczna i niezbyt bystra wyznawczyni boga Tymalousa Ciemnogwiazdego, jak również pierwsza fanka jego kapłana, czyli Jiga Smokobójcy we własnej osobie, oraz Trok, tępy i sadystyczny, czyli jak najbardziej typowy, goblini wojownik. Z kolei wśród wrogów-i-tak-jakby-nie-do-końca-sprzymierzeńców ma między innymi znanego z „Zadania goblina” krasnoluda Darnaka czy pozostałe przy życiu rodzeństwo nieświętej pamięci księcia Bariusa.

Na wielki plus autorowi „Wojny goblina” należy policzyć zmianę scenerii i konwencji – zamiast heroic fantasy spod znaku dzielnych i (nie)wesołych drużyn i questów Jim C. Hines wziął na ruszt heroic fantasy spod znaku bitew i potyczek, każąc goblinom opuścić bezpieczną górę i stanąć do walki w szczerym polu, by móc w ten sposób ukazać makabryczno-komiczny świat prawdziwych wojowników i przy okazji rozprawić się z kolejnym zestawem stereotypów. Równolegle poprowadził drugi wątek, w którym pomału, nie odkrywając na raz zbyt wiele, przedstawił czytelnikowi dzieje dotychczas najbardziej tajemniczego bohatera goblinich powieści – Tymalousa Ciemnogwiazdego. Wyjście poza świat gobliniej góry, subtelna zmiana konwencji, rozbicie narracji na dwa tory, jak również nawiązanie do poprzednich tomów i bardzo zgrabne domknięcie rozpoczętych w nich wątków to, obok wciąż trzymającego poziom humoru, największe zalety „Wojny goblina”, moim zdaniem najlepszej z trzech książek o przygodach Jiga Smoko... nie, to już nieaktualne – Jiga Wszystkobójcy.

A dzielny pająk Ciapek rządzi i basta.

 

Marta Kisiel

 

Jim C. Hines

Droga goblina

Tłum. Dominika Schimscheiner

Fabryka Słów, 2008

Stron: 431

Cena: 33,90

 

Jim C. Hines

Wojna goblina

Tłum. Dominika Schimscheiner

Fabryka Słów, 2009

Stron: 479

Cena: 33,90

 


Ciężar powołania

 

okladka

O powieści Chabona słyszałam wiele dobrego. Tylko dlatego zacisnęłam zęby i przebrnęłam przez początek. A właściwie przez niemalże jedną czwartą. Potem rzeczywiście zaczęło się to lepsze, jednak choć solidna – na tle entuzjastycznych recenzji – opowieść o wielkim syjonistycznym spisku w alternatywnej historycznej rzeczywistości w pewnym stopniu mnie zawiodła. Przede wszystkim to, co w „Związku...” najlepsze, to elementy klasycznego noir (z dosyć znaczącymi modyfikacjami) oraz kreacje postaci. Natomiast główny wątek „fantastyczny”, czyli kolejne podejście żydowskiej diaspory (tym razem knującej na Alasce) do realizacji marzenia o Nowej Jerozolimie, w mojej ocenie ciągnie całość w dół. Z „fantastyki” wystarczyłby w zupełności wątek nieszczęsnego kandydata na Mesjasza, poprowadzony bardzo zgrabnie i przejmujący.

Częściowo za problemami z początkiem stoi być może nietypowa forma prowadzenia narracji, na którą zdecydował się autor. Opisując wydarzenia bieżące, zastosował bowiem narrację trzecioosobową, ale w czasie teraźniejszym. Zanim się z nią oswoimy, sprawia nieco sztuczne wrażenie i trzeba przez nią brnąć. Relacje z przeszłości to już klasyczna narracja trzecioosobowa, prowadzona w czasie przeszłym. Głównym problemem jest jednak tempo, bardzo nierównomierne. Choć, zgodnie z wymogami gatunkowymi, zaczyna się od trupa, potem napięcie spada niemalże do zera, a fabuła ulega swoistemu zawieszeniu. Dopiero od momentu identyfikacji nieboszczyka dostajemy w miarę systematyczny rozwój akcji. Tego „przystanku”, który stanowi obszerny fragment i służy zarysowaniu prywatnych problemów głównych protagonistów, wielu czytelników może jednak nie znieść zbyt dobrze. Można było zapewne osiągnąć podobny efekt, nieco inaczej rozkładając akcenty. Biorąc jednak pod uwagę sprawność warsztatową autora, nie mam wątpliwości, iż był to zabieg celowy, mający podkreślić, że „Związek...” to coś o wiele więcej niż kolejny kryminał z wątkiem nadprzyrodzonym w tle.

Dla mnie to przede wszystkim powieść psychologiczna. Owszem, dużą wartość poznawczą mają opisy żydowskich obyczajów i stylu życia, zwłaszcza że mamy okazję obserwować wewnętrzną różnorodność, warunkowaną głównie stosunkiem do praktyk religijnych, ale nie tylko. Z jednej strony – w pewnym sensie rozpaczliwa, demonstracyjna „żydowskość” pół-Indianina, Miśka Szemeca, który gorliwą pobożnością próbuje „kupić” sobie miejsce w świecie, choć świetnie wie, że z przyczyn obiektywnych skazany jest na bytowanie „pomiędzy”. Z drugiej – tradycyjna, rygorystyczna, sekciarska doktryna wierzbowerów, którzy, choć trzymają się pozorów, w istocie są hipokrytami, bandytami, mafiozami, bez wahania łamiącymi etyczne nakazy Pisma, którego wymogom do granic absurdu podporządkowują codzienne życie. W ich społeczności przychodzi na świat cadyk Ha-dor, który, jeśli okażą się tego godni, może zostać ich Mesjaszem. Trudno o większą ironię. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim Mejer Landsman, z pozoru chandlerowski cynik, pijak, ale wciąż „rzetelny gliniarz”. Stracił dziecko, po nim żonę, a z nią sens życia. Została mu już tylko odznaka (religią pogardza tak demonstracyjnie, jak jego kuzyn Miśko ją praktykuje). A i ją ma stracić za kilka tygodni, gdy skończy się tymczasowa autonomia przyznana Żydom okręgu Sitka i zostanie on ponownie włączony do USA. Landsman sądzi, że przestało mu zależeć na czymkolwiek. Kiedy jednak w obskurnym hotelu, w którym mieszka, ktoś zabija strzałem w tył głowy młodego, anonimowego Żyda, a niemal równocześnie do miasta powraca była żona Mejera, Bina, by zostać jego tymczasową przełożoną, zgorzkniały policjant odkrywa, że jeszcze nie złożył ostatecznej kapitulacji.

Właśnie galeria wiarygodnych, złożonych, nieszablonowo (wbrew początkowo sugerowanym szablonom) poprowadzonych postaci i świetny warsztat pisarski Chabona, który, choć pozornie przedstawia jedynie suche relacje dotyczące opisywanych wydarzeń, często nawet jednym zdaniem umie rozbudzić emocje, stanowią w mojej opinii największe walory „Związku żydowskich policjantów”. Niepotrzebnie autor dodał do tego barszczu kilka spiskowych grzybów, choć bez nich nie dostałby zapewne Hugo, Locusa czy Nebuli. Mimo tego, że daleko jej do wybitności, jest to bez wątpienia pozycja interesująca i warta uwagi, dająca się odczytać na wielu poziomach i skłaniająca do refleksji.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Michael Chabon

Związek żydowskich policjantów

Tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska

W.A.B., 2009

Stron: 450

Cena: 39,90

 


Dorosłe dzieci

 

okladka

USA, Perdido Beach w stanie Alabama, trzysta rodzin, szkoła, przedszkole, dwie restauracje (w tym McDonald’s). Mała senna mieścina, gdzie popołudniami nie ma co robić. Obejrzeć telewizję, pogadać z kumplami, jak ktoś lubi i umie – posurfować na fali. Można umrzeć z nudów. A na pewno stracić instynkt samozachowawczy.

I w tejże mieścinie pewnego dnia staje się coś nieoczekiwanego. Puff! Znikają dorośli. Puff! Znikają starsze nastolatki. Zostają dzieciaki i zwierzaki. Przestają działać telefony i stacjonarne, i komórkowe, nie ma telewizji ani radia.

Takim spektakularnym, wziętym wprost z Hitchocka „trzęsieniem ziemi” rozpoczyna się pierwsza z cyklu powieści Michaela Granta „Gone. Zniknęli. Faza pierwsza: Niepokój”.

Akcja zawiązuje się wokół Sama Temple’a – czternastolatka, lokalnego bohatera (uratował szkolny autobus pełen dzieciarni, gdy kierowca zszedł za kółkiem na zawał), „Genialnej” Astrid – cud-dziewczyny, najinteligentniejszej laski w szkole, w której Sam się podkochuje, Edillia – Meksykanina, syna prostego robotnika, i Quinna – przyjaciela Sama, chłopaka o wyglądzie surfera.

To oni – ale też kilku innych czternastolatków – opanowują pierwszą panikę wśród pozostałych, oni formują grupy wsparcia do przeszukiwania domów, w których mogły zostać niemowlęta bez opieki, oni kopią pierwsze groby. To oni wreszcie odkrywają, jaka zasada rządzi „puff!”.

Zniknęli wszyscy, którzy ukończyli piętnasty rok życia. Dla Sama rozpoczęło się odliczanie – do jego piętnastych urodzin pozostało niecałe trzysta godzin.

Tyle z treści, która znana jest też z okładkowego blurba i zapowiedzi prasowych. Czas na moje wrażenia.

Książka wciąga jak diabli. Mimo że jestem dorosła, czytałam powieść dla młodzieży, nie mogąc doczekać się kolejnego rozdziału, który przybliży mnie do rozwiązania zagadki – dlaczego zniknęli. Świetnie skrojony, napisany oraz przetłumaczony thriller. Postaci odmalowane soczyście (poza Quinnem, który na tle barwnego Sama wypadł gorzej niż blado). Historia jak dla mnie świeża i niecodzienna.

Chociaż muszę przyznać, że po lekturze odczuwam pewien... dyskomfort psychiczny. Tak bym to nazwała. Dzieci mnie nie przekonały. Nie wiem, może w USA nastolatki dorastają szybciej. Dla mnie bariera piętnastu lat to ciut mało jak na tak spontaniczne – acz niezwykle dojrzałe decyzje, jakie dzieciaki podejmują.

Samowi, który stał się nagle, wręcz wbrew sobie, przywódcą pozostałych dzieciaków, i jego przyjaciołom autor postawił wrogów – wrednych, żadnych władzy (i krwi), pozbawionych skrupułów równolatków z Coates Academy.

Caine, Diana, Drake są okrutni, sadystyczni, chcą zaprowadzić w Perdido Beach rządy totalitarne, wyznają zasadę „kto nie z nami, ten przeciwko nam”.

Żeby wyjaśnić, dlaczego mnie przedstawione postawy nie przekonują, muszę zdradzić co nieco z dalszej fabuły (bez obaw, czegoś znaczącego ani zakończenia nie powiem).

Zanim stało się „puff!”, część nastolatków zauważyła u siebie pojawienie się pewnych „mocy”. Raz była to umiejętność stworzenia fali świetlnej, raz większa sprawność biegania, raz umiejętność przenoszenia przedmiotów siłą woli. Po zniknięciu dorosłych, moce te rozwinęły się znacznie. Większość z nich „pochodziła” z dłoni – tam mieścił się „ośrodek sterowania”. Gdy Caine i Diana uświadomili to sobie, wpadli na pomysł, by zabetonować dzieciakom z mocami dłonie, czym skazali je – z pełną tego świadomością! – na powolną śmierć głodową.

I w tym momencie zatrzeszczał u mnie kołek niewiary. Nie wierzę, że tak chory pomysł mógł urodzić się w umyśle czternastolatka. Szybciej bym się spodziewała czegoś podobnego po dorosłym. Albo jestem po prostu naiwna i nie orientuję się, jakimi krętymi ścieżkami błądzą myśli w porypanych mózgach nastolatków.

Wracając – dzieci nie będące dziećmi, nie myślące jak dzieci wykorzystał już Card w „Grze Endera”. I tam bardziej mnie do siebie przekonywały. Tłumaczę to sobie tym, że u Carda akcja zawiązana była w odległej przyszłości, gdzie wszystko zostało genetycznie zmodyfikowane, zatem dzieci też. U Granta rzecz się dzieje tu i teraz. Nasza planeta, nasze USA, nasze nastolatki...

Jednak narzekać nie mam zamiaru. Może właśnie z powodu nieprzekonujących dzieci powieść czytało mi się tak dobrze? Jak historię dorosłych? Nieważne...

Książka jak najbardziej godna polecenia.

 

Karolina Kacprzak

 

Michael Grant

Gone. Zniknęli. Faza pierwsza: Niepokój

Tłum. Jacek Drewnowski

Jaguar, 2009

Stron: 526

Cena: 34,90

 


< 08 >