strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
David Weber, John Ringo
strona 33

Marsz ku morzu (2)

 

- Powoli - zawołała Kosutic. - Miasto nam nie ucieknie.

Przez ostatnie dwa dni kompania posuwała się krętymi wąwozami w stronę osiedla. Okazało się, że dolina, z której wyszli, należała do innego działu wodnego, więc musieli trochę się cofnąć. Ta zwłoka sprawiła, że kończyła im się już pasza dla zwierząt jucznych.

Kiedy więc dotarli do dość gęsto zalesionego terenu moren i osadów rzecznych, mogli zwolnić tempo marszu i pozwolić flar-ta pożywić się.

- Zrozumiano, pani sierżant - odparła Liszez przez komunikator i zwolniła, rozglądając się dookoła.

Maszerowali szerokim, dobrze ubitym leśnym traktem. Zauważyli, że niższe gałęzie rosnących po obu stronach iglaków były objedzone przez jakiegoś roślinożercę.

Marine zatrzymała się na skraju polany. Zryty grunt wskazywał, że nieznany roślinożerca kopał tu w poszukiwaniu korzeni.

Poranek był jasny i chłodny; rosa dopiero zaczynała znikać z zarośli. Okolica była niemal rajem dla znękanych upałami marines, mimo to nie chcieli zwalniać tempa podróży. Nie mogli doczekać się odpoczynku w mieście.

Było ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobraźni marines zaczynało jawić się jako główny cel ich marszu. Według map, od miasta dzieliła ich niewielka odległość. W rzeczywistości mieli przed sobą kilka tygodni przedzierania się przez dżunglę. Cholernie dobrze składa się z tym miastem, pomyślała Liszez, bo chociaż ich nanity bardzo dobrze radziły sobie z pozyskiwaniem substancji odżywczych z najbardziej niespodziewanych źródeł, jednak wszystko ma swoje granice. Ciężkie straty, jakie kompania poniosła pod Voitan i Marshadem, jak na ironię chwilowo poprawiły ich sytuację, ponieważ każdy zabity marine oznaczał dodatkowy przydział witamin i protein oraz zapasów dla pozostałych przy życiu, ale i to już się wyczerpywało. Dlatego im szybciej załadują tyłki na statek i odlecą, tym lepiej.

Liszez spojrzała przez ramię i uznała, że kolumna jest już wystarczająco blisko. Rozejrzała się w poszukiwaniu zagrożeń i ruszyła przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowała.

 

Roger oglądał drzewa. Pozdzierana kora coś mu przypominała. Spojrzał na swojego asi.

- Cord, te drzewa...

- Tak. Flar-ke. Musimy uważać - powiedział szaman.

Chociaż Pahner próbował przekonać księcia, że grzbiet pierwszego zwierzęcia w kolumnie nie jest właściwym miejscem dla dowódcy, Roger wciąż jechał na Patty i osłaniał karawanę swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Książę włączył radio na częstotliwości dowodzenia.

- Kapitanie, Cord mówi, że jesteśmy na terenach flar-ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkaliśmy.

Pahner milczał przez chwilę. Roger przypomniał sobie jego wściekłość tamtego dnia. Książę nigdy potem nie wyjaśnił kapitanowi, że otwarty kanał łączności kompanii sprawiał mu wtedy tyle problemów, że po prostu nie usłyszał rozkazu niestrzelania do ścigającego Corda flar-ke. Roger został wówczas po raz pierwszy w życiu tak ostro skarcony. Pahner był tak wściekły, że jakiekolwiek tłumaczenie nie miało sensu.

Z drugiej strony, gdyby nawet usłyszał rozkaz, i tak by strzelił. I wcale nie po to, by ocalić Corda, gdyż nie wiedział jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzeliłby, ponieważ w całym swoim życiu wiele razy polował na dzikie zwierzęta i rozpoznał na drzewach ślady znakowania przez nie swojego terytorium. Ślady bardzo podobne do tych, które teraz widzieli...

- Rozumiem - odpowiedział w końcu kapitan. Roger czuł, że w pamięci Pahnera odżyły te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Książę myślał czasami, że przyczyną błędu kapitana był fakt, iż flar-ke przypominało - przynajmniej zewnętrznie - juczne flar-ta, które kompania zdążyła już dobrze poznać. Flar-ta potrafiły być nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagrożenia, ale z natury nie były agresywne. Widocznie kapitan uważał, że flar-ke także są łagodne, i dlatego kazał swoim ludziom wstrzymać ogień. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawiałby się nad tym, teraz jednak rozumiał, że Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawać się do swoich błędów, dlatego nie poruszał więcej tego tematu.

- Cord jest naprawdę zaniepokojony - powiedział do komunikatora.

- Wiem - odparł kapitan. - Często powtarzał, że chociaż wyglądają jak flar-ta, są zupełnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokładnie polega różnica.

- Przychodzi mi do głowy przykład bawołów afrykańskich, kapitanie - wyjaśnił Roger. - Dla laika wyglądają zupełnie tak samo jak bawoły indyjskie. Ale one nie są agresywne, a afrykańskie są, i to bardzo. Prawdopodobnie są najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi zwierzętami na Ziemi. Nie żartuję - istnieją dziesiątki udokumentowanych przypadków, kiedy bawoły afrykańskie polowały na myśliwych.

- Jasne. - Pahner przełączył się na częstotliwość ogólną. - Kompania, słuchajcie... - zaczął, ale przerwały mu głośne krzyki.

 

Kosutic nie wiedziała, jakim cudem udało jej się przeżyć pierwsze sekundy. Bestia, która wystrzeliła nagle spod ziemi, nadziała Liszez na róg i wyrzuciła ją w powietrze; grenadier spadła bezwładnie jak worek potrzaskanych kości. Zwierzę nie zwracało już na nią uwagi - było zajęte szarżowaniem na starszą sierżant.

Kosutic udało się zejść mu z drogi rozdzierającym mięśnie skokiem. Uderzyła barkiem w ziemię, przedtem jednak zdążyła przesunąć przełącznik karabinu na amunicję przeciwpancerną.

Pociski z wolframowym rdzeniem przebiły grubą, pokrytą łuskami skórę, którą zwykła amunicja jedynie by porysowała. Bestia zaryczała rozwścieczona. Sierżant zauważyła, jak całe stado flar-ke wyskakuje jakby spod ziemi i szarżuje na kompanię.

Z pozoru przypominały flar-ta, ale kilkumiesięczne doświadczenie pozwoliło sierżant zauważyć pewne różnice. Flar-ta wyglądały jak skrzyżowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, miały dość lekki pancerz, którego kryza nie sięgała poza szyję, i jednakowe przednie i tylne łapy. Te stworzenia były przynajmniej o tonę cięższe, a pokrywająca je skóra była o wiele grubsza. Ich kryza była tak szeroka, że poganiacz nie widziałby zza niej drogi, a przednie łapy były znacznie silniejsze i potężniejsze niż tylne.

Kosutic uskoczyła przed ciosem jednej z ogromnych nóg i obróciła się, unikając przebicia rogiem. Wpakowała jeszcze trzy pociski w kryzę potwora i ze zdumieniem zobaczyła, że dwa z nich odbiły się od kościanego pancerza.

Kątem oka zauważyła jakiś ruch i rzuciła się w tył saltem, którego nigdy nie wykonałaby w innych okolicznościach. Miejsce, w którym stała ułamek sekundy wcześniej, zostało stratowane przez następną olbrzymią rogatą ropuchę. Kosutic przeturlała się po ziemi, po czym przełączyła karabin na ogień ciągły i zaczęła pruć do flar-ke, z którym przed chwilą walczyła.

Bestia zaszarżowała na nią, a sierżant znów uskoczyła w bok. Tym razem jednak zwierzę zwróciło się w tę samą stronę. Kosutic pomyślała, że już po niej. Desperacko próbowała jeszcze uniknąć uderzenia rogiem... gdy nagle zwierzę zostało zaatakowane przez Patty.

Roger wpakował trzy pociski w odsłonięte podbrzusze bestii i pochylił się, podając rękę starszej sierżant.

- Szybciej! - krzyknął i ukłuł zwierzę w szyję, kiedy tylko ręka Kosutic zacisnęła się na jego nadgarstku. - Szybciej! Wynośmy się stąd!

Patty zawróciła i z rykiem pogalopowała w kierunku atakowanej kompanii. Wydawało się, iż nie pamięta, że jest flar-ta. Wkroczyła na wojenną ścieżkę i niech ci z gór lepiej mają się na baczności!

 

Pahner zaklął wściekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopował prosto na szarżujące olbrzymy.

- Zewrzeć szyk! - zawołał na częstotliwości ogólnej. Zobaczył kilka oszczepów odbijających się od łbów atakujących bestii i pokręcił głową. Większość marines miała po jednym magazynku amunicji. Jej zużycie oznaczało koniec nadziei na zajęcie portu.

- Do broni! Przeciwpancernymi ognia! - Uskoczył przed szalejącym zwierzęciem i ściągnął z ramienia karabin. - Zwierzęta do przodu! Ustawić je w zaporę!

Przed oczami mignął mu Roger atakowany przez stado flar-ke. Jakimś cudem księciu udało się ominąć szarżę jednej z bestii. Kiedy flar-ke mijały czoło kolumny, Pahner zobaczył jeszcze, jak Roger ładuje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w kłębach kurzu.

Ten doświadczony oficer czuł, że ogarnia go rozpacz. Atak nastąpił frontalnie i dlatego marines mogli celować jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne części ciała zwierząt. Coraz gęstszy ogień nie odnosił niemal żadnego skutku.

W zbitą masę atakujących zwierząt zaczęły spadać pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszyło.

- Na zwierzęta! - zawołał Pahner, pospiesznie gramoląc się na grzbiet flar-ta. - Wszyscy na zwierzęta!

Nastąpiła kolejna szarża stada bestii. Z grzbietu flar-ta Pahner zobaczył marines ginących pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udało się wspiąć na grzbiety jucznych zwierząt.

Sytuacja nie była teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawała im możliwość podjęcia walki. Rozwścieczone flar-ke zawróciły do ponownej szarży. Na szczęście nie wiedziały, kto jest dla nich naprawdę niebezpieczny, i obróciły swój gniew przeciw jucznym zwierzętom zamiast tym małym ludzikom, które je raniły. Wbiły się w stado flar-ta. Przez odgłos zderzających się ciał i zwierzęce wrzaski bólu i wściekłości przebił się łoskot karabinów marines.

Zapanował całkowity chaos. Marines - jedni z ziemi, inni z grzbietów zwierząt, a jeszcze inni z czubków drzew - zasypywali szalejące stado ogniem. Zmasowany ogień żołnierzy powalał jedno zwierzę po drugim. Zużywali amunicję w zastraszającym tempie, ale nie mieli wyboru.

Pahner miotał się, wydając rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczył Rogera szarżującego na grzbiecie Patty w sam środek kotłowaniny. Kiedy książę nauczył się używać flar-ta jako bojowego rumaka, było tajemnicą, ale wyglądał na jedynego członka kompanii, który w tym całym zamieszaniu nie stracił głowy.

Patty zaszarżowała z ogromną prędkością i zderzyła się z większym od niej zwierzęciem z hukiem przypominającym trzęsienie ziemi.

Flar-ke zapiszczało w agonii, kiedy rogi flar-ta przebiły jego grubą skórę i powaliły go na kolana. Kosutic strzelała seriami do otaczających ich bestii, tymczasem Roger wpakował kilka pocisków w odsłonięte podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofał swojego wierzchowca, by rozpędzić się do kolejnego ataku.

Pahner szturchnął Aburię, która kierowała zwierzęciem, na którym jechali.

- Wynosimy się stąd!

- Tak jest, sir!

Kapral zmusiła zwierzę do ciężkiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagał im wspiąć się na grzbiet flar-ta, rzucając rozkazy i rozdając własną amunicję.

Kiedy minęli ostatnią walczącą parę zwierząt, kapitan zobaczył zbliżającego się jeszcze jednego potwora. To wracał Roger.

 

- Szkoda, że nie ma tu poganiaczy - powiedział Berntsen, rąbiąc gruby kawał mięsa.

- Dlaczego? - spytał Cathcart. Kapral otarł twarz ramieniem munduru - wszystko inne pokrywała krew.

- Bo to oni się tym zajmowali.

Kompania zatrzymała się na zrytej polanie i umocniła obóz. Było jasne, że nocą zbiegną się tu stada padlinożerców, ale marines nie byli w stanie iść dalej. Po raz kolejny ponieśli ciężkie straty...

Nepalczyk Dokkum, który uczył wszystkich przetrwania w górach, już nigdy więcej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie zażartuje już ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken... Lista zdawała się ciągnąć bez końca.

- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Cathcart. - Rogo mówił prawdę. Te skurwysyny to nic dobrego.

- No - przyznał szeregowy, ciągnąc ciężką skórę martwej bestii. - Od samego początku mówił prawdę.

 

- Miał pan rację, Roger - powiedział Pahner, patrząc na ułożone rzędem ciała zabitych marines. - To nie są juczne zwierzęta.

- To tak jak z tymi bawołami - odpowiedział zmęczonym głosem książę.

Właśnie skończył zszywać rany Patty, używając do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotyków ogólnego zastosowania. Musiał to zrobić sam, ponieważ rozzłoszczone zwierzę nie dopuszczało do siebie nikogo innego.

- Afrykańskie i indyjskie, tak? - spytał Dobrescu, podchodząc i siadając na pniu złamanego drzewa.

- Właśnie mówił pan o nich, kiedy wpadliśmy w to szambo - powiedział Pahner. - Nigdy wcześniej nie słyszałem o tych zwierzętach.

- Bo nie jest pan z Ziemi - zauważył Roger. - Oczywiście większość mieszkańców Ziemi też o nich nie słyszała.

- Ci z Afryki na pewno słyszeli - powiedział z chichotem Dobrescu.

- No więc co to jest? - spytał Pahner, również siadając.

- To tona chodzącej złośliwości - powiedział Roger. - Jeśli cię wyczują, podkradają się od tyłu i zanim się zorientujesz, już nie żyjesz.

- Myślałem, że bawoły jedzą trawę.

- To nie znaczy, że są przyjazne - odparł zmęczonym głosem książę. - Roślinożerca nie oznacza od razu przyjaciela.

Machnął ręką w stronę zwalonych na kupę ścierw flar-ke.

- Wstrętne żabowoły - parsknął.

- Co? - nie zrozumiał Pahner.

- Wyglądają jak rogate ropuchy, ale są wredne jak afrykańskie bawoły. - Roger wzruszył ramionami. - Żabowoły.

- Wygląda na to, że za chwilę dowiemy się, jak smakują. - Kapitan wciągnął w nozdrza dobiegające z polowej kuchni zapachy.

Jak się okazało, żabowoły smakowały zupełnie jak kurczaki.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

- No proszę, czegoś takiego nie widuje się codziennie - powiedział zmęczonym głosem Julian.

- Tutaj chyba się widuje - odparła Despreaux.

Zwierzę przypominało dużego dwunogiego dinozaura, z krótkimi przednimi łapami, środkowymi niemal w zaniku... i jeźdźcem.

- Super - powiedział Kyrou. - Koniostrusie.

Jeździec zatrzymał się przed kolumną, powiedział coś głośno i podniesioną ręką nakazał im się zatrzymać. Wodze - podobne do końskich - trzymał dolną parą rąk, co pozwalało mu używać górnych do wykonywania gestów i posługiwania się bronią. Kosutic podeszła do niego, podnosząc wysoko puste dłonie.

- Pani O'Casey, proszę na czoło kolumny - zawołała na częstotliwości ogólnej. - Nie rozumiem, co ten facet do mnie mówi.

- Już idę - odpowiedziała w słuchawce uczona. Kosutic skupiła uwagę na Mardukaninie. Musiał być strażnikiem - wskazywała na to ciężka zbroja i broń. Nic z jego wyposażenia nie przypominało rzeczy powszechnie używanych po drugiej stronie gór. Wyglądał na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, więc sierżant klasnęła w dłonie, próbując naśladować mardukańskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalały jej jedynie dwa ramiona.

- Nasz tłumacz zaraz tu będzie - powiedziała uprzejmie w powszechnie używanym w Hadurze języku kupieckim. Tubylec nie mógł jej rozumieć, ale miała nadzieję, że przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej głosu.

Chyba tak się stało, ponieważ strażnik skinął jej po mardukańsku, opuścił podniesioną dłoń i rozluźnił się w oczekiwaniu. Wciąż nie wyglądał na uradowanego widokiem kompanii, ale swoją postawą wyrażał gotowość okazania cierpliwości. Przynajmniej na razie.

Sierżant rozejrzała się po okolicy. Podejrzewała, że tubylcy dowiedzieli się o ich nadejściu z pewnym wyprzedzeniem, ponieważ jeździec pojawił się natychmiast, gdy tylko wyszli z gęstego lasu na otaczające miasto pola.

Pracujący na nich wieśniacy nosili okrywające ich od stóp do głów ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwilę pracę, kilku z nich odkorkowało bukłaki i polało się wodą. Najwyraźniej w ten sposób radzili sobie ze zbyt suchym klimatem płaskowyżu.

Rośliny, które uprawiali - niskie, pnące krzewy, podtrzymywane za pomocą konstrukcji z palików i sznurka - nie były ludziom znane. Właśnie kwitły i wszędzie wokół unosił się ciężki zapach milionów kwiatów.

Tubylcy posługiwali się zwierzętami pociągowymi innymi niż te, które ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolników orało pola pługiem ciągniętym przez niskie, sześciołape zwierzęta, wyraźnie spokrewnione z koniostrusiem, którego dosiadał strażnik.

Kosutic odwróciła wzrok od tubylców, kiedy podeszła do niej Eleanora O'Casey. Uczona uśmiechnęła się do strażnika i dwukrotnie klasnęła w dłonie na powitanie. Podróż wyraźnie zahartowała naczelniczkę świty księcia. Stała się chuda i żylasta ja poskręcany korzeń.

- Jesteśmy podróżnymi wędrującymi przez wasz kraj - powiedziała, używając tego samego języka kupców, co Kosutic. - Chcemy handlować, kupić od was zapasy.

Wiedziała, że tubylec nie rozumie ani słowa, ale nie przejmowała się tym. Uboga pigułka języka mardukańskiego, którą załadowała do tootsa, rozrosła się podczas podróży w obszerną bazę danych. Gdyby O'Casey udało się skłonić strażnika do mówienia, program szybko zacząłby dostosowywać się do jego języka.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 33 Następna