strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
David Weber, John Ringo
strona 34

Marsz ku morzu (3)

 

Jeździec rzucił coś ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego słowa wciąż były niezrozumiałe. O'Casey pokiwała głową, by zachęcić go do dalszego mówienia, jednocześnie uważnie mu się przyglądając. Podstawową broń strażnika stanowiła długa na pięć czy sześć metrów lekka lanca o dziwnie wydłużonym poczwórnym ostrzu. Naczelniczka świty uznała, że broń została tak skonstruowana po to, by móc przebijać pancerze żabowołów. Widocznie wielcy roślinożercy stanowili główne zagrożenie w tym rejonie.

Oprócz lancy jeździec miał przypięty do siodła długi, prosty miecz. Był to odpowiednik średniowiecznego dwuręcznego miecza, ale ponieważ Mardukanie byli niemal dwa razy wyżsi od ludzi, miał blisko trzy metry długości.

Strój jeźdźca był zaskakujący. Miał na sobie kolczugę, płytowy napierśnik i naplecznik oraz osłony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyraźnie kontrastowała ze skórzanymi fartuchami używanymi w Hadurze i Hurtanie.

Najbardziej interesujące było to, że w olstrach przy jego siodle tkwił duży pistolet albo krótki karabinek. Broń była najprostszej konstrukcji, ale wykonana została wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyraźniej ze stali, a nie z żelaza, powszechnie używanego po drugiej stronie gór, zaś mosiądz na kolbie miał kolor spalonej letnim słońcem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu był wyposażony w mardukański odpowiednik ziemskiego zamka kołowego. Wygląd broni i zbroi świadczył o wysokim poziomie obróbki metali.

Żołnierz wskazał ręką kierunek, z którego przymaszerowała kompania, i ostrym tonem zadał jakieś pytanie.

- Wybacz - odparła przepraszająco O'Casey. - Obawiam się, że jeszcze cię za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy już postępy.

Rzeczywiście program sygnalizował znajomość niektórych słów, chociaż wciąż jeszcze daleko było do pełnego zrozumienia języka, z którym właśnie się zetknęli. Miejscowy dialekt wywodził się z języka mieszkańców okolic portu i wskazywał, że tutejsze tereny są szczelnie odcięte od krajów leżących za górami.

- Przychodzimy w pokoju. - Uczona użyła już kilku słów lokalnej mowy i uzupełniła je wyrazami z oryginalnej pigułki. - Jesteśmy zwykłymi kupcami. - Ostatnie słowo należało już do języka, którym posługiwał się żołnierz.

- Kapitanie Pahner - powiedziała przez radio - czy ktoś mógłby tu przynieść belę dianda? Chcę mu pokazać, że my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wyglądamy jak łupieska wyprawa.

- Zrozumiałem - odparł Pahner. Chwilę później na czoło kolumny przytruchtał Poertena, dźwigając belę dianda. Pięknie utkany lendwab okazał się bardzo dobrym towarem w regionie Haduru; O'Casey miała nadzieję, że tutaj również będzie mile widziany.

Poertena podał jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwinęli go, uważając, by nie dotknął ziemi. Efekt był zgodny z oczekiwaniami O'Casey. Strażnik puścił luźno wodze, zatknął lancę w obejmie i zeskoczył z siodła z gracją, która w wydaniu kogoś wzrostu Mardukan była zadziwiająca.

- Ten... materiał... gdzie? - zapytał.

- Z krainy, z której przychodzimy - powiedziała O'Casey, wskazując ręką góry. - Mamy go dużo na handel, tak samo jak innych towarów.

- Bebi - powiedział Poertena, zgadując, co może zainteresować ich rozmówcę - przynieś mi ten miecz, co nam został z Voitan.

Kapral kiwnął głową i za chwilę wrócił z owiniętą w tkaninę bronią. Poertena rozpakował ją; falisty wzór damasceńskiej stali najwyraźniej spodobał się Mardukaninowi, bo aż krzyknął z zachwytu. Zerknął pytająco na O'Casey, po czym wziął miecz do ręki. Broń miała szerokie, zakrzywione ostrze - nie była to już szabla, ale jeszcze nie był to sejmitar. Mardukanin machnął nią kilka razy, po czym roześmiał się i rzucił jakieś słowo.

- Co on mówi? - spytał Poertena. - Ja myślę, że to coś ważnego.

- Nie wiem - odparła O'Casey.

Mardukanin dostrzegł ich wyraźne zmieszanie i powtórzył to słowo, pokazując na niebo, otaczające ich pola i góry, a potem na trzymaną w górnej ręce broń.

- Mamy chyba miejscowe oznaczenie piękna - powiedziała O'Casey. - Jestem prawie pewna, że powiedział, iż miecz jest tak piękny jak niebo, kwiaty i wyniosłe góry.

- Aha - zachichotał Poertena. - Chyba damy tu sobie radę z handlem.

- Poznaj naszego wodza. - Eleanora gestem wskazała jeźdźcowi, by poszedł za nią. Mardukanin niechętnie oddał miecz Bebiemu i ruszył za naczelniczką świty.

- Ja jestem Eleanora O'Casey - powiedziała. - Nie usłyszałam twojego imienia.

- Sen Kakai - odparł Mardukanin. - Jeździec Ran Tai. Najwyraźniej rozumiesz już nasz język?

- Mamy zdumiewającą łatwość uczenia się obcych języków - powiedziała ze śmiechem naczelniczka świty.

- Zauważyłem - zachichotał w odpowiedzi jeździec, po czym uważnie przyjrzał się małemu oddziałowi ludzi. - Jesteście... dziwacznie uzbrojeni - zauważył, wskazując rzymsko-mardukańskie wyposażenie.

- Po drugiej stronie gór panują zupełnie inne warunki - powiedziała O'Casey. - Przybyliśmy z bardzo daleka i musieliśmy dostosować tutejszy sprzęt do naszych potrzeb. Miecze i włócznie nie są naszym zwykłym uzbrojeniem.

- Wasi żołnierze mają na plecach strzelby.

- Tak - odparła O'Casey. Zmierzyła wzrokiem ciężko opancerzonego jeźdźca. - Twoja zbroja jest bliższa temu, co my znamy - powiedziała.

- Macie bardzo niezwykły ekwipunek - powtórzył. Nagle zobaczył stos skór zarzuconych na juczne zwierzęta. - Czy to skóry sin-ta? - spytał z widocznym zaskoczeniem.

- Tak mi się wydaje, chociaż my nazywamy te zwierzęta flar-ke. Ich stado zaatakowało nas w głębi doliny. - Przerwała. - Mam nadzieję, że to nie było... chronione stado?

- W żadnym razie - odparł Sen Kakai. - To stado niedawno się tu pojawiło. Między innymi dlatego patrolowałem tę okolicę. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio trochę problemów.

- Problemów? - spytała naczelniczka świty, kiedy zbliżyli się do grupy dowodzenia. - Jakich problemów?

- Ostatnio jest ciężko - odparł strażnik. - Nastały bardzo ciężkie czasy.

Kiedy trwało wzajemne przedstawianie się, Eleanorze przyszło do głowy pewne starożytne chińskie powiedzenie, które wydawało się stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowało. Mówiąc krótko, O'Casey miała serdecznie dość "życia w ciekawych czasach".

 

Karawanseraj stał na skraju głównego placu targowego. Krzyki sprzedawców przenikały przez grube mury hotelu aż do pokoju na drugim piętrze, który zajmowała grupa dowodzenia.

Otwarte okno wychodziło na płaskie dachy domów i rozciągające się za nimi jezioro. Nieustannie wiejący wiatr przynosił zapach przypraw, z których słynął cały region.

Okazało się, że przyprawa zwana przypieprzem, która była istotnym składnikiem wielu dań Matsugaego, rośnie jedynie na wysoko położonych suchych terenach. Ponieważ mieszkańcy planety potrzebują do życia wysokiej temperatury i dużej wilgotności, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziół stanowi więc źródło dużej części dochodu całego regionu.

Jego mieszkańcy żyją także z wydobycia. Góry obfitują w złoża złota, srebra i żelaza, a na niższych wzgórzach wokół miasta trafiają się skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest więc bardzo bogatym miastem.

Ale to miasto ma swoje problemy.

- Może nastąpiła zmiana klimatu - powiedziała O'Casey. - Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód takiej skali inwazji, o jakiej opowiadają mieszkańcy miasta.

- Nie chcemy znów mieć do czynienia z Kranolta - powiedział stanowczo Roger.

- O nie - zgodziła się Kosutic, masując wciąż świeżą bliznę na ramieniu. - Wolałabym spotkać siły uderzeniowe Świętych, niż znowu walczyć z tymi draniami. Przeklęci Święci przynajmniej wiedzą, kiedy są pokonani.

- Ci, o których mowa, nie przypominają naszych Kranolta - powiedziała O'Casey. - Kiedy ich spotkaliśmy, byli u schyłku swojej potęgi. Z opisów wynika, że ci przypominają Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan.

- O, to super! - zachichotał histerycznie Julian. - Nowi, wypoczęci Kranolta zamiast starych i zmęczonych Kranolta!

- Ta grupa - ciągnęła O'Casey - najwyraźniej nadciąga z tych samych wzgórz na skraju północnych równin, z których pochodzili Kranolta, tylko że nie znaleźli przejścia przez góry tutaj, na wschodzie, i musieli je obejść od zachodu. - Wskazała na mapie północną część olbrzymiego kontynentu, przesuwając palcem wzdłuż łańcucha gór, które Sen Kakai nazywał Tarstenami.

- Bomani różnią się od Kranolta pod kilkoma względami. Rozpoczęli swoją migrację trochę później, no i mają zupełnie inną broń. Kranolta nie znali prochu, a Bomani używają arkebuzów, chociaż przypuszczam, że mogli je zdobyć drogą handlu z tym regionem.

- Bomani - tak jak Kranolta - wydają się być luźną konfederacją plemion, które różnią się między sobą poziomem rozwoju technologicznego. Na przykład te, które znajdują się na przodzie całej migracji, są zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone niż - nazwijmy to - "rdzeń", który pcha całość do przodu. Posługują się bronią miotaną zamiast palną. Można ich traktować jak... hmmm... lekko uzbrojonych harcowników, którzy badają opór przeciwnika i szukają okazji do ataku.

- Wspaniale - zachichotał Pahner. - Milusińscy z włóczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego właśnie teraz rozpoczęli inwazję? Kiedy ich spotkamy?

- Nie mogę tego dokładnie powiedzieć - przyznała historyczka. - Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzyńców często są niejasne, ale nie żartowałam, kiedy mówiłam, że mogła to spowodować zmiana klimatu i wyż demograficzny. Zmiana klimatu często prowadzi do ograniczenia zasobów żywności dla rosnącej liczby mieszkańców, więc migrują w poszukiwaniu żywności. Z drugiej strony może za tym stać po prostu nadzwyczaj ambitny wódz, który marzy o zbudowaniu potęgi na wzór imperium Mongołów. - Wzruszyła ramionami. - Cokolwiek jest tego przyczyną, barbarzyńcy przetaczają się przez tę okolicę, miażdżąc wszystko na swojej drodze.

- To dlatego ten strażnik był taki nerwowy - powiedział Roger, pogryzając coś, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominało trochę popularne po południowej stronie Tarstenów daktiwi. Kompania bardzo polubiła daktiwi, których tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szczęście jęczmyż był popularny po obu stronach gór. Targhas przypominały śliwki daktylowe skrzyżowane z mechatym dzikim jabłkiem. Roger zastanawiał się, żołnierze je nazwą. Śliwjabłki? Jabliwki?

- Musimy uzupełnić zapasy. - Pahner spojrzał na Poertenę. - Czy będzie z tym problem?

- Sprawdziłem ceny na targu - odparł mechanik. - Możemy utargować dobry piniądz na dianda. Bardzo dobry. Ale jęczmyż przywożą z dżungli. Jedzenie mają tu drogie.

- Więc kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do dżungli, a resztę dostaniemy na dole, na równinach - powiedział Pahner, po czym przerwał widząc, że mechanik kręci głową. - Nie?

- Zbiory im się spier... nie udały. - Pinopańczyk wzruszył ramionami. - Trudno znaleźć jęczmyż nawet na równinach. Maszerujem prosto w następną wojnę, panie kapitanie. Ciężko będzie z żarciem.

- Cudownie. - Pahner westchnął i spojrzał w górę. - Czy chociaż raz coś może pójść tak jak trzeba?

- Gdyby poszło, uznałby to pan za podstęp - zażartował Roger. - Generalnie więc potrzebujemy więcej gotówki?

- Przydałoby się, sir - odparł Pinopańczyk. - Jęczmyż jest drogi, nie wspominając o owocach i przyprawach.

- Tego akurat zamierzałem sporo kupić - powiedział Matsugae. Jako główny kucharz ekspedycji i szef logistyki, służący Rogera zazwyczaj brał udział w spotkaniach. - Tutejszy przypieprz jest wspaniały. Poza tym chciałbym kupić kilkadziesiąt kilo innych przypraw. Poznałem kilka potraw, które chciałbym wypróbować. Powinniśmy także pomyśleć o jakiejś pomocy obozowej, nawet jeśli mieliby to być poganiacze.

- Do tego potrzeba pieniędzy, Matsugae - powiedział kapitan. - Gdybyśmy nie musieli kupić flar-ta, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Ale w naszym skarbcu widać dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy żadnego źródła przyszłych dochodów.

- Więc zaróbmy coś - wzruszył ramionami Roger.

- Mam nadzieję, że nie będziemy już musieli zdobywać żadnych miast - powiedziała sierżant Lai. - Ostatnie było wystarczająco paskudne.

- Żadnych miast - zgodził się książę. - Ale potrzebujemy pieniędzy, a jesteśmy elitarną jednostką bojową. Akurat odbywa się masowa migracja, która powoduje liczne konflikty. Powinniśmy znaleźć sobie jakieś dobrze płatne zadanie, które moglibyśmy wykonać, nie ponosząc przy tym żadnych strat.

- Mówi pan o zostaniu najemnikami - powiedział z niedowierzaniem Pahner.

- Kapitanie, a czym my byliśmy w Marshadzie? Albo w Q'Nkok? - spytał Roger, wzruszając ramionami.

- Byliśmy kompanią Bravo batalionu Brąz - odparł ze złością kapitan - którą okoliczności zmusiły do walki. Braliśmy za to zapłatę, ale nie byliśmy pospolitymi najemnikami, do cholery!

- Cóż, kapitanie - powiedział cicho Roger. - Widzi pan jakieś inne wyjście?

Marine otworzył usta i zamknął je gwałtownie. Po chwili pokręcił głową.

- Nie. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy upadli aż tak nisko, aby zostać najemnikami.

- Poertena - powiedział książę. - Czy mamy dość funduszy, żeby kupić zapas jęczmyżu, który wystarczyłby nam do wybrzeża?

Mechanik popatrzył w panice na księcia i swojego dowódcę.

- O nie, Wasza Wysokość, mnie w to nie mieszajta!

- Tak, Roger - powiedział stanowczo Pahner. - Mamy. Kiedy skończy nam się gotówka, możemy polować i zbierać żywność w dżungli.

- To nam znacznie wydłuży czas marszu - zauważył łagodnie książę, unosząc brew. - I zmęczy flar-ta. Nie wspominając, że będziemy bez pieniędzy, kiedy dotrzemy do wybrzeża, a tam przecież musimy wyczarterować albo kupić statki na następny etap podróży.

- Kapitanie - powiedziała Kosutic i zawahała się. - Może... może powinniśmy się nad tym zastanowić. Musimy myśleć nie tylko o jęczmyżu. Ludzie potrzebują odpoczynku, i nie mówię tu o obozie w dżungli. Przydałoby im się kilka dni w mieście, trochę wina, rozrywki. A nie szukając żywności po drodze, rzeczywiście maszerowalibyśmy o wiele szybciej. Może... może powinniśmy rozejrzeć się za jakąś robotą. Ale musiałaby być naprawdę świetnie płatna.

Roger zobaczył, że kapitan jest wściekły. Uśmiechnął się do niego.

- Pamięta pan, co mi pan kiedyś powiedział? "Czasami musimy robić rzeczy, które nam się nie podobają". Myślę, że właśnie nadeszła taka chwila. Potrzebne nam są pieniądze. A poza tym - dodał z szerszym uśmiechem i mrugnął do swojego służącego - jeśli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupełnie nam zmarkotnieje.

Pahner popatrzył ponuro na trzeciego następcę tronu Imperium Człowieka. Odczuł wielką ulgę, kiedy Roger wreszcie przyjął do wiadomości, że nie ma nic ważniejszego niż przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwór na Ziemi. Księciu początkowo trudno było uznać, że jego życie jest aż tak cenne. Nie sądził, by ktokolwiek w całym wszechświecie, z wyjątkiem być może Kostasa Matsugaego, interesował się jego losem.

Roger był niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca-playboya. Wszyscy sądzili, że upodabniając się do niego, Roger wyraża bunt przeciwko tronowi. Nikt oprócz Matsugaego nie przypuszczał nawet, że zachowanie Rogera jest po prostu reakcją małego chłopca, który nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wciąż jest sam. Z pewnością przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedział, jaki naprawdę jest Roger.

W czasie obecnej podróży Roger zdał sobie sprawę z politycznej niestabilności Imperium Człowieka i faktu, że jedynie przetrwanie dynastii MacClintocków może zapobiec jego rozpadowi. Zaczął więc godzić się ze śmiercią ochraniających go ludzi, gdy zrozumiał, że nie ma takiej rzeczy, która mogłaby przeszkodzić mu w powrocie do domu lub przed którą by się zawahał. Gotów był nawet zrobić z ukochanej kompanii Pahnera szmatławych najemników na planecie pełnej barbarzyńców.

Logiczna argumentacja księcia wcale nie poprawiła kapitanowi nastroju. Patrzył jeszcze przez chwilę spode łba na Rogera, po czym odwrócił się do swoich dwóch sierżantów.

- Co o tym myślicie?

- Nie chcę, żebyśmy ponieśli większe straty, niż to absolutnie konieczne - odpowiedziała natychmiast Lai. - Mamy przed sobą długą drogę, a na końcu czeka nas bitwa. Musimy o tym pamiętać. - Po chwili jednak wzruszyła ramionami. - Mimo to muszę przyznać rację Jego Wysokości. Potrzebujemy pieniędzy. I odpoczynku.

Kapitan kiwnął głową i spojrzał na drugiego sierżanta.

- Jin?

- Popieram pomysł z najemnikami - powiedział Koreańczyk. - Ale to musi się nam opłacić. - Spojrzał w oczy swojemu dowódcy. - Przykro mi, panie kapitanie.

- Cóż - stwierdził Pahner, klepiąc się po kieszeni na piersi. - Wygląda na to, że zostałem przegłosowany.

- Nie mamy tu demokracji, jak już kilka razy pan zauważył - powiedział spokojnie Roger. - Jeśli pan powie "nie", odpowiedź będzie brzmieć "nie".

Marine westchnął.

- Macie rację. Nie mogę powiedzieć "nie". Ale to nie znaczy, że mi się ten pomysł podoba.

- Wie pan co - zaproponował książę, prostując się nagle - my się tym zajmiemy. Pan tylko będzie patrzył i pilnował, żebyśmy niczego nie spieprzyli. W ten sposób będzie pan mógł sobie wyobrażać, że to wcale nie chodzi o kompanię Bravo. - Uśmiechnął się, by złagodzić złośliwość tych słów.

- Będziemy działać incognito - ciągnął. - Nie będę księciem Rogerem, tylko... kapitanem Sergeiem! A misję wykonają "Zbóje Sergeia", a nie kompania Bravo batalionu Brąz. - Zachichotał, rozbawiony własnym pomysłem. O'Casey uniosła pytająco brew.

- Więc będzie pan działał incognito, Wasza Wysokość? - zapytała, uśmiechając się nieznacznie. - Ze swoją bandą ochroniarzy?

- No tak - odpowiedział podejrzliwie książę. - A o co chodzi?

- O nic - odparła historyczka. - Zupełnie o nic.

- W porządku, Roger, niech się pan tym zajmie - westchnął Pahner. - Niech pan znajdzie dla was zadanie, zaplanuje je i obejmie dowodzenie. Tylko jeden warunek - małe ryzyko i jak najwyższa stawka.

- To zazwyczaj sprzeczne oczekiwania - mruknął ponuro Jin.

- Może nam się poszczęści - odparł radośnie Roger.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 34 Następna