strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
David Weber, John Ringo
strona 39

Marsz ku morzu (8)

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

Z poszycia poderwała się pierwsza fala szumowiniaków. Bomani zaczaili się w dżungli przy ubitym trakcie między dwoma miastami-państwami i ich atak zaskoczył karawanę. Wybrali miejsce między lasem a rzeką, więc ludzie nie mieli dokąd uciec.

Książę powstrzymał odruch, by zaszarżować agresywnym flar-ta, i złapał za swój sztucer, kiedy barbarzyńcy stanęli na chwilę, by zamachnąć się toporkami. Złapał w celowniku jednego z nich i nacisnął spust.

Kompania okazała się świetnie przygotowana. Marines podnieśli swoje rzymskie tarcze projektu Rogera MacClintocka i ostrza małych toporków zabębniły w nie jak grad. Jeden ze strzelców zawył z bólu i wycofał się z rozwaloną łydką, ale jego miejsce zaraz zajął marine z drugiego szeregu.

Mardukanie mieli dużą przewagę liczebną. Zaatakowali w pełnym pędzie, ale mur tarcz zatrzymał ich w miejscu. Barbarzyńcy nigdy dotąd nie spotkali się z taką techniką walki; deszcz oszczepów z tylnych szeregów i dźgające krótkie miecze z pierwszej linii wyraźnie ich zaskoczyły.

Zawahali się, nie wiedząc, jak zareagować, i to ich zgubiło. Na rozkaz sierżant Kosutic marines ruszyli do przodu z niebywałą wprost dyscypliną, z której słynęli, by odepchnąć barbarzyńców od swych cennych jucznych zwierząt.

Tymczasem do akcji weszło zamontowane na grzbiecie flar-ta działo śrutowe. Betty przekonała się w końcu, że to hałaśliwe coś nie zrobi jej krzywdy, więc stała nieruchomo jak posąg, pozwalając Berntsenowi i Sticklesowi obsługiwać broń. Marines przeciągnęli serią ciężkich pocisków po zbitym tłumie, zabijając każdym strzałem pół tuzina szumowiniaków. Mardukanie, zupełnie nie przygotowani na taką rzeź, zaczęli się wycofywać i uciekać do dżungli. Co wolniejsi z nich padli pod nawałą ciskanych oszczepów.

Zgodnie z przewidywaniami Pahnera, główna siła ataku wymierzona była w resztę konwoju, a nie kompanię Bravo. Tam sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Pozbawieni broni Mardukanie zaczęli uciekać w stronę rzeki, zaś strażników barbarzyńcy ściągali z wierzchowców i atakowali toporkami.

- Julian! - wrzasnął Pahner. - Cała kompania Bravo przygotować się do zwrotu!

Cord i dwaj marines z drużyny Juliana, których wspomagane pancerze były zepsute, wdrapali się na Patty, którą Roger ustawił za pojedynczym szeregiem żołnierzy. Mardukanin usiadł za księciem i przygotował swoją długą włócznię, zaś marines podnieśli tarcze i zasłonili nimi Rogera. Najwyraźniej pogodzili się już z faktem, że jego udział w walce jest nieunikniony.

Uzbrojeni poganiacze z karawany rozpaczliwie bronili swojego życia i dobytku, a większość barbarzyńców była już zajęta łupieniem, kiedy niepełny pluton, który pozostał z kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej, ruszył do ataku.

Roger kazał poganiaczowi Patty zająć pozycję na flance od strony dżungli, a za szeregiem żołnierzy pojawiła się uzbrojona w działko Betty. Marines wyciągnęli oszczepy z kołczanów. Na rozkaz sierżant Kosutic włócznie poleciały w stronę plądrujących karawanę barbarzyńców, a szereg ludzi zaszarżował, wydając z siebie niski, gardłowy okrzyk, z którego marines słynęli od ponad tysiąca pięciuset lat.

Atak z flanki zaskoczył Mardukan. Grad oszczepów zadał im poważne straty, ale to było nic w porównaniu z siejącym śmierć w ich szeregach działkiem śrutowym. Próbowali zebrać się i stawić czoła napastnikom, ale ludzie zachowywali się zupełnie inaczej niż straż karawany. Tamci, choć odważni i dobrze posługujący się bronią, walczyli w pojedynkę, a marines byli śmiertelnie niebezpiecznym, wyszkolonym i zdyscyplinowanym zespołem.

W wyniku szarży dziesiątki Mardukan zostały po prostu zmiecione, wielu dobito krótkimi mieczami. Ci, którzy przeżyli i powoli wstawali na nogi, ginęli z rąk idących za ludźmi poganiaczy.

Niedobitki barbarzyńców rozpierzchły się. Część z nich zniknęła w gąszczu dżungli. Ci, którzy wybrali brzeg Chasten, stanęli oko w oko z szalejącymi zwierzętami. Kilku z nich zostało stratowanych, jednak tych w dżungli spotkał jeszcze gorszy los.

Roger i Patty działali jak dobrze naoliwiona maszyna, siejąc wokół śmierć i zniszczenie. Od czasu do czasu Roger kładł jednym pociskiem atakujących barbarzyńców, ale przede wszystkim jednak pozwalał walczyć Patty.

Samica flar-ta najwyraźniej miała silne geny żabowołu, była niezwykle agresywna i wredna. Wypluwała w biegu szczątki swoich ofiar i rzucała się na następne. Wydawało się, że żyje tylko po to, by walczyć. Wyglądała tak przerażająco, że kiedy wysforowała się przed szereg marines, szumowiniaki porzucili walkę z żołnierzami i zwrócili się przeciwko niej.

Zaczęło się od nawały rzucanych toporków. Potem barbarzyńcy próbowali otoczyć bestię, uskakując na boki przed jej morderczymi rogami. Główną bronią Bomanów do walki wręcz były długie topory; ci, którym udało się podejść odpowiednio blisko, zadawali wierzchowcowi księcia straszne ciosy.

Roger wyciągnął pistolet i zaczął ostrzeliwać szarżujących na Patty barbarzyńców. Było ich jednak zbyt wielu, nawet dla kogoś tak sprawnie posługującego się bronią. Patty zawyła z wściekłości i bólu, kiedy pierwsze topory wbiły się w jej grubą skórę, ale dalej dzielnie walczyła. Roger i jego flar-ta utrzymywali prawą flankę całej kompanii; gdyby się wycofali, szumowiniaki otoczyliby marines i zaatakowali ich od tyłu.

Nastąpił morderczy pat. Nie było już czasu na manewry ani taktykę; trzeba było albo umrzeć, albo wytrzymać, aż przeciwnik w końcu się ugnie i ucieknie.

 

- Hej, kuzynie! - krzyknął Honal, pędząc między drzewami na swoim civan. - Może to nie był taki zły pomysł!

- To się okaże - prychnął Rastar, wypuszczając z górnych rąk wodze i wyciągając cztery z tuzina swoich pistoletów. - Jeśli przeżyjemy.

Honal rozejrzał się po oddziale. Większość jeźdźców pochodziła z jego rodu, ponieważ prawie wszyscy ludzie Rastara zginęli podczas ucieczki z Therdan. Machnął do nich ręką.

- Rozwinąć szyk, kiedy wyjedziemy zza tych przeklętych drzew! - krzyknął. - Pojedyncza salwa, a potem szarża na lance i miecze!

Odpowiedział mu niecierpliwy okrzyk pancernej jazdy. Vasinowie wiele razy krzyżowali miecze i topory z Bomanami. Ich taktyka walki była prosta: palnij raz z każdego pistoletu, a potem szarżuj.

Kompania liczyła prawie stu pięćdziesięciu jeźdźców, w tym kilku ocalałych z gwardii Rastara. Kiedy wyjechali na otwartą przestrzeń nad brzegiem rzeki, kolumna rozwinęła się sprawnie na obie strony, a zmęczone wierzchowce wyprostowały się w oczekiwaniu na bitwę. Wszystkożerne civan wiedziały, że dobra walka oznacza dla nich dobre jedzenie, a były tak głodne, że mogłyby zjeść swoich jeźdźców, a nie tylko pokonanych wrogów.

Kompania przyjęła szyk bojowy.

- Gotów, kuzynie? - spytał Honal, unosząc w górnych kończynach lancę, dolnymi zaś trzymając wodze.

- Jak zawsze - odparł książę i omiótł spojrzeniem linię jazdy. - Zmieciemy tych dzikusów! - krzyknął. Odpowiedział mu gniewny pomruk. Kilku zabitych dzisiaj Bomanów nie może im wynagrodzić utraty Therdan i Związku Północy. Ale na początek wystarczy.

- Salwa!

 

Roger szarpnął nogą, unikając ostrza topora, który wbił się w bok Patty. Udało mu się wcisnąć oporny magazynek na miejsce i strzelił w wykrzywioną twarz szumowiniaka, kiedy ten próbował wyszarpnąć topór z rany. Znajdował się tak blisko, że książę widział rytualne blizny na czole Mardukanina, a krew tryskająca z przebitej śrutem czaszki ochlapała mu przedramię.

Patty krwawiła z dziesiątek ran. Na szczęście żadna z nich nie zagrażała życiu zwierzęcia tej wielkości, ale wszystkie były głębokie i bolesne. Ataki flar-ta stawały się coraz bardziej desperackie; obracała się wokół, wymierzając ciosy szerokim ogonem. Bomani jednak uchylali się przed jej atakami, zadając kolejne ciosy w jej nie osłonięte boki.

Roger, Cord i dwaj marines próbowali ją osłaniać, ale było to niezwykle trudne, gdyż atakowało ich coraz więcej szumowiniaków. W wirze walki flar-ta, jej jeźdźcy i atakujący ich Mardukanie nawet nie zauważyli szarżującej jazdy Rastara, dopóki pierwsza salwa nie trafiła w ścierających się z marines Bomanów. Ciężkie kule z pistoletów przeorały zbitą masę atakujących, spychając ich na mur tarcz, i wtedy barbarzyńcy zorientowali się, że ktoś na nich naciera - tym razem od tyłu, odcinając im jedyną drogę ucieczki.

Działko śrutowe wciąż robiło wyrwy w ich szeregach, rozszalała bestia na lewej flance kładła trupem ich najlepszych wojowników, a tchórzliwi dranie nie chcieli wyjść zza swoich tarcz. Tego było już za wiele. Bomani odwrócili się i zaczęli uciekać, chcąc ujść szarży jazdy.

Ale wtedy jeźdźcy Północy uderzyli w nich jak lawina, strzelając z pistoletów i atakując ich lancami.

Marines także nie próżnowali. Kiedy tylko szeregi barbarzyńców pękły, ruszyli do przodu, krusząc ostatecznie wszelki opór. Szybko wybili resztki Bomanów i przeszli po ich trupach, by uderzyć na Mardukan otaczających jazdę Północy.

Vasinowie atakowali swoich przeciwników z taką furią, jakby chcieli wyrżnąć ich co do nogi. Dowódcy nawet nie myśleli o odwrocie. Przybyli tu, aby zabijać Bomanów, i robili to z ponurą zaciekłością.

 

Kiedy Roger rozkazał kierującemu Patty poganiaczowi ruszyć na pomoc okrążonym jeźdźcom, Mardukanin uznał, że nic nie jest warte tego, by wracać w takie piekło, i cichaczem zsunął się na ziemię.

Roger krzyknął ze złością i poklepał Patty po miękkiej skórze pod kryzą.

- Chodź, Patty! - zawołał. - Pora się odgryźć!

Zmęczona, lecz zawzięta flar-ta prychnęła, czując znajomy dotyk, i puściła się kłusem. Sześć rozwścieczonych ton wpadło między walczących barbarzyńców.

 

Rastar ścisnął kolanami swojego civan, a bestia podskoczyła i kopnięciem zabiła Bomana, który próbował ją zaatakować.

Szarża przebiła się przez przeklętych Bomanów, ale barbarzyńcy nadal wydawali się być wszędzie. Co gorsza, wciąż zaciekle walczyli, mimo że dostali się między dwie atakujące ich siły.

Jak wszyscy kawalerzyści, Rastar i jego żołnierze wiedzieli, że ich największą zaletą jest atak przez zaskoczenie i duża mobilność. Unieruchomiona jazda traciła przewagę nad piechotą, ale oddział Honala ugrzązł zbyt głęboko, by się wycofać. Nie mogąc przegrupować się do następnej szarży, stali tylko i starali się osłaniać strącanych z siodeł towarzyszy. Mieli nadzieję, że ci głupi barbarzyńcy pojmą wreszcie, że nie mają szans na zwycięstwo, że zostali pokonani.

Książę Rastar obrócił swojego civan w miejscu i ciął szablą w twarz Bomana, który próbował ściągnąć go z siodła. Z drugiej strony pojawiło się dwóch następnych, jednak kwadroręczny Mardukanin poradził sobie z nim bez trudu. Zakręcił wszystkimi czterema szablami z morderczą prędkością... i nagle zobaczył kłusujące przez środek bitwy i trąbiące pagee.

Na jego grzbiecie siedziało trzech ludzi i jakiś barbarzyńca i pozwalali pagee walczyć. Bestia rzucała się na Bomanów jak głodujący na darmowy posiłek, atakowała z zaciekłością pagathara, rozszarpując i tratując barbarzyńców.

Wydawała się odróżniać wrogów od sprzymierzeńców, przestąpiła bowiem delikatnie nad powalonym jeźdźcem Północy, unikając rozdeptania go. A może to była zasługa kierującego nią człowieka. Wykrzykiwał niezrozumiałe rozkazy i ostrzeliwał się z pistoletu, na którego widok książę zrobił wielkie oczy. Rastar kochał pistolety, zwłaszcza że mógł strzelać równocześnie z wszystkich czterech rąk. Kłopot polegał jednak na tym, że z jednej lufy mógł paść tylko jeden strzał.

Ten pistolet natomiast pluł pociskami raz za razem. Wydawało się, że nigdy nie skończy się w nim amunicja. Rastar zauważył jednak, że co jakiś czas człowiek przerywa na chwilę ogień, wymienia magazynek w rękojeści i znów zaczyna strzelać. Jakie to proste! W jednej chwili broń była przeładowana. Mając taki pistolet, książę mógłby kosić Bomanów jak jęczmyż sierpem.

Przerwał swoje rozmyślania, przechylił się w siodle i dwiema ostrymi jak brzytwa szablami ściął głowę następnemu barbarzyńcy. Bomani zaczęli uciekać.

Potem pomachał do Honala, a ten w odpowiedzi wzniósł zakrwawioną szablę i ruszył wraz ze swoją kompanią w pościg za wrogiem. Książę pomyślał, że jeśli o zmierzchu pozostanie przy życiu choćby jeden barbarzyńca, będzie bardzo zdziwiony.

Tymczasem powinien zacząć pertraktować z ludźmi. Rastar wcale nie miał pewności, czy uda mu się dobić targu. Teraz jednak miał w ręku argumenty, a nie tylko żebraczą miskę.

 

Armand Pahner uśmiechnął się do Mardukanina.

- Dziękujemy za pomoc - powiedział, kiedy wielki szumowiniak zeskoczył ze swojego dwunogiego wierzchowca. - Zwłaszcza, że to chyba was wypędziliśmy z Ran Tai.

- Chciałbym móc powiedzieć, że przyszliśmy wam z odsieczą, bo jesteśmy honorowymi wojownikami i nie mogliśmy patrzeć, jak barbarzyńcy atakują karawanę. - Rastar zdjął hełm i potarł rogi. - Niestety prawda jest taka, że potrzebujemy pracy. Chcemy nająć się jako ochrona karawany, a wy... - wskazał leżące dookoła trupy i garstkę ocalałych strażników - najwyraźniej jej potrzebujecie.

Pahner przez chwilę przyglądał się Mardukaninowi, czując rosnącą pokusę. Byli to pierwsi Mardukanie, którzy walczyli jako zwarty, zorganizowany oddział, a nie gromada pojedynczych wojowników. Nie robili tego oczywiście doskonale, ale i tak byli o klasę lepsi niż miejscowa konkurencja.

- Masz rację - powiedział po chwili. - Ale w kopalni nie było złota. Mamy tak samo mało pieniędzy jak wy.

- Nie chcemy wiele - odparł ponuro książę. - A ta karawana sporo zarobi, kiedy dotrze do Diaspry. Jeśli tam dotrze. Możecie nam wtedy zapłacić.

- Kiedy dotrzemy do Diaspry? Ile? - spytał Pahner.

Książę potarł palcem grzebień hełmu. - Wikt przez całą podróż. Dwa złote k'vaernijskie astary dla każdego żołnierza. Trzy za każdego zabitego. Pięć dla dowódcy i dziesięć dla mnie. - Spojrzał na pistolet kapitana. - Chociaż osobiście sporo z tego oddałbym za taki pistolet - dodał, śmiejąc się.

Pahner wyciągnął kawałek korzenia bisti i odkroił plasterek. Poczęstował nim dowódcę Mardukan, ten jednak odmówił, więc kapitan schował resztę do kieszeni i zastanowił się nad propozycją. K'vaernijska moneta ważyła około trzydziestu gram. W jukach wieźli dość, by zapłacić Mardukaninowi żądaną cenę, ale Pahner wiedział, że byłoby głupotą przyjąć pierwszą ofertę.

- Jeden złoty astar dla każdego, dwa za zabitego, trzy dla dowódcy i pięć dla ciebie, i sami się żywicie - powiedział.

Przez chwilę wydawało się, że Mardukanin chce odmówić. Pahner odniósł wrażenie, że wódz nie jest przyzwyczajony do targowania się, co byłoby dziwne w przypadku najemnika. W końcu Rastar machnął ręką.

- Zgadzam się na pieniądze, ale musicie nam zapewnić wyżywienie. Sedant ziarna dziennie dla żołnierza, pięć sedantów dla civan. Dodatkowe dziesięć dla pobratymców, których prowadzimy ze sobą, pięć dla dowódcy i dziesięć dla mnie. To ostateczna oferta; jeśli nie dostaniemy wyżywienia, będziemy musieli poszukać innego pracodawcy.

Teraz z kolei Pahner się zawahał. Nie był pewien, czy mają dość jęczmyżu, by żywić tyle osób aż do Diaspry. Przez chwilę żuł bisti, po czym wzruszył ramionami.

- Nie mamy ze sobą tyle jedzenia. Jeśli ci przeklęci Bomani są po tej stronie rzeki, nie możemy nawet wrócić do Ran Tai.

- Może będziecie musieli - powiedział jeździec. - To tylko ich przednia straż, a nie główna horda. Droga może być nie do przebycia.

- Jeśli będę musiał, użyję pancerzy - odparł kapitan z dzikim uśmiechem. - Mam dość mocy i części zapasowych na dwie akcje. Kiedy wystawię nasze wspomagane pancerze, żadna droga nie będzie nie do przebycia!

Mardukanin popatrzył na niego spokojnie, po czym klasnął z rezygnacją w dłonie.

- Nigdy nie słyszałem o wspomaganych pancerzach, ale wy, ludzie, macie wiele takich rzeczy, o których nie słyszałem, więc może rzeczywiście dacie radę się przebić. Mimo to widzę, że potrzebujecie straży, która walczy w szyku i utrzymuje dyscyplinę, a my, Vasinowie, to potrafimy. Więc stać was na wikt czy nie? My również chcemy dotrzeć do Diaspry, głównie dlatego, że tam znajdziemy pracę. Ale... nie mamy jedzenia. Nie mamy nic, czym moglibyśmy się podzielić.

Pahner dłuższą chwilę patrzył tubylcowi w oczy, żując spokojnie swój bisti. W końcu kiwnął głową.

- Dobrze, zgadzam się. Podzielimy się w miarę naszych możliwości, a jeśli będzie trzeba, oskubiemy karawanę. Nikt nie może chodzić głodny. Co ty na to?

Mardukański dowódca klasnął potakująco w ręce i wyciągnął jedną z nich do kapitana.

- Zgoda. Wszystkim się dzielimy, nikt nie głoduje.

- A więc za długie i owocne przymierze - powiedział Pahner, ściskając rękę księcia na znak zawarcia umowy. Potem zachichotał ponuro.

- Teraz dopiero zacznie się zabawa.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 39 Następna