strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 05>>>

 

Bookiet (2)

 

 

Po co nam fale?

 

Odkrycia współczesnej nauki spowodowały niemały zamęt w głowach przeciętnych ludzi. Pamiętam jeszcze babcie, co się wyśmiewały z tego, że Ziemia jest kulą. Bo każdy widzi, że płaska. Tymczasem to była II połowa XX wieku. Już dawno po śmierci Alberta Einsteina, który wytłumaczył nam, że czas płynie tak szybko, jak potrzeba, i że raz przyspiesza, raz zwalnia względem innych zegarów. Nie wiem, czy tak zwany przeciętny człowiek nawet dziś widzi różnicę pomiędzy kosmologią astronomią a fizyką. Wiem raczej na pewno, że nie gnębi go to, czy istnieją fale grawitacyjne. Myślę, że gdyby się dowiedział, jak precyzyjną i kosztowną aparaturę buduje się, żeby je wykryć, popadłby w niekłamane zdumienie. Dowcip w tym, że dla przeciętnego człowieka dziwy współczesnej fizyki są już oczywiste. Jeśli mu ktoś zacznie opowiadać, że niebawem rozpoczniemy podróże w czasie, przyjmie to bez protestów, nie za bardzo zastanawiając się, czy aby go nie nabierają.

Tak się składa, że w kosmologii aż się roi od dziwnych bytów, gwiazd neutronowych, których odrobina wielkości główki szpilki waży tyle co statek oceaniczny, gwiazd miotających w przestrzeń, niczym latarnie morskie, w nadzwyczaj regularnych odstępach czasu błyski promieniowania rentgenowskiego, eksplodujących supernowych, wreszcie czarnych dziur, których istnienia jeszcze nie jesteśmy pewni, lecz które zdążyły nam spowszednieć. Przestrzeń przebywają całe ławice dziwnych cząstek, w których być może ukryta jest brakująca masa Wszechświata.

Nikogo więc nie z dziwi, że mogą istnieć jakieś fale grawitacyjne. A dlaczego by właściwie nie? No i rzeczywiście, trudno wytłumaczyć, co może być dziwnego czy niepokojącego w istnieniu fal grawitacyjnych. Tylko po co tak się szamotać, żeby je wykryć? Budowana w tym celu aparatura przewyższa precyzją chyba wszystko, co do tej pory zbudowano. Dość powiedzieć, że rejestruje się drgania bloków metalu z dokładnością lepszą niż średnice atomów w morzu sejsmicznego hałasu. Aparatura jest tak precyzyjna, że przeszkadza jej przepływ chmur. A więc po co?

Między innymi na te pytania znajdziemy odpowiedzi w tej książce. Polski redaktor zarzuca w przypisach tu i ówdzie zbytnie uproszczenia czy nieścisłości, wydaje mi się jednak, że materiał, z jakim się zmaga autor, jest tak trudny, że trudno nawet marzyć, by trafić z całą precyzją do ludzi, którzy nie mają za sobą wykładów z fizyki współczesnej. Fale grawitacyjne są konsekwencją Ogólnej Teorii Względności. Kłopoty, jakie ludzie mają ze "zwykłą" fizyką, tą od Newtona, przekonują, że tego typu rzeczy trzeba wykładać jak najprościej i mocno się starać, by czytelnika nie znudzić. Tak właśnie jest ta książka napisana.

 

Baron


 

David Blair i Geoff McNamara

Zmarszczki na kosmicznym morzu.

Przekład Piotr Amsterdamski

Wydawnictwo CiS Warszawa 1998

Stron 273

 

 

Proces

 

Och, jakże chętnie zamykamy się w naszym getcie! Jakże łatwo jest wypowiadać opinie, że oni, ci wstrętni głównonurtowicze, te snoby skończone wychwalają pod niebiosa tylko swoich, których jedyną cechą dodatnią jest tylko to, że są swoimi. Jakże łatwo nam we własnym, tak przecież inteligentnym towarzystwie przychodzi godzić się z opinią, że właściwie poza "naszą" literaturą nie dzieje i nie działo się nic ciekawego. I powiem szczerze: istnieją chyba całe pokłady literackiej makulatury, której pomimo niewątpliwych artystycznych wartości można zostawić w świętym spokoju. Czas pokazuje, że pomimo owej świetności pogrąża się szybciutko w niebycie. Rozliczne psychologiczne dywagacje, rozterki, zwłaszcza waginy, która monologuje (cóż, czasami zdarza się usłyszeć pomruki innego nieodległego otworu, lecz poza koniecznością szybkiego otwarcia okna do żadnych innych refleksji nie skłaniają), to można sobie bez żalu podarować. Przydługi wstęp wskazuje na to, że zamierzam namawiać na lekturę czegoś, o czym z góry wiadomo i to od wielu lat, że czytać tego nie należy. "Proces" Kafki. Książka tyleż legendarna, co znienawidzona. Książka, która jest niezdarnie naśladowana. Niejeden autor nawet nie ma pojęcia, że to robi, bo czytał tylko epigonów. Książka, która stworzyła pewien literacki kanon i którego nikomu nie udało się skutecznie wykorzystać. Dla jednych nudna jak flaki z olejem, dla innych przerażająca, przygniatająca, że aż nie mogą jej czytać. Dla jeszcze innych tak piękna, że po niej nie są w stanie niczego innego podziwiać, że zamyka na cztery spusty wyobraźnię. Po "Procesie" już nic. Książka – legenda. Legendarny autor, o wielu życiorysach. Co badacz, to inna wizja Franza Kafki, dla jednych: nadwrażliwa ofiara systemu, zakompleksiony, neurotyczny; dla innych – znaczący udziałowiec szaleństw praskiej cyganerii. Autor moim zdaniem dziwny, nierówny, który napisał ową powieść i może jeszcze "Zamek" jakimś cudem. A znać go trzeba, bo z "Procesu" biorą swój początek tysiączne tropy, setki motywów, sama atmosfera. Sam pomysł przeniknięcia się świata realnego ze zmyśleniem, wreszcie zwycięstwo sennego koszmaru nad rzeczywistością, powtarzany nieudolnie w wielu innych utworach, tu znalazł swój mistrzowski pierwowzór. Nie, nie mam jakiejś cudownej recepty, złotego klucza, który otworzy tę szkatułę. Nie, trzeba się mozolnie przez tekst przebijać, czytać bardzo uważnie, bo jest bardzo gęsty, pełen dwuznaczności, symboli, pełen istotnych, choć ledwo zaznaczonych, związków pomiędzy bohaterami. Tę książkę miłośnik fantastyki, fantasy czy horroru znać musi. Może ją nienawidzić, ale przynajmniej raz w życiu musi ją uważnie przeczytać. I jeszcze jedno, w oryginale – to znaczy nie językowym, bo mamy kongenialny przekład – ale nie bryk, bo już coś takiego widziałem. To trzeba przeżyć, to musi kopnąć, przynajmniej raz. Potem można filozofować albo odłożyć na półkę.

 

Baron


 

Franz Kafka

Proces

Przekład: Bruno Schultz

Editions Dembinski Paris 1990

Stron: 180

 

Duchy przeszłości

 

Są w historii zdarzenia, które ciągle budzą niepokój. Mijają lata, a ludzie wciąż doszukują się w nich jakichś ukrytych wątków, wydaje im się, że kryją się za nimi jakieś tajemnice, że gdy jeszcze raz przetrząsnąć dokumenty, to okaże się, że było jednak całkiem inaczej. Mamy takie zdarzenia w naszej polskiej historii – to katastrofa, w której zginął generał Sikorski, to aresztowanie generała "Grota" Roweckiego. Takim budzącym ciągłe niepokoje zdarzeniem jest zamach na prezydenta Kennedy’ego. Książka "Opuścić okręt" opisuje inne, dziwne zdarzenie. Bombę atomową, która posłużyła do ataku na Japonię, dowiózł pancernik USS Indianapolis. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, po wykonaniu swego zadania w drodze powrotnej 30 lipca, płynąc samotnie, został "ustrzelony" przez japoński okręt I58 pod dowództwem komandora podporucznika Hashimoto. Jakby tego było mało, minęło kilka dni zanim amerykańskie dowództwo dowiedziało się o katastrofie. Stało się to przypadkiem, nikt nie miał pojęcia, z jakiego okrętu pochodzą rozbitkowie, których dostrzegła załoga samolotu testująca nowy typ anteny. Kilka dni bezsensownej zwłoki w podjęciu akcji ratunkowej kosztowało życie wielu marynarzy. Książka nie podejmuje tego wątku, lecz w późniejszych publikacjach pojawiły się spekulacje, że może jednak chodziło o celowe działanie, bo jak to możliwe, żeby komuś zginął pancernik? Zamiast taniej sensacji, mamy tu poruszony problem winy: kto zawalił? Z materiałów dość jasno wynika, że zasadniczą przyczyną tragedii był typowy wojskowy bałagan, zasada "nic nie robić i zameldować o sukcesie". To jedna z nielicznych publikacji, która pokazuje, jak działa armia naprawdę. Jedna z bardzo nielicznych, która robi to na poważnie, bez ironii i kpiny jak "Paragraf 22". Literatura sensacyjna bez wojska obejść się nie może, dlatego uważam, że skoro SF nie może się obejść bez sensacji, książkę przeczytać trzeba. Polskiego czytelnika może drażnić amerykańska maniera pisania powieści sądowych, Europejczyk wiedząc, że były ustawy norymberskie, nie ma nabożnego stosunku do prawa, wreszcie nie pasjonuje się tak bardzo tym, co zawyrokuje sąd. Mocną stroną są opisy, wrażenie potęguje świadomość, że tak było naprawdę, że jest to rezultat solidnej kronikarskiej roboty. Dodatkowym smaczkiem są krótko streszczone losy bohaterów "po wszystkim". Dodaje to bohaterskim sylwetkom ludzkich walorów. Mamy jeszcze mapki, odnośniki do dokumentów; mając tę pozycję, możemy wystartować do solidnej historycznej pracy. Warto wreszcie podkreślić pracę tłumaczy, którzy musieli walczyć ze spolszczaniem technicznych terminów i którzy potrafili wyszperać i dodać coś od siebie, coś, co postawiło prawdziwą kropkę nad i całej historii.

 

Baron


 

Richard F. Newcomb

Opuścić okręt!

Tłumaczenie: Janina i Andrzej Michejdowie

Bellona, Warszawa 1991

Stron: 293

 

 

Ze starego albumu

 

Książkę wydało wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Minionego ministerstwa, w minionym PRL-u. Nie przestanę chyba biadać, że poziom popularyzatorstwa w warunkach realnego kapitalizmu, w odróżnieniu od realnego socjalizmu, tak poleciał na łeb. Dziś pewnie nikt by tym nie pohandlował, bo skromniutka okładka, z jednym prawie technicznym rysunkiem, pożółkły papier, który od nowości nie był najlepszej jakości. Ani jednej kolorowej fotografii. Tytuły rozdziałów wystarczą, by odstraszyć pasjonatów: Klasyfikacja aerostatów, Charakterystyka atmosfery, Statodyny. Wszystko to robi razem wrażenie "zarysu", czyli nudnej monografii, którą czym prędzej należy na półkę odłożyć. W istocie znajdziemy tu coś na kształt nieszczęsnej teorii działania dzidy, wynik maniery pisania w warunkach minionego ustroju, lecz prócz tego po prostu pyszności dla wszelkiego rodzaju hobbystów. Choćby coś takiego, że do organizowania I kompanii balonowej przystąpiono we Francji w 1794 roku (dokładnie 2 kwietnia, wiadomo wojskowy porządek). 26 czerwca tegoż roku balon obserwacyjny przyczynił się walnie do zwycięstwa pod Leurus. Dowódcą pierwszego w dziejach Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn. był Polak Tadeusz Lowe Sobieski (1832-1913). W czasie I wojny światowej balony obserwacyjne były powszechnie stosowane i wbrew pozorom niełatwe do zestrzelania, bo wyciągarki potrafiły je ściągnąć na ziemię nim samolot się do nich zbliżył. Możemy poczytać o historii nalotów na Londyn, których dokonywały sterowce. Cóż z tej książki miłośnikom SF? Ano, znowu jest to kawał solidnej wiedzy, punkt wyjścia do fantazji. Cóż, nie potrafimy się obejść bez fachowej wiedzy o starych karabinach, niezbędna jest wiedza o starych balonach, o tym jak to wszystko się odbywało, z czego to robiono, jak było wielkie. Możemy wreszcie się dowiedzieć, co w danej dziedzinie może się jeszcze w przyszłości zdarzyć. Co do tej przyszłości, to, niestety, właściwie ona już nadeszła, książka jest bowiem stara. Pewnie starsza od niejednego czytelnika, który zechciałby po nią sięgnąć. Cóż mogę jeszcze dodać: tak dobrych wydawnictw w dziedzinie popularyzatorstwa zapewne się prędko nie doczekamy. Owszem mamy teraz prześliczne albumy z superwyraźnymi fotografiami z komputerową grafiką. Niestety, brakuje kompetencji, brakuje czasu. Brakuje ludzi, którzy by przed wydaniem książkę przeczytali i poprawili błędy. Wreszcie, nie dba się o czytelnika. Gdy już uda się zgromadzić materiał w jakiejś dziedzinie, to rozwadnia się go na kilkaset stron, albo – co gorzej – na dwie, trzy książki. A tak właśnie działa nasz kochany rynek. Jeśli kogoś nawet nie bardzo interesują sterowce i balony, niech sięgnie po książkę, żeby się przekonać, że można było inaczej. I jeśli ująłem coś w ocenie tej książki, to tylko przez ten pożółkły papier i niewyraźne zdjęcia.

 

Baron


 

Zbigniew Jankiewicz

Aerostaty, Balony i sterowce

Wydawnictwo MON

Warszawa 1982

Wydanie II poprawione i uzupełnione.

Stron: 281




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 05 >