strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fabrice Colin Na co wydać kasę
<<<strona 37>>>

 

Na zdrowie (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Akcja toczy się w mieście Newdon (Londyn w innej rzeczywistości), gdzie żyją ludzie, elfy, krasnoludy, gnomy, żywe trupy, smoki i inne dziwne stworzenia. Newdon nie ma przeszłości, żyjące tam istoty nie mają korzeni, nie mają wspomnień, nie znają innych miastMiastem rządzi ekscentryczna królowa Astoria, w którą nagle wstępuje - i to całkiem fizycznie Diabeł. Diabłu udało się wydostać z trwającej 5000 lat niewoli i zapragnął zawładnąć miastem, otworzyć bramy piekieł, zasiać chaos i zniszczenie. Aby to uczynić musi usidlić Trzy Matki: Naturę, Magię i Śmierć, które 5000 lat wcześniej zamknęły go podstępnie w jaskini i pozbawiły władzy. Jedynym sposobem usidlenia Matek jest zamknięcie ich w ciałach śmiertelników. Śmiertelnicy muszą spełniać określone warunki. Muszą nimi być krasnal na bakier z Naturą, Elf bez pojęcia o Magii i człowiek pragnący Śmierci. Te właśnie warunki doskonale spełnia John Moon, beznadziejny trener drużyny Quarteku i jego dwaj przyjaciele, elf i krasnal.

Puk, puk

Ktoś zastukał do drzwi.

Uniosłem brew.

-Nie ma zmartwienia – powiedziałem. – Prudie zaraz otworzy. O czym to mówiliśmy? Ach tak! August Oven.

– August – powtórzył Gryphius.

Odczuwaliśmy jednak obaj pewne napięcie.

– Poszła otworzyć– – węszył smok. – Dlaczego nie zamknęła drzwi?

Ledwie wypowiedział te słowa, a z salonu dobiegł nas głośny krzyk. Krzyczał Oven.

– Schowaj się – powiedziałem do smoka.

Gryphius wcisnął się pod moje biurko. Już miałem położyć rękę na klamce, gdy drzwi otworzyły się z hukiem na oścież. Poleciałem na plecy z nogami w powietrzu i próbowałem się cofnąć pełznąc jak krab. Dwa potężne osiłki, jeden zbrojny w szablę, drugi w pistolet na demony, wpadli do mojego gabinetu.

– Hm – mruknąłem próbując się podnieść– – panowie w sprawie leczenia?

– Nie ruszaj się – warknął olbrzym z pistoletem celując wprost we mnie.

– W porządku – powiedziałem.

Oba bydlaki były ubrane w długie, czarne skórzane płaszcze, na wpół rozdarte i kapelusze w kształcie pieroga, które sprawiały wrażenie, jakby przeżyły niejedną wojnę. Nie wyglądało to na żarty.

– Nazywasz się John Vincent Moon?

– To zależy. O co chodzi?

– To on – powiedział olbrzym odwracając się do kolegi. – Mówiłem ci, bułka z masłem. Nasz pan będzie bardzo zadowolony.

– Hm... Pan? – dopytywałem się z głupim uśmieszkiem.

– Zamknij się! – wrzasnął olbrzym z szablą. – Dobra – tym razem odezwał się do kolegi – to jak go zabieramy?

Zrób coś, odezwał się głos w mojej głowie.

Prawie zapomniałem o Gryphiusie.

Tak, ale co? Odpowiedziałem tym samym sposobem.

Cokolwiek. Pamiętaj, że nie możesz umrzeć.

Doprawdy? Zastanawiałem się patrząc na napastników. No i co z tego? To nie ewentualność śmierci mnie przerażała. Ale cierpienia.

Powodowany nagłym impulsem, w którym było tyleż odwagi, co głupoty, postanowiłem się jednak podnieść.

– Hej – warknął olbrzym z pistoletem – powiedziałem ci, żebyś się nie ruszał.

– Nie ma problemu – odparłem – muszę tylko trochę rozprostować kości.

– Siadaj! Na ziemię!

– Słucham?

– Powiedziałem, siadaj!

Poczułem w sobie nową siłę. Zdaje się, że przekroczyłem stadium strachu. Albo też miałem go kompletnie w nosie.

– Bo co mi zrobisz, hm? Strzelisz do mnie? Idę o zakład, że twojego pana to nie ucieszy.

Przez chwilę olbrzym rozważał mój argument, a potem zaczął podwijać rękawy.

– Mam inny pomysł – powiedział.

– Ach tak? – spytałem wpatrując się w drzwi, które powoli uchylały się za ich plecami.

– No. Nie wyglądasz mi na faceta, który kojarzy, kiedy mu wolno mówić, a kiedy ma się zamknąć.

– To całkiem możliwe.

Nadal się uśmiechałem. Prudie, moja droga, maleńka Prudie przecisnęła się przez szparę trzymając w ręku moją laskę z ukrytym ostrzem szpady. Ostrze błysnęło w półmroku. To był bardzo kiepski pomysł, ale zawsze jakiś pomysł.

– Powinniście jednak uważać na żyrandol – zauważyłem.

Odruchowo, obydwa olbrzymy spojrzały na sufit. Prudie wbiła ostrze w udo bydlaka z szablą, po czym natychmiast je wyjęła.

– Ach, ty mała zdziro! – ryknął olbrzym niegodziwie, chwytając obiema rękami za udo.

Korzystając z zamieszania, skoczyłem na jego kolegę. Przewróciliśmy się obaj na plecy. W czasie krótszym od jednego uderzenia serca, miałem nad nim przewagę. Wystarczyło, by upuścił pistolet na demony. Następnie cisnął mną o ziemię równie łatwo, jak ciska się workiem pełnym pierza i szykował się, by mnie rozedrzeć na strzępy wielkimi, sękatymi łapskami.

Prudie, nadal uzbrojona w moją laskę z ostrzem, chciała mi się rzucić na ratunek, ale olbrzym, którego zaatakowała, chwycił ją za kostkę i cisnął nią o ścianę w głębi pokoju. Rozpłaszczyła się o nią jak nazbyt dojrzały owoc. Laska upadła na podłogę.

Przeturlałem się dokładnie w chwili, gdy ten drugi miał mnie uderzyć pięścią w twarz i zobaczyłem, że jego pistolet na demony wyślizgnął się i leżał po drugiej stronie gabinetu, poza wszelkim zasięgiem.

Sprawy nie miały się najlepiej.

Gryphius też to chyba rozumiał. Wyskoczył z ukrycia niczym diabeł z pudełka i wbił kły w zadek mojego przeciwnika, który wyprostował się gwałtownie wydając dziki ryk. Huknąłem go z całej siły w splot słoneczny i rzuciłem się na oślep w kierunku pistoletu. Sunąłem ślizgiem po parkiecie. Chwyciłem go wreszcie, odwróciłem się i wystrzeliłem w stronę olbrzyma. Dało się słyszeć niezbyt głośny wybuch i zielonkawy diabełek, maciupeńki, wyskoczył z lufy na kształt kuli. Zatrzymał się w locie, o kilka cali od olbrzyma i zawrócił.

– Co?

Następnie zaczął krążyć bezsensownie we wszystkich kierunkach, mknąc niczym błyskawica z jednego kąta pokoju do drugiego. Nie sposób było nadążyć za nim wzrokiem.

Olbrzym ruszył do mnie z wrednym uśmiechem na twarzy masując sobie pośladki. Cisnąłem mu pistoletem w twarz, smok tymczasem gryzł go w łydkę. Drugi olbrzym zaczynał odzyskiwać przytomność. Wymierzyłem mu kopniaka prosto w szczękę, podniosłem laskę z ostrzem upuszczoną przez Prudie i wbiłem mu ją w brzuch. Jeśli masz odrobinę szczęścia, pomyślałem, okaże się, że wszystkie te brednie o Śmierci są prawdziwe i nie umrzesz.

Po kilku sekundach miotania się wężykiem, mały zielony demon przysiadł na parapecie. Najwyraźniej zabrakło mu tchu.

Prudie leżała nieruchomo. Wziąłem ją pod pachę. Zupełnie jakbym trzymał szmacianą lalkę. Nie było czasu do stracenia. Olbrzym z pistoletem odzyskiwał zmysły. Gryphius ugryzł go po raz ostatni i pobiegł za mną do wyjścia. Nie do końca byłem świadom tego, co czynię. W poczekalni niemożliwy August Oven leżał rozciągnięty jak długi i jęczał z cicha. Przelazłem przez niego i skierowałem się w stronę drzwi z cennym ładunkiem na ramieniu i smokiem depczącym mi po piętach.

Wyszliśmy na dwór. Padał drobny, lodowaty deszcz i puściłem się truchcikiem po Finnegan Road, prosto do skweru Mill Rock Park. Ciemne sylwetki sosen majaczyły we mgle, nieuchwytne jak zjawy. Kilku mijanych po drodze przechodniów obdarzyło nas zdziwionymi spojrzeniami.

– Hej! – protestował Gryphius za każdym razem, gdy nikt nie mógł nas słyszeć– – nie biegnij tak, zatrzymaj się!

Nie słuchałem go. Prudie, wytrząsana na wszystkie strony, odzyskiwała powoli przytomność. Wbiegliśmy na skwer. Między drzewami pięła się kręta ścieżka. Po obu jej stronach stały wilgotne ławki. Opadłem na jedną z nich, przed ogromną skałą, która wydawała się ustawiona celowo w tym właśnie miejscu. Usadowiłem Prudie obok siebie. Mały smok też wskoczył na ławkę.

– Uf – sapnąłem – nareszcie.

– Uf? – powtórzył Gryphius. – Powiedz no, Johnie Vincencie Moon, co cię właściwie napadło?

Opuściłem wzrok i spojrzałem na niego. Myślałem o uczonych przykazaniach Stowarzyszenia Zintegrowanych. "Jeśli stanąłeś w obliczu nowej sytuacji, a ostrożność lub inteligencja każą ci postąpić w taki to a taki sposób, nie wahaj się ani chwili. Postąp dokładnie odwrotnie." No właśnie. Tak się też stało. Na pierwszy rzut oka postąpiłem dokładnie odwrotnie w stosunku do tego, co mi dyktował własny rozum. Bilans wypadł raczej pomyślnie.

– Uciekliśmy im – powiedziałem.

– My? Oni chcieli ciebie, Johnie Moon.

– Co też możesz o tym wiedzieć?

Smok wzruszył ramionami smoczym sposobem. Uniosłem twarz ku niebu. Przymknąłem oczy i otworzyłem je, gdy Prudie zaczęła się wiercić obok mnie na ławce.

– Gdzie jestem? – jęknęła chwytając mnie za ramię. – Gloin?

– Niezupełnie – odparłem wyswobadzając się delikatnie z jej uścisku. – To tylko ja, moja droga Prudie. Jesteśmy w Mill Rock Park. I chcę pani podziękować.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Miałam dziwny sen – powiedziała wstrząsana dreszczem.

– Naprawdę?

– Tak. Śniło mi się, że nasz dom był starym zamczyskiem, a olbrzymy, ubrane na czarno usiłowały go zdobyć.

– Aha.

– I ten smok, który siedzi obok pana też tam był.

– Hm.

– Ale wtedy mówił.

Spoglądałem na karliczkę tulącą się do mego ramienia.

– On nie tylko mówi – powiedziałem patrząc prosto przed siebie. W dodatku to Śmierć.

 

 

Może raczej w hotelu

Wzięliśmy pokój w Warlock Hemsley, dość szykownym hotelu na brzegu Potwora Tamiza. Z naszego okna widzieliśmy leniwe zakole błotnistych wód i drugi brzeg z dużym szarawym budynkiem, ozdobionym ząbkowanymi wieżami. Muzeum Legend.

Nie miałem przy sobie pieniędzy, ale liczyłem na to, że zajrzę do domu, gdy tylko to będzie możliwe. Póki co, nie było mowy o powrocie na Finnegan Road. Byłem pesymistą z natury i perspektywa, że zostanę porwany w środku nocy przez bandę mściwych olbrzymów wcale mnie nie pociągała.

Siedzieliśmy we trójkę na łóżku. Prudie przyzwyczaiła się do smoka. Uważała, że jest "rozkoszny", a to, że sama Śmierć kryła w jego wnętrzu, w niczym jej nie przeszkadzało. Popołudnie ciągnęło się niezbyt wesoło, my zaś usiłowaliśmy podsumować ostatnie wydarzenia.

– Po pierwsze – podsumowywał Gryphius – ktoś chciał cię porwać– sądząc, że znajduję się w twoim ciele. Ponieważ jednak to smok wypił płyn, a nie ty, manewr się nie powiódł. Ale oni pewnie szybko się połapią.

– Oni?

– Nie jestem pewien tożsamości owych "onych" – ciągnął dalej Gryphius. – Jednak ta historia straszliwie mnie niepokoi. Trzeba mieć nie lada tupet, żeby chcieć porwać Śmierć i niesamowitą wprost wyobraźnię, by wykombinować równie pokręcony plan.

Z namysłem pocierałem grzbiet nosa.

– W jaki sposób nas znaleźli?

– Johnie Moon – powiedział smok rozkładając skrzydła – koniecznie musisz sobie przypomnieć, kto wlał płyn do waszych piw.

– To był człowiek – stwierdziłem. – Miał wąsy i... ach, wszystko jest takie zamazane. Wypiliśmy bądź, co bądź dużo piwa.

– Wyobrażam sobie.

Cisza pełna refleksji.

– John?

– Tak?

– Powiedziałeś "my"?

– Wydaje mi się, że tak.

– Kim byli pozostali?

– Och. Oriell i Gloin.

– Gloin MacCough – Prudie uznała, że należy to uściślić.

– Elf i krasnal, jak sądzę?

– Można tak powiedzieć.

– To bardzo ciekawe.

– Może w twojej opinii.

– A czy mógłbyś mi opisać tego Oriella i Groina? – spytał Gryphius.

– Gloina – poprawiła Prudie.

– No więc – powiedziałem wstając z łóżka i patrząc daleko w przestrzeń – Oriell jest studentem magii, wyjątkowo nieudolny, a Gloin...

– Gloin nie potrafi sprawić, żeby wyrosło choć by najnędzniejsze źdźbło trawy – dokończył za mnie smok.

Odwróciłem się do niego.

– Skąd o tym wiesz?

Gryphius schował pyszczek pod skrzydłem, jakby tam czegoś szukał. Wydawał się mocno zaniepokojony.

– To potwierdza moje obawy – powiedział.

– Możesz to wyjaśnić?

Mógł to wyjaśnić. Z tego, co wiedział, człowiek, który próbował porwać Śmierć, miał podobne zamiary wobec jej sióstr, Magii i Natury. Płyn wlany do naszych piw miał być wypity przez starannie dobrane ofiary, przez nas. Trzy istoty w doskonałej sprzeczności z zasadami ucieleśnianymi przez Świętą Trójcę. Ktoś, komu Natura nie chce pomóc. Ktoś, komu Magia pomóc nie może. I ktoś (ja), kogo śmierć nie chce, albo nie może mu pomóc.

– Ale, po co? – pytała, Prudie, której zrozumienie tego sprawiało niejaką trudność.

– To proste. Raz uwięzione w tych ciałach, nie potrafimy się z nich uwolnić. Gdy taka osoba jest odporna na zasady, które ucieleśniamy, działa jak płaszcz nieprzemakalny. Znalazłszy się w środku, bardzo trudno nam jest zrobić to, co byśmy chciały. Nie kontrolujemy ciała, w którym się znajdziemy.

– My? – powtórzyła Prudie.

– Trzy Matki – odpowiedziałem.

Karliczka potrząsnęła głową. Było tego za wiele, stanowczo za wiele. Przyjęcie do wiadomości faktu uwięzienia Trzech Matek, oznaczało przede wszystkim uznanie, że naprawdę istnieją, a to większość z nas uważała za prawdę, ani w to specjalnie nie wierząc, ani też nie starając się specjalnie zrozumieć. Wiara mieszkańców Newdon stanowiła dla nich bardziej pocieszenie niż cokolwiek innego. Teraz zaś przemieniała się w pewność, mieliśmy tego namacalne dowody. I to był nie lada kłopot. Nie wspominając już o tym, że boskie istoty okazały się nieprawdopodobnie bezbronne.

– Daliśmy się schwytać w pułapkę – powiedziałem.

– Na to wygląda.

Poprosiliśmy, by nam przyniesiono butelkę brandy. Napełniłem trzy kieliszki. Jeden podałem Prudie, a drugi postawiłem przed smokiem.

– Przecież pan wie, że nie piję – mizdrzyła się karliczka.

– Proszę wypić, albo wyleję panią z roboty – oznajmiłem wychylając jednym haustem zawartość mojego kieliszka.

Zamoczyła usta i skrzywiła się. Ogarniało mnie błogie ciepło. Bardzo przyjemne zważywszy na deszcz padający za oknem. Śnieg był już tylko wspomnieniem.

Gryphius chłeptał swoją brandy drobnymi łykami. Rozmawialiśmy i zwolna sprawy się wyjaśniały. Zamieszanie w Parlamencie, metodyczne niszczenie Columbine Forest, zdawały się nabierać nowego znaczenia. I Gryphius był absolutnie pewien, że stanowiły one część planu. Czy Królowa była w to zamieszana? W chwili obecnej Natura i Magia znajdowały się bez wątpienia w wielkim niebezpieczeństwie. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

Nalałem sobie kolejny kieliszeczek brandy, aby w spokoju rozważyć taką ewentualność. Gul, gul, gul.

– Paskudna sprawa – stwierdziłem.

– John – odezwał się smok zeskakując z łóżka. – Musisz odnaleźć przyjaciół. Być może ich też ktoś spróbuje porwać. Nie możemy być tego pewni, ale ryzyko istnieje.

Złapałem butelkę i zacząłem pić prosto z gwinta. Beznadziejnie potrzebowałem ciepła. Beznadziejnie potrzebowałem przyjaźni.

– Panie Moon – zaoponowała nieśmiało moja gospodyni.

Odstawiłem butelkę na podłogę.

– Prudie, moja słodka – powiedziałem siadając obok niej – sytuacja jest, hm, bardzo poważna. Ale kontroluję wszystkie jej zady i walety.

Pokiwała głową. Objąłem ja ramieniem i przytuliłem. Gdzieś w przepastnej głębi umysłu potężne tryby zaczynały się zazębiać.

– John – mówił dalej smok siedzący u mych stóp – co zamierzasz zrobić? Przyjaciele cię potrzebują.

Przymknąłem jedno oko. Wyciągnąłem na wpół opróżnioną butelkę w jego stronę.

– W końcu jesteś Śmiercią – zapluwałem się – dlaczego więc do ciasnej niejasnej, dlaczego czegoś nie zrobisz, a?

– Jesteś pijany, Johnie Moon. To kiepski pomysł.

– To prawda – upierałem się przysuwając twarz bardzo blisko twarzy Prudie – niech ona po prostu wylezie z tego smoka i wszystkich pozabija i...

– John. Ja nie mogę wyjść– ze smoka.

– Wielka szkoda – czknąłem w zamyśleniu.

– Musisz nam pomóc, Johnie.

– Nam?

– Mnie i moim siostrom.

Znów wstałem i chwiejnie podszedłem do okna. Hej! Czyż to nie cudowne? Mgła na rzece. Kościoły, wzgórza, wieże, dym, światła w szarudze, te wszystkie drzemiące potwory i całe to pracowite życie, roztrząsanie, podziemne poruszenie, wszystko działało niczym mechanizm, wielka maszyna na jałowym biegu.

– Nazywam się John Moon – powiedziałem, jakby to tłumaczyło wszystko. – I to właśnie mnie, trenera Olbrzymów z Chelsey, prosi się, żebym uwolnił Śmierć. Ha! Gościa, który chciał umrzeć, ale nie wiedział jak! To dopiero! Zabawne – mruknąłem opierając z rozmachem czoło o szybę, stuk.

– Panie Moon – błagała Prudie szarpiąc mnie za marynarkę. Pańskim przyjaciołom grozi być może straszne niebezpieczeństwo.

Patrzyłem na nią próbując się uśmiechnąć.

– He, he! Moja maleńka Prudie jest zakochana, co?

Musiałem wyglądać dość przerażająco.

– Wydaje mi się – czknąłem – ale proszę mnie poprawić, jeśli się mylę – zgoda? – że poradzą sobie znakomicie beze mnie, a poza tym – czknięcie – obraziliśmy się, prawda? Na śmierć! – krzyknąłem wznosząc ramiona ku niebu.

Smok coś burknął, ale go nie słyszałem. Za oknem, po drugiej stronie rzeki, wznosił się imponujący budynek Muzeum Legend. Musiałem pomyśleć, musiałem zaczerpnąć powietrza. Chwila wydała mi się odpowiednia. Nieco chwiejnym krokiem skierowałem się do drzwi.

– Pójdę sprawdzić, o co lata, o co biega – poprawiłem się. – Wy zostajecie tutaj, bo, jak wiecie, sytuacja jest bardzo, hm, poważna. I przede wszystkim niczym się nie martwcie. Rozumiecie? Bo, dopóki tu jesteście, no właśnie, nie martwcie się – czknięcie – za bardzo. Zaraz wracam.

 

Auć

Gdy ktoś zastukał do drzwi, późnym popołudniem, Gloin MacCough usłyszał jedynie przytłumiony dźwięk. Znajdował się w gęstym lesie. Jego mieszkanie przemieniło się w prawdziwy bór. W salonie ukorzeniło się drzewo. Mocne korzenie obejmowały nadpękniętą komodę. Mchy i paprocie wyściełały łazienkę; potężny bluszcz obrastał ściany kuchni. Korytarz opanowały bujne krzewy, a na piętrze królowały choinki. Rosło ich tam co najmniej dziesięć. Łóżko zniknęło całkowicie, rozniesione na strzępy. Większość mebli przegrała walkę. Popękały, rozpadły się na kawałki pod nieprawdopodobnym naporem życia, pod naporem pędów i drzew, które rosły w gorączkowym tempie i rozwijały się tak szybko, że widać to było gołym okiem. Wszędzie, gdzie tylko Gloin położył dłoń, pojawiała się nowa roślina. Podłogę zalegała ziemia próchniczna i zwiędłe liście, a porozsypywane nasiona czekały tylko, by wzejść.

Gloin uniósł gałąź młodego dębu, którego konary, poszukując po omacku światła, dotarły już do sufitu i wiły się pod nim niczym węże w wodach jeziora. Krasnal nadstawił ucha. Ktoś zapukał ponownie.

– Jasny gwint – złorzeczył Gloin wycierając uwalane ziemią ręce o górę ogrodniczek.

Wydarzenia z dzisiejszego poranka wciąż kołatały się w jego pamięci. To, co przeżywał już od kilku godzin, było tak niesamowite, że pojęcie czasu utraciło dla niego wszelkie znaczenie. Jak długo siedział w domu siejąc kwiaty i przyglądając się, jak rosną, podskakując z radości i tarzając się po świeżej ziemi? Może to ta próchnica, którą zamówił. Może ją właśnie przyniesiono w wielkich workach, chociaż jakimś niewytłumaczalnym, a cudownym sposobem, zdawało się, że rośliny nie potrzebują podłoża i czerpią siłę z podłogi w mieszkaniu, albo spod podłogi. Gloin sam już nie wiedział, co myśleć. Przedzierając się przez monstrualny korzeń, rozgarniając zarośla wyrastające na jego drodze, które za chwilę całkiem zatarasują przejście, skierował się w stronę wyjścia i znów usłyszał pukanie.

– Tak, tak, już idę!

Na Świętą Trójcę, pomyślał, jeśli to rodzina tego nieszczęsnego szklarza, którego omal nie zabiłem, to ja już nic z tego nie rozumiem.

Krasnal szklarz. Krasnal, który powinien był umrzeć, a zamiast tego, wypili razem po dwa piwa w pobliskim pubie i żartowali jak starzy przyjaciele. Żartowali też patrząc na afisz, który głosił:

Poszukuje się

Zaufanych olbrzymów lub goblinów

dla spełnienia trudnej misji.

Wynagrodzenie bardzo wysokie.

Wymagane referencje.

Zgłoszenia przy barze.

 

– He, he – rechotał cudem ocalały krasnal, podczas gdy wąziutka strużka krwi sączyła się delikatnie z jego rany.

– Co?

– Znów jakiś biedaczysko dostanie za swoje.

– Biedaczysko?

– "Trudna misja". Chodzi o kogoś, kto nie spłacił długów. Teraz jednak podejdzie inaczej do sprawy. Wierz mi, myśli się zadziwiająco szybko z workiem na głowie. To niesamowite.

– He, he – zarechotał z kolei Gloin. – He, he – rechotał również teraz otwierając drzwi. – Dzień dobry!

Stał przed nim olbrzym w towarzystwie dwóch goblinów o groźnych minach. Olbrzym miał na sobie obszerny płaszcz, który mu sięgał do kostek i buty z okuciami. Ręce splótł na plecach. Twarz Gloina rozjaśniła się.

– Poznaję pana – powiedział.

– Tak?

– Pan Horatius Ploom. Gra pan w Olbrzymach z Chelsey.

– Grałem – poprawił go tamten.

– Tam do licha! Wie pan co?

Za całą odpowiedź, olbrzym wyjął zza pleców jutowy worek i spokojnie włożył go krasnalowi na głowę. Gloin próbował coś powiedzieć, ale nikt go nie słyszał. Jeden z goblinów o krostowatej twarzy i nerwowym usposobieniu podał Ploomowi sznur, ten zaś związał nim żywy worek, który strasznie się miotał.

– Hum, hum, hum – tłumaczył krasnal próbując się poruszyć– .

– Zamknij się – poradził olbrzym i wyrżnął potężnie w tę część– ciała, którą podejrzewał o to, że była głową.

Sytuacja Gloina pogarszała się w błyskawicznym tempie. Jeszcze chwilę wcześniej był najbardziej utalentowanym ogrodnikiem w całym Newdon, a oto teraz bezsensowny ból spadał na niego radosnymi fałami. Musiało zajść jakieś nieporozumienie.

Horatius Ploom! To niemożliwe. Gloin MacCough chciał o coś spytać, ale nagle wszystkie światła zgasły, a kurtyna opadła.

 

 

Proszę nie przeszkadzać

Ona: leniwa krzywizna mlecznych kształtów. Zwinięta na pościeli, skulona w literę S, ciężki zapach ambry, srebrzyste włosy, łagodny wdzięk rozrzuconych loków.

On: siedzi na skraju łóżka, w ręku cylinder, pochylony, błysk triumfu w oku.

Ona usiadła i pogłaskała go delikatnie po karku.

– Kochany...

– No?

– Kochany, czy nie zechciałbyś...

– No?

Jej dłoń opadła bezwładnie.

– Hej, skarbie – mruknął Oriell – na świętą krew tych tam i tak dalej. Ha, ha, jestem w takich obszarach, do jakich żaden elf przede mną nigdy nie dotarł i...

– Hm, ale, o czym ty mówisz? – jęknęła jego młoda towarzyszka przewracając się na bok.

– Spójrz na to, skarbie. Uwaga. Raz, dwa...

– Trzy – mruknął Skarb.

– Trzy! – wykrzyknął Oriell nie posiadając się wprost z radości i wyciągając kudłate i miotające się na wszystkie strony stworzenie z kapelusza. – Proszę, jaki zuch!

Upuszczając kapelusz na podłogę, odwrócił się i pokazał dumnie zwierzątko swej towarzyszce, a raczej upuścił je na pościel tuż za jej plecami.

– Aaaach! – wykrzyknęła młoda elfka siadając gwałtownie. Co to za paskudztwo?

– Jakie paskudztwo? To nutria z rzeki Serpentynki, moja droga.

– Zabierz to.

– To gryzoń. Buduje gniazda w trzcinach.

– I właśnie wyjąłeś go z kapelusza? – spytała elfka poprawiając włosy i podciągając prześcieradło pod brodę.

– Otóż właśnie – odparł Oriell z tryumfalnym uśmiechem. – Jak ci się podoba?

Jego kochanka opadła na łóżko z westchnieniem. On zaś patrzył na nią mrugając oczami. Uśmiech nie schodził z jego ust, a w uśmiechu była nutka niedowierzania.

– Nie jesteś ciekawa, jak to zrobiłem?

– Jak to zrobiłeś? – spytała uprzejmie młoda elfka przymykając oczy.

– Nie – zdecydował Oriell wstając z łóżka całkiem golusieńki. – Przecież widzę, że cię to nie obchodzi.

Jego towarzyszka znowu się odwróciła.

– Jestem w twojej sypialni od prawie dwóch dni, Oriell. A ileż to razy się kochaliśmy?

– Hm, dwa?

– Jeden, w najlepszym razie.

– Co to znaczy "W najlepszym razie"?

– Cały czas opowiadałeś mi o magii. Och – westchnęła młoda elfka chowając twarz w dłoniach. – Oriell, ty...

– Zaczekaj.

– Co?

Chwytając koszulę leżącą na oparciu krzesła, Oriell nasłuchiwał.

– Ktoś dzwonił do drzwi.

– Nic nie...

Jednak dzwonek rozległ się ponownie, przenikliwy, uporczywy. Elf stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz.

– Olbrzym i goblin – powiedział ubierając się w pośpiechu. – To pewnie wędrowni handlarze.

– Odpraw ich – jęknęła elfka.

Oriell popatrzył na nią zakładając spodnie. Wprost niesamowite. To młode stworzenie dzieliło łoże z największym iluzjonistą w Newdon, a wszystko, co miało do powiedzenia, to: kochałeś się ze mną tylko raz. No dobrze, ale jaki raz!

– Sprawdzę, o co chodzi – powiedział już gotów owijając szal wokół szyi. – Do licha, gdzie moje buty? Ty tymczasem ciesz się miękkim łożem w tym wygodnym pokoju. To jest, chciałem powiedzieć– w jednym z pięciu wygodnych pokoi w tym przestronnym i wspaniale urządzonym domu. Przypuszczam, że twoi poprzedni przyjaciele też posiadali takie domy. W bogatej i spokojnej dzielnicy.

Młoda elfka odpowiedziała coś do poduszki, ale nie jej usłyszał. Zszedł na bosaka po czerwonym dywanie z gęstego weluru, który przykrywał główne schody ozdobione balustradą z drzewa dzikiej wiśni. Otworzył drzwi.

Olbrzym i gobliny stojący w drzwiach nie mieli w sobie nic z wędrownych handlarzy. Ubrani byli na czarno i nosili kapelusze o szerokich rondach. Olbrzym miał imponującą, rudą brodę.

– Tak? – spytał elf.

– Vaughan Oriell to pan?

Zapytany skinął głową z uśmiechem. Stało się. Wieść o jego wyczynach musiała się już roznieść. Ostatni, prawdziwy iluzjonista w Newdon, to on. Jedyny, na którego można liczyć. Wyjątkowy, najlepszy, o najwyższych kwalifikacjach.

Wiem, co mi powiesz, myślał Oriell patrząc olbrzymowi prosto w oczy. Ale to bez znaczenia. Możesz mówić. To będzie przyjemne.

– Rozwiązały się panu sznurowadła.

Elf zwolna opuścił spojrzenie. Sznurowadła? Przecież był na bosaka!

– Ja – rozpoczął zdanie.

Nie zdążył jednak dodać nic więcej. Świat zwalił mu się na głowę i Oriell stracił przytomność.

 

Legendy

Szedłem wzdłuż nadbrzeża. Powietrze było zimne, od czasu do czasu zrywały się mocniejsze podmuchy wiatru. Most Tompkinsa, który łączył oba brzegi rzeki, był ledwo widoczny we mgle. Wstąpiłem nań chybotliwie z pustką w głowie, a pytania krążyły wokół mnie jak nikomu niepotrzebne insekty. Po drugiej stronie stało Muzeum Legend. Ogromny, szary budynek z kolumnami, zdobiony wykrzywionymi gargulcami, które ani chybi wraz z zapadnięciem wieczoru wzbijały się ciężkim lotem i zawisały kamienną groźbą nad miastem.

Miałem niemiłe wrażenie, że ktoś mnie śledzi, obserwuje. Kilka razy odwracałem się drżący, ale poprzez mgłę trudno było cokolwiek zobaczyć. Poza tym byłem na wpół pijany. Dotarłem na drugi koniec mostu. Dwie smukłe, zakapturzone sylwetki podparte o uliczną latarnię, oderwały się od niej i wyszły mi na spotkanie. Pewnie gobliny. Ja tymczasem nie byłem uzbrojony.

– Jak tam? Spacerek?

Dwaj szubienicznicy uzbrojeni w rapiery. Ruszyli w ślad za mną. Ostrza błyszczały u ich boków, ale nie ośmielali się na mnie rzucić. Najwyraźniej brakowało im doświadczenia.

– Nie mam nic przy sobie – powiedziałem.

– Naprawdę?

Jeden z goblinów zastąpił mi drogę i zdjął kaptur. Kły wystawały mu w obu kącikach ust. Nieśmiałe szaleństwo narastało z każdą chwilą w jego oczach.

– Naprawdę – odparłem.

Przyłożył ostrze do mojego brzucha.

– Ja cię znam – stwierdził.

Jego kumpel stanął obok.

– Znamy cię.

– Możliwe – odpowiedziałem. – Byłem trenerem Olbrzymów z Chelsey.

– A tak – powiedział ten pierwszy nieomal się do mnie przeklejając. – My jesteśmy za Demonami z Columbine.

Poczułem przejmujący ból w dole brzucha. Opuściłem wzrok. Ten skretyniały goblin wbił mi rapier w brzuch. Wyjął go natychmiast, ociekający krwią. Upadłem na kolana, czerwona mgła zasłaniała mi oczy.

– Coś ty zrobił? – spytał drugi goblin.

– No – odrzekł pierwszy – przecież jesteśmy za Demonami, nie?

– No to co, durniu! Dlatego go zabijasz?

Mój napastnik wzruszył ramionami. Bardzo dziwne. Powinienem właśnie konać, tymczasem wydawało mi się, że uczestniczę w przedstawieniu teatralnym. Tylko, gdzie widzowie? Brzuch bolał mnie jak wszyscy diabli, krew się lała strumieniami plamiąc koszulę i spodnie. Jednak nawet w najmniejszym stopniu nie schodziłem z tego świata.

– Przeszukaj go – poradził pierwszy goblin rozglądając się nerwowo dokoła. – Zanim ktoś się tu zjawi.

Tamten usłuchał i zaczął przeglądać moje kieszenie.

– Nic nie mam – mamrotałem trzymając się obiema rękami za brzuch. – Ale z was durnie.

– Zamknij się – powiedział goblin mrużąc oczy i dodał wstając – nic nie ma.

– Przecież mówiłem – wyszeptałem powstrzymując mdłości.

– Co robimy? – spytał goblin.

– Zamknij się – odparł ten drugi.

– Przecież nic nie powiedziałem – zaprotestował ten pierwszy.

– Nie, ty się zamknij.

– Ja też nic nie powiedziałem.

– Zamknij się! – zdenerwował się pierwszy goblin popychając mnie nogą.

Przewróciłem się na ziemię. Było prawie przyjemnie, w pozycji leżącej o wiele wygodniej się umierało, albo przynajmniej próbowało się umrzeć. Padał drobny deszcz, orzeźwiający. Wytrzeźwiałem.

– No dobra – stwierdził goblin. – Nie mamy tu już nic do roboty. Spadamy.

– Nie wykończymy go? – spytał ten drugi.

Dziękuję, pomyślałem.

Nowy cios zadany rapierem przyszył mój bok. Wydałem stęknięcie już tylko dla formy, ale zrozumiałem, że nie umrę. Nikt nie umrze. Właściwie powinienem był się natychmiast wściec, jednak stało się dokładnie odwrotnie. Nigdy nie czułem się równie spokojny. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tylko, co teraz? Cierpiałem jak zwierzę.

Podpierając się na łokciu patrzyłem, jak moje dwa gobliny znikają we mgle. Na ulicy nie było żywej duszy. Przejechała dorożka, ale się nie zatrzymała. Teraz deszcz padał nieco mocniejszy rozpryskując się o chodnik. Powierzchnia Potwora Tamiza była cała pomarszczona, a kręgi tworzące się od padających kropel powiększały się jak rosnące wszechświaty i szybko znikały. Wiatr poruszał gałęziami drzew. Podniosłem się z trudem. Moje ubranie było całkiem poplamione krwią. Nadal bolało, ale trochę mniej. A przecież nadal byłem ranny. To pewnie dzięki przekonaniu, że nie umrę. Sprawy od razu nabrały mniej dramatycznego wymiaru.

Chwiejąc się na nogach i potykając skierowałem się w stronę wejścia do Muzeum Legend. Wszystko jedno tu, czy gdzie indziej. Potrzebowałem ciepłego kąta i pokrzepienia. Kilku zwiedzających wchodziło po schodach. Wszyscy mieli parasole. Wspinałem się skrzywiony, włosy miałem całkiem mokre. Płaszcz nie był zbyt zniszczony. Zapiąłem go zakrywając koszulę. Czy rana nadal krwawiła? Chyba już nie. W każdym razie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do okienka.

– Poproszę wejściówkę.

Spoglądałem na ogromny hall. Szklarniowe drzewa, monumentalne schody, monarchowie z brązu, szmer fontann zagłuszanych deszczem.

– Dwa i pół funta.

– Co?

Aż podskoczyłem. Przecież nie miałem pieniędzy.

– Proszę posłuchać– – zacząłem.

– Ja zapłacę – odezwał się głos za moimi plecami.

Odwróciłem się.

To był mężczyzna w meloniku z Columbine Forest. Jan Królik ze Stowarzyszenia Zintegrowanych na rzecz.

– Hm – powiedziałem.

Przesunął mnie nieco do przodu i zaraz dołączył trzymając nasze dwa bilety. Usiedliśmy na brzegu fontanny z różowego marmuru.

Nowa wystawa

głosił napis wiszący nad głównymi schodami.

Historia naszych Twórców

Wielkie Nazwiska Newdon

& Błędy, których Żałujemy

 

– Powietrze jest rześkie – zauważył mężczyzna w meloniku podając mi bilet.

– Nie trzeba. Przecież pana rozpoznałem.

– Aha.

– Czy pan mnie śledzi?

Facet w meloniku gwałtownie potrząsnął głową.

– Nie?

– Nie, nie.

– Ale szedł pan za mną.

– Każdy idzie za każdym, bracie Kocurku.

Cóż za debilny protokół, pomyślałem. Wsunąłem rękę pod płaszcz.

– Jesteś bardzo blady, bracie – szepnął człowiek w meloniku.

– Mam anemię – odparłem.

– Aha.

Znów spojrzeliśmy na napis.

– Dziwna wystawa – powiedział mężczyzna.

– Dziwna?

– Nie widziałeś jej jeszcze?

– Nie.

– To, co tutaj robisz?

Wydawał się szczerze zdziwiony.

– No cóż, ja...

– Nie wiesz.

Tym razem ja skinąłem potakująco.

Jan Królik powstał, poprawił kołnierz płaszcza.

– To wszystko stanowi część– pewnej całości, Kocurku. Rozwiązanie jest już bliskie.

– Bardzo chcę panu wierzyć– .

– Przypadek nie istnieje. Nie ma zbiegów okoliczności. Nigdy.

– Nie?

Dał znak, że nie.

– Zgoda – stwierdziłem.

Jan Królik stał teraz odwrócony do mnie plecami. Nadal jednak mówił. Kilku zwiedzających wchodziło na górę po marmurowych schodach.

– Ludzie przestali umierać, zauważyłeś, bracie? Rośliny przestały rosnąć, a magia... Znamy kilku elfów, którzy nie ośmielają się nawet wyjść z domu. Za parę dni, a może parę godzin plotki się rozniosą jak tuman kurzu i chaos zapanuje nad miastem. Wiemy, że wszystko to stanowi część Jego planu.

– Jego planu? Czyjego planu?

– Jego – odparł po prostu mężczyzna w meloniku palcem wskazując sufit.

Spojrzałem w górę. Złoto-niebieskie freski. Trzy Matki czuwające nad losem świata. Ale doskonale wiedziałem, że mężczyzna w meloniku mówił nie o nich.

– On – powtórzył – Wielki Twórca Marionetek.

– Niech no pan powie, czy...

Odwrócił się do mnie gładząc brodę.

– Zaczynamy widzieć– coraz jaśniej – powiedział. – ON się objawił. To dobrze. To dla nas bardzo dobrze.

– Cieszy mnie to.

– A kiedy ON przemówi, ty również zrozumiesz.

– Bez wątpienia.

– Czytałeś gazety?

Wzruszyłem ramionami. Wyjął z kieszeni złożony egzemplarz Magicznego Poranka i podał mi go.

– Spotkanie jutro po północy. U stóp megalodonów.

– Graymercy Square?

Nie racząc mi nawet odpowiedzieć, Jan Królik odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Jutro. Po północy. Może wreszcie składki się na coś przydadzą.

Rozłożyłem Magiczny Poranek podarowany mi przez Jana. To nie był dzisiejszy numer. Niech żyje śmierć! Zdumienie i niedowierzanie towarzyszyło wczorajszego wieczora pojawieniu się delegacji żywych trupów, która dotarła pieszo w okolice Parlamentu...

Tak szybko, jak to było możliwe, przebiegłem spojrzeniem artykuł. Ciekawe. Bardzo ciekawe. Czułem, że wszystkie fragmenty układanki znajdowały się teraz w moich rękach, ale nie potrafiłem ich jeszcze uporządkować. Niepewny, złożyłem gazetę, schowałem ją do kieszeni i zacząłem się zbierać. Poczułem nagle zawrót głowy i musiałem podeprzeć się o marmurową kolumnę, żeby nie upaść. To z pewnością z powodu rany. Bo i czegóż innego?

 

 

Sen Gloina

Na scenie: karlica w bieliźnie, majteczkach i gorsecie, w towarzystwie chórzystek. W głębi krasnal w wianku z kwiecia, przystrojony w swoisty roślinny kostium, czyli marynarkę plecioną z paproci i wdzianko z kory. Inny krasnal, z poderżniętym gardłem, trzyma kufel piwa w dłoni. I chłopczyk przebrany za prosiaka.

Karlica:

Gloin pragnie ciała mego,

Gloin mnie dotykać chce.

Mych krągłości, obfitości

I w dolinie stracić się.

 

Karlica i chór adoratorek:

A dolina taka słodka,

Że dla niej oddałbyś

Własne śniadanko i kawę z pianką

Byle tam wliźć.

 

Krasnal z poderżniętym gardłem:

Ach oddać piankę

Wielki to żal!

Znów jej nie oddać,

Skończony bal.

 

Postać w kostiumie prosiaka:

Natura, przyjacielu,

Natura w tobie dziś gości.

Mimo kłopotów wielu

Nie możesz jej wyprosić.

 

Na scenę wbiegają gobliny i powtarzają temat przewodni na dudach. Statyści zmieniają miejsca. Krasnal w roślinnym kostiumie wychodzi do przodu. Trzyma karlicę za rękę. Wśród ponurej ciszy następuje wznowienie.

 

Krasnal w roślinnym kostiumie:

Nie wiem już nic, umiłowana,

Lecz ponad wszystko drogaś mi.

Muzyka milczy dziś od rana

A przed oczami wszystko ćmi.

 

Karlica:

Nie obawiaj się, kochany,

Nie o ciebie idzie tu.

Błąd popełnisz, choćby marny,

Głowę stracę, łubudu.

 

Chór karlic:

Teraz ciemno jest to prawda.

Wkrótce światło się zapali.

Miej nadzieję, rzecz to ważna

A Natura się objawi!

 

Postać w kostiumie prosiaka – bardzo cicho:

Przykro mi, że twoją miłą

Śmierć zabierze bez litości.

Wybacz, lecz obecną chwilą

Inny pomysł nie zagości.

 

Wszyscy chórem (po policzkach karlicy płyną łzy):

Przykro mi, że twoją miłą

Śmierć zabierze bez litości.

Wybacz, lecz obecną chwilą

Inny pomysł nie zagości.

 

Burzliwe oklaski.

Aktorzy kłaniają się i znikają pośpiesznie ze sceny.

Krasnal w roślinnym kostiumie zostaje na scenie sam i stoi tak dłuższą chwilę.

 

Szampan

Z artystycznego punktu widzenia wystawa nie była ani trochę ciekawa. Zbiór posągów i obrazów wykonanych pośpiesznie, z pewnością na zamówienie. Jej Wysokość na trybunie przemawiająca do wyimaginowanego tłumu. Jej Wysokość konno, dosiadająca nieszczęsnego zwierzęcia przytłoczonego jej boskim ciężarem. Jej Wysokość na łożu przyjmująca dygnitarzy. Jej Wysokość Królowa Astoria, jak głosiła notatka biograficzna podsumowująca wystawę, jest najbardziej popularną Twórczynią panującą kiedykolwiek w Newdon. Wesoła, inteligentna, wrażliwa i nadzwyczajnie kompetentna, zdradza niczym nie hamowaną skłonność do szampana.

Wrażliwa i nadzwyczajnie kompetentna?

Przeciągnąłem dłonią po twarzy. Rozejrzałem się wkoło. Zwiedzający wydawali się oszołomieni, wręcz zszokowani. No tak, pomyślałem, Królowa ostatecznie zluzowała cumy. Wszystko to jednak nie mówiło nic na temat roli, jaką właściwie odgrywała w sprawie i stało się całkiem jasne, że pozostając tutaj nie doznam na ten temat żadnej iluminacji. Zwłaszcza wobec myśli kłębiących się w mojej głowie jak stado durnych, ślepych ptaków.

Podniosłem kołnierz płaszcza i wyszedłem z muzeum potrącając po drodze osłupiałych gapiów. Przepraszam, och przepraszam, bardzo mi przykro. Ludzie oglądali się za mną ze zmarszczonymi brwiami, ale mnie już nie było.

Na dworze nadal padało i Potwór Tamiz wydawał się bardziej posępny niż zwykle. Zszedłem po białych, śliskich schodach pozostawiając w tyle szarą, drzemiącą bryłę Muzeum Legend i biegiem wróciłem przez most Tompkinsa.

Popołudnie zbliżało się do końca. Tamtych dwoje powinno czekać, tego się w każdym razie spodziewałem, ponieważ przykazałem im, by się nigdzie nie ruszali. Warlock Hemsley. Przeszedłem przed recepcją, ruszyłem prosto kuchennymi schodami i zabębniłem palcami w drzwi naszego pokoju. Dało się słyszeć oznaki poruszenia, odgłos czegoś, co próbowało fruwać i zduszone przekleństwa.

– No, więc? – zapytałem.

– John? To ty?

Rozpoznałem głos Gryphiusa.

– A któż inny?

– Jeśli mam wybór, wolę, żebyś to był ty. Mógłbyś wtedy zejść do recepcji i powiedzieć im, żeby otworzyli te przeklęte drzwi. Bo nie jest to takie proste, gdy się jest smokiem.

– Gdzie Prudie?

– Poszła sobie. Do Gloina.

– I pozwoliłeś jej wyjść? Gratulacje.

– Myślisz, że miałem coś do powiedzenia?

Westchnąłem.

– Dobrze, zaraz wracam.

Zszedłem do recepcji i wróciłem z drugim kluczem. Otworzyłem drzwi. Gryphius leżał na podłodze wyciągnięty jak długi, strasznie zasapany.

– Okropna harówa, takie latanie w zamkniętej przestrzeni – wyjaśnił. – Uf.

Wziąłem go na ręce i posadziłem na łóżku.

– Dziękuję – powiedział. – No i co? Jakie wieści?

– Nic wielkiego. Omal nie zostałem zamordowany.

– Ach tak?

Pokiwałem głową.

– Gobliny.

Smok się nie odezwał.

– Poza tym jest też to – dodałem wyjmując z kieszeni pognieciony egzemplarz Magicznego Poranka.

Podałem mu gazetę otwartą na odpowiedniej stronie. Gryphius przejrzał szybko artykuł.

– Przeklęty Mordayken – świsnął.

– Mordayken? Baron Mordayken?

– A któż inny? – spytał smok. – Dokładnie w chwili, gdy jego żywe trupy zaczęły rozprawiać– o niezależności, pojawiłam się w Newdon. Postąpili tak, żeby mnie zwabić– . Wiedzieli, że to zadziała. Nie przyszło mi do głowy, że posuną się aż do pojawienia się Parlamencie, ale to niewiele zmienia. Zło już się stało i to znacznie wcześniej, niż zdążyli o nim pomyśleć– .

Przez chwilę trwałem w oszołomieniu.

Mordayken.

Do licha, ależ ze mnie przeklęty dureń! Odpowiedź na nasze pytania leżała przede mną. Klucz do całej tajemnicy. Nie było cienia wątpliwości, to on. Człowiek, który stawiał nam piwo u Mulligana.

Na świętą krew Trzech Matek. Jak mogłem być tak ślepy? Przecież tę twarz znałem prawie na pamięć! Oczywiście nie nosił wąsów, ale na moce piekielne! Widziałem go znowu oczyma wyobraźni, trzymającego w dłoniach kufle. Łypał na nas bez przerwy, by się upewnić, czy rzeczywiście pijemy piwo. O Matki, święte Matki! Teraz wszystko było jasne. Ten bydlak usiłował porwać Śmierć.

– To baron Mordayken wlał płyn do naszych piw – oznajmiłem z dumą.

– Możliwe – skwitował smok.

Omal się nie zadławiłem z oburzenia.

– Jak to, możliwe?

– Jeśli go rozpoznałeś, znaczy, że to on. Wcale mnie to nie zresztą dziwi. Przybyłam tu przecież specjalnie z powodu jego żywych trupów. I ich ponurych bredni. Pierwszym jego celem było zwabienie nas. Drugim – schwytanie. Jednak baron, hm. Bardzo by mnie zdziwiło, gdyby ten dureń działał z własnej inicjatywy. Widzisz, John, ja znam rodzinę Mordaykenów. I nie widzę, jakim sposobem jej obecny przedstawiciel, mógłby sam z siebie zdobyć fiolkę z gwiezdnym płynem.

– Gwiezdny płyn?

– Ciekawe – ciągnął smok. – Nie, nie, on musi pracować– dla kogoś innego. To pewne. I mam niemiłe wrażenie...

– Proszę powiedzieć– – spytałem siadając na łóżku. – Czym jest gwiezdny płyn?

Mały, złoty smok rozłożył skrzydła.

– To koncentrat wszechświata – odpowiedział cicho.

– A poza tym?

– Pył gwiezdny.

– Tak? A gdzie można kupić taki, hm, towar?

– Nie mam pojęcia.

– Wspaniale.

– Ale wiem, gdzie go widziałam po raz pierwszy.

– Gdzie? – spytałem ujmując jego drobne łapki w dłonie. – Proszę mi powiedzieć.

– Sprawa jest trochę niezręczna.

– Mogę usłyszeć– wszystko. To mój zawód.

– Kpisz sobie ze mnie? Zacząłeś tydzień temu!

– Tak, niemniej jednak, powinieneś ze mną porozmawiać– . Wszystko jest ważne, rozumiesz? Jeśli będziesz tłumić w sobie takie tajemnice...

– Zgoda – odparł smok. – Opowiem ci pewną historię. Ale musisz mi obiecać, że nikomu jej nie zdradzisz. Nikomu, nawet moim siostrom, jeśli je spotkasz. Rozumiemy się? Zwłaszcza nie moim siostrom.

Podniosłem prawą rękę.

– Przysięgam – powiedziałem.

– Świetnie – oznajmił smok. – To się wydarzyło, jakieś... Och, nie, nie mogę.

– Śmiało! – zachęcałem go. – Nie jestem tu, by cię osądzać.

– Ostrzegam, że to nie jest ładne, nawet bardzo nieładne.

– Słyszę.

Sam tego chciałem.

I Śmierć zaczęła opowiadać.

– Miało to miejsce naprawdę dawno temu – zaczęła. – W tamtych czasach bardzo dużo uwagi poświęcałam śmiertelnikom. Przebywałam między nimi, nosiłam wtedy ten długi czarny płaszcz, który ciągnął się za mną po ulicy. Ciągnął się nieskończenie daleko pozostawiając za sobą złowróżbną smugę. Ludzie umierali, albo rwali włosy z głowy, bądź też bili się w piersi. Początkowo, to było bardzo ekscytujące, ale w końcu wszystko się może opatrzyć i zaczęłam się nudzić. Magia i Natura już ze mną nie rozmawiały. Potępiały moje zachowanie. Poza tym włóczyłam się z Mordaykenami, co w niczym nie polepszało sprawy. Baron z tamtych czasów był kompletnym wariatem, który organizował orgie...

– I wzięła pani udział w jednej z nich.

Śmierć zamilkła gwałtownie. Czułem jej spojrzenie zza źrenic smoka.

– Skąd o tym wiesz?

Wzruszyłem ramionami.

– Powiedzmy, że mi się to wydaje logiczne.

– Słusznie – podjęła Śmierć nieco zbita z tropu. – Ale to nie wszystko. W tych wieczorach uczestniczyły nie tylko żywe trupy. Był też... był też Diabeł we własnej osobie. I dlatego właśnie jestem taka niespokojna.

Pozostałem niewzruszony.

Smok znowu czegoś szukał pod skrzydłem.

– Spała pani z nim.

Podniósł głowę.

– Tylko raz.

Przełknąłem ślinę.

– I co?

– Co, "I co"?

– Jak było?

Smok zamknął oczy.

– Nie nadzwyczajnie.

– Aha.

– Poczęstował mnie szampanem.

– Szampanem?

Pomyślałem o notatce na temat Królowej. Tej notatce z muzeum.

– Wyjątkowy rocznik, John.

– Wierzę na słowo.

Smok wzniósł oczy do sufitu.

– Zastanawiałeś się kiedyś, czym naprawdę są te tysiące bąbelków mknących w górę w kieliszku szampana? Zastanawiałeś się, skąd mogły się tam wziąć?

– Myślę, że niezbyt często zadawałem sobie takie pytanie – przyznałem. – Skąd mogły się wziąć?

– Dzieci myślą, że to gwiazdy. Zabawne – ciągnęła Śmierć– . – Bo to, co piłam nie było naprawdę szampanem. To był gwiezdny płyn. Napój, któremu nie sposób się oprzeć. Taki sam napój, jaki w legendach piją kochankowie. A smakował, smakował jak nieskończoność. Moje siostry i ja uległyśmy. Czy możesz to zrozumieć? To było tak, jakby pić z samego źródła kosmosu. Jakby...

– Co to było?

Zdjąłem smoka z kolan i postawiłem go na łóżku. Diabeł. W sercu całej sprawy tkwił Diabeł.

– Wielkie Wszystko – odparła po prostu Śmierć.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 37 >