strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Piotr K. Schmidtke Publicystyka
<<<strona 15>>>

 

PeKaeSem 08

 

 

Mainstream-Fiction

 

Motto:

W iskier krzesaniu żywem

Materiał to rzecz główna:

Trudno najtęższym krzesiwem

Iskry wydobyć z materii miękkiej i podatnej...

"Pytają mnie się ludzie..." ("Słówka")

Tadeusz Boy-Żeleński

 

 

Miesiąc temu pisałem o głównonurtowych krytykach, mieszających z błotem fantastykę, a nie mających o niej bladego pojęcia. Napomknąłem przy tym, że istnieją pisarze – fantaści, do których mainstream się przyznaje, odmawiając im jednocześnie bycia fantastami – mowa naturalnie o Lemie i Sapkowskim. W międzyczasie ukazała się najnowsza książka jednego z najpoczytniejszych polskich pisarzy głównonurtowych, piewcy talentu Doroty Masłowskiej, czyli Jerzego Pilcha we własnej osobie. Jednak powieść, którą ów autor, mainstreamowiec z przekonania i dokonań zaserwował czytelnikom, zgodnie z regułą lemowskiej brzytwy fantastyką jest jak najbardziej – oto bowiem główny bohater Miasta utrapienia "słyszy" PINy kart kredytowych. Nie dotarłem, co prawda, do zbyt wielu recenzji, ale gotów się jestem założyć o całkiem przyzwoite pieniądze, że nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by nazwać najnowsze dzieło Pilcha fantastyką. Ba, przekonany jestem, że sam autor nie ma świadomości, że z jego pióra spłynęła na papier tak przezeń pogardzane SF. Po cóż zresztą miałby je pisać? Żaden miłośnik fantastyki po Pilcha nie sięgnie, bo po pierwsze, nie wydało go żadne z kojarzonych z fantastyką wydawnictw, a po drugie, Miasto... nie jest promowane jako fantastyka. Z kolei czytelnicy literatury głównonurtowej (czyli dotychczasowi czytelnicy książek Pilcha) fantastyki zapewne nie trawią – po cóż więc miałby autor miałby robić wbrew i jednym, i drugim? A zarazem robić koło pióra samemu sobie?

Gwoli wyjaśnienia – nie jest moim zamiarem udowadnianie tutaj, że najnowsza książka Pilcha to SF dlatego, że koniecznie chcę, by to dzieło wliczone zostało w dorobek polskiej fantastyki, przeciwnie – niechętnie bym je tam widział, bo ani autora, ani jego twórczości nie darzę zbyt ciepłymi uczuciami. Są zresztą ważniejsze książki, o które warto by toczyć takie boje – że wymienię Mistrza i Małgorzatę, Nowy Wspaniały Świat czy Wahadło Foucalta, które, jakby nie patrzeć, bez pierwiastka fantastycznego nie mają racji bytu – a jednak nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by określić je mianem SF.

Chodzi mi tu raczej o problem definiowania fantastyki – czy książka, która nie była pisana jako SF i nie jest jako taka odbierana, a mimo to posiada pierwiastek fantastyczny, fantastyką jest czy nie jest? Ba, czy książka, która była pisana jako SF, jako SF jest odbierana i fantastyczny pierwiastek posiada, fantastyką może nie być? No i, naturalnie, kto o tym decyduje?

W zasadzie naturalną tendencją jest chęć zastosowania wszelkich możliwych wybiegów, byleby tylko zaliczyć dobrą czy też po prostu lubianą książkę do gatunku, który jest nam bliższy, tudzież "wyrwać" ją z tego, którego nie lubimy. Taki proceder ma miejsce po obu stronach barykady – wybitne dzieła, których przynależność gatunkowa jest dyskusyjna, siedzą okrakiem na płocie, ciągnięte, niczym przysłowiowa rzepa, w obie strony. Znamiennym jest przy tym fakt, że o ile fantaści posługują się głównie argumentem o występowaniu w tekście pierwiastka fantastycznego (niekiedy, co prawda, definiowanego dość kuriozalnie), to zwolennicy mainstreamu wytykają, że ów pierwiastek fantastyczny – jeśli jego istnienia nie da się zanegować, a da się rzadko kiedy – to jedynie rozbudowana metafora, symbol, czy też – tu pada ważne słowo-wytrych, słowo-klucz, równie niedefiniowalne, jak omawiane miesiąc temu wartości literackie – sztafaż. Dowiadujemy się oto, że powieść fantastyczna NIE JEST powieścią fantastyczną. Bo fantastyka w tym dziele to sztafaż. Że niby treść dzieła to czysty mainstream, a fantastyka została dodana na siłę, ku uciesze gawiedzi. Co ciekawe, teksty Stanisława Lema, twórcy wspomnianej już tu przeze mnie lemowej brzytwy, czyli narzędzia potrafiącego bezbłędnie oceniać, co fantastyką jest, a co nie jest, również określane są jako takie, w których występuje jedynie sztafaż. A sam pisarz to futurysta, a nie żaden fantasta. Upokarzające jest, że sam autor przyklaskuje takim działaniom, a przy tym wyraża się niepochlebnie o SF w ogóle, jakby nie dostrzegając własnej hipokryzji.

Swego czasu, dyskutując ze wschodzącą gwiazdą polskiego głównego nurtu, a przy tym – według Pilcha – nadzieją mojego pokolenia, znaną skądinąd Dorotą Masłowską, usłyszałem twierdzenie, które zaparło mi dech w piersiach – otóż pisarz nie ma prawa pisać o rzeczach, których nie doświadczył. Oto mnie, niepalącemu, nie wolno opisywać palacza, tego, co czuje ówże palacz, zaciągając się pierwszym, porannym papierosem – bo nie wiem, jak to jest. Na moje nieśmiałe pytanie, jak zatem, jej zdaniem, opisać maga, przez którego przepływa mistyczna energia, usłyszałem, że wcale. Bo jeśli coś jest zmyślone, to nie warte jest bycia opisanym.

Zatkało mnie, przyznaję się bez bicia, Oto ot tak, od niechcenia niemalże, obalono moje wyobrażenie o literaturze. A przy tym, równie lekko rzecz traktując, skreślono ogromną część światowej literatury, w tym klasyki – bo za jednym zamachem poszły się kochać na zieloną trawkę wszystkie dzieła, w których opisano cokolwiek, co egzystowało jedynie w wyobraźni autora. Tytułów przytaczać nie będę, każdy jest chyba w stanie przytoczyć dowolną ich ilość. Pojąłem, jakiż naiwny byłem – myśląc, że podstawowym narzędziem – i, zarazem, podstawową cechą – pisarza jest właśnie wyobraźnia, zdolność do przeżycia we własnej głowie czegoś, czego przeżyć mu nie było dane. A tu – taka niespodzianka!

Opisywaną dyskusję zakończyłem czym prędzej, usiłując jakoś dojść do ładu z nowo przyswojoną wiedzą. Niewiele myśląc, jak to mam w zwyczaju, postanowiłem pozostać przy swojej wizji, lecz zachować w pamięci osobliwy ów pogląd na literaturę, który jest – jak dowodzi doświadczenie – poglądem obowiązującym w polskim środowisku pisarzy, krytyków i czytelników głównego nurtu.

Tym bardziej dziwi więc postępek Jerzego Pilcha, który pozwolił sobie na posunięcie wręcz brawurowe w świetle przytoczonych faktów – opisać coś, czego nie doświadczył (bo że nie doświadczył, głowę daję – gdyby posiadał zdolność słyszenia PINów do kart kredytowych, nie pisałby książek w Polsce, tylko sączył koktajl za koktajlem gdzieś na Karaibach). Co za odwaga, bezczelność wręcz!

Chyba, że jak zwykle nie mam racji – i to tylko metafora. Albo powieść, która, mimo fantastycznego sztafażu ma olbrzymią wartość literacką. A ta fantastyka to tak, ku uciesze gawiedzi...

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 15 >