strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 14>>>

 

Bo braknie wódki!

 

 

Pewien pisarz sf, bardzo znany i uwielbiany, pojechał sobie na stację benzynową i jak to w zwyczaju bywa podczas pobytu w tego typu instytucji, zatankował. Potem w domu został zaaresztowany przez policję i odwieziony jak najbardziej do aresztu pod zarzutem okradzenia owej stacji benzynowej. Kradzież wyjątkowo durnowata, bo zapłacił własną kartą płatniczą, na której było imię nazwisko i adres, i dzięki której policja trafiła jak po sznurku. Dokładnie było tak, że zapłacił za jakieś papierosy, gumę do żucia, czy coś temu podobnego, polecił skasować stan dystrybutora numer pięć, a śpiąca królewna przy kasie nie skasowała. No i nastąpiła zuchwała kradzież na sumę 40 złotych. Sądziłbyś zapewne, Czytelniku, że sieć stacji po wyjaśnieniu sprawy z pocałowaniem w obie łapki przeprosiła? A ło!

No i tak to wygląda na dziś realizacja wolności osobistych w kapitalizmie w świetle zasady państwa prawa. Jedną z zasad tworzenia tegoż (czyli prawa) jest domniemanie niewinności. Ot, takie sobie powiedzenie. Powiedzenia, tak naprawdę, powstają wówczas, gdy są do czegoś potrzebne. Na przykład potrzebne jest, by powiedzieć, że człowiek to brzmi dumnie, albo że nic co ludzkie, nie jest nam obce, że nie oddamy ani guzika. Czasami potrzebna jest sentencja, że prawo tworzymy w oparciu o pewne zasady i jedną z nich jest domniemanie niewinności. Z zasady tej wynika, że obywatel nie jest złodziejem z założenia, a w szczególności, że jeśli ktoś coś mu zarzuca, to obowiązkiem zarzucającego jest dostarczyć przekonujące dowody winy. Wynika z niej także to, że jeśli są wątpliwości, to tłumaczymy je automatycznie na korzyść oskarżanego. To wynika z tej zasady, nie mówię, że tak mówią prawnicy. Ci, jak ognia wystrzegają się stwierdzeń kategorycznych. Bo nie daj Boże, coś w prawie stałoby się jasne. Ot, w danym konkretnym przypadku powstawała wątpliwość, czy cała sytuacja nie jest czasami wynikiem oczywistej pomyłki ekspedientki. Termin "oczywista pomyłka" to także takie cóś prawnicze, co się często pojawia. Skoro klient chciał zapłacić, podając swoją kartę płatniczą, to zachował się mniej więcej tak jak pewien ociemniały, który przychodzi do mojego sklepu i podaje ekspedientce swój portfel. To ona decyduje za co weźmie należność.

Tymczasem nastąpiła akcja policji, doniesienie, wojna prawników. Drobny, acz bardzo symptomatyczny dla naszych czasów incydent.

O co chodzi? A o to, wasza mać, że przecież normalny obywatel nie może być uczciwy. Nie. Bo uczciwy obywatel stanowi zagrożenie dla innych, mniej normalnych obywateli, zwłaszcza tak zwanych osób prawnych. Uczciwy obywatel nasmaruje skargę, założy sprawę. Prosty skutek stałej walki polityków o głosy wyborców: muszą tworzyć instytucje, które choć trochę udają, że obywatela bronią. To także skutek działalności gazet, których dziennikarze na głowie stają, żeby wreszcie wynaleźć jakąś aferę.

Jak powiedział poirytowany pewien mój znajomy "Nie po to walczyliśmy o kapitalizm, żeby teraz nie można było kraść!". Bynajmniej nie chodzi o prawa do kradzieży dla obywatela. To prawa dla "nas". My, czyli ci właściwi. Czyli my, czyli Kali i jego kumple. Aby nie było wątpliwości. Reszta ma siedzieć pod miotłą i nie kombinować. Bo jak wszyscy zaczną kombinować, to się przecież, k..., żyć nie da!

W tym świecie jest jak zawsze było, od czasów gdy pojawiły się pierwsze stada kóz, pierwsze namiastki miast. To znaczy, jedni chcą wziąć innych za mordę, żeby nic nie robić. Ot i tyle. O to chodzi. Od tysięcy lat ta sama gra, tworzą się bandy grasujące na rozstajach dróg i łupiące już to kupców, już to ziemian wiozących zboże na targ.

Owszem, pojawił się pomysł, żeby tak na przykład nie robić sobie nawzajem krzywdy, żeby w handlu było tak, że kupujący i sprzedający byli po transakcji do przodu. Owszem, jest idea, że tak lepiej, że świat się szybciej rozwija, ale to bardzo trudna idea. Na dodatek wynika z niej, że rabuś musi się narobić i nie może rabować. To se ne da. To znaczy daje się, ale ci, którzy na skutek działania owych umów, muszą zacząć coś robić, robią wszystko, by nie musieli. Ot, co.

Jeszcze starszą umową społeczną, jest tak zwana gospodarka towarowo-pieniężna. Jest w zasadzie fajnie. Bo kiedy żyliśmy w gospodarce planowej, która była pomyślana jako antidotum na okropieństwa liberalizmu, to w pewnym momencie zabrakło wódki i wówczas nastąpiła samolikwidacja ustroju. Ci, co opowiadają o międzynarodowym spisku, nie mają krzty oleju w głowie, są myślącymi inaczej dziwakami, nawiedzonymi, albo, co najgorzej, abstynentami, z kumplami się nie napijającymi. Tacy nie zrozumieją doniosłości tego podstawowego faktu: w PRL wódki było mało, była na kartki! To nie mogło się utrzymać. Każdy normalny, szanujący własną skórę rząd, każdy najgłupszy satrapa o to jedno dla ludu musiał dbać. Każdy też rozumie, że wielkie maszynerie zatrzymują się na skutek awarii drobnych czasami elementów. Apollo sfajczył się na skutek jakiejś małej uszczelki. PRL padło, bo coś się porobiło w przemyśle gorzelnianym.

Tak więc do kapitalizmu chcieli wszyscy, także ci, co byli u władzy. Każdy musi się od czasu do czasu znieczulić, wylać ślozy nad marnością swego bytu. Kiedy zabrakło tego podstawowego artykułu, ludzie woleli się oddać choćby w niewolę, byle był znieczulacz.

Nikt chyba w tym kraju nie zaryzykuje powrotu do systemu zarządzania, w którym na półkach pozostał jedynie produkt przeróbki owej istoty wszystkiego przeprowadzonej cholera wie po co, a zwany dla okrutnego żartu octem spirytusowym. Nie! Wobec takich doświadczeń kapitalizmu będziemy bronić, jak niepodległości! A nawet bardziej...

No i wszelako mamy sukces. W kwestii ducha świata, to mamy go tyle, że najpewniej będziemy dolewać do benzyny, bo jest tak dużo, że każdy może utopić w niej swe wszystkie smutki, zajechać wreszcie wątrobę na amen i z niedopitą butlą w łapie, niczym obrońca Stalingradu z granatem przeciwczołgowym, zamarznąć na kość gdzieś pod płotem, nie osiągnąwszy jakże symbolicznie celu wędrówki.

Są wszelako koszty kapitalizmu. Koszty utrzymania systemu gospodarki towarowo-pieniężnej. Kochany kapitalizm wymaga ciągłej zamiany towaru na towar i w szczególności na pieniądze. Tymczasem napędzany, jak jesteśmy przekonani, konkurencją, postęp naukowo-techniczny powoduje ciągłe obniżanie kosztów. Technologia ma to do siebie, że potrafi wykraczać poza granice wyobraźni. Technologia, gdy podchodzi do rozwiązania jakiegoś zadania, to potrafi zmienić wielkość tego, czym człowiek do tej pory potrafił operować o całe rzędy wielkości. Potrzeba 10 000 metrów sześciennych wody na sekundę? Proszę bardzo! Wybudujemy tamę na Nilu i jest.

Podobnie z obniżaniem kosztów. Nie zawsze się udaje, ale czasami udaje się bardzo za bardzo. Czasami tak bardzo, że obliczanie, ile to kosztuje, ociera się o granicę absurdu. Na przykład ile kosztuje skopiowanie tekstu książki na twardy dysk? Jak kto chce niech liczy, ja mu do jego wyniku dorzucę błąd wielkości, twardziel może wytrzyma i dziesięć lat, ale może padnie jutro, a koszt amortyzacji musimy wliczyć. Ile książek da się władować na dysk 120 GB?

Zderzenie księgowości z techniką nie wychodzi za dobrze. Inny przykład. Kiedyś było bardzo fajnie, gdy za 1 MB RAM płaciło się 100 zł. Dziś operujemy pamięciami rzędu 512 MB RAM za cenę ok. 300 zł. a więc znacząco mniej niż stówa za 100 MB. Tak więc producent daje klientowi produkt więcej niż 100 razy lepszy, a bierze za niego tyle samo. Czyli z gospodarczego punktu widzenia klęska.

Producenci pamięci komputerowych jakoś się pogodzili z tym strasznym faktem, że muszą te setki megabajtów rozdawać za niewielką ceną. Z innymi biznesmenami jest o wiele gorzej. Tak na przykład, kiedyś próbowaliśmy oszacować, ile kosztuje produkcja lekarstw bez kosztów na laboratoria, takich typu witamina C. Cóż, okazuje się, że maszyna zwana figlarnie pigularką jest w stanie w ciągu doby machnąć jakieś koszmarne tony jednego leku. Kto wie, czy nie zapas na lata dla całego kontynentu.

Nie wiem, na ile jest powszechna wiedza, ile na przykład kosztuje druk książki. Kiedyś to było całe przedsięwzięcie. Trzeba było przepisać rękopis, poprawić maszynopis, zecer składał, robiono próbne wydruki. Technologiczna wielkość nakładu zaczynała się gdzieś około 20 tysięcy sztuk. Pewnie dlatego, wydawca tak bardzo uważał żeby nie wypuścić gniota, bo bardzo zależało mu na dodrukach. Otóż były czasy, że koszt wydruku sięgał 50 % ceny w księgarni.

A dziś? No cóż... Pismak dostarcza wersję elektroniczną. Nawet nie dyskietkę, tylko przesyła siecią. Korekta za pomocą automatu. Czasami jeszcze ktoś zajmuje się korektą, bo mu zależy, jak pewnej potłuczonej załodze pewnego sieciowego periodyku, na jakości. Ale to już coraz rzadsze wypadki. Jak można się przekonać, tak zwanemu redaktorowi nie chce się nawet poprawić tego, co mu edytor czerwonym wężykiem zaznaczy. A więc trudno mówić o kosztach redakcyjnych. A koszt druku? Kilka złotych. Z czego więc bierze się te kilkadziesiąt, które trza wybulić w księgarni? Czyżby inkasował je autor?! Nie w to, to już na pewno nikt nie uwierzy. Autor się cieszy, jak w ogóle cokolwiek dostanie, bo na przykład drukarni zapłacić się musi. Z drukarni wyjeżdża wielka, albo całkiem malutka ciężarówka z książkami. Autora zaś nikt nie widział, nie ma pewności, że w ogóle istnieje. Nie wierzmy także za bardzo w kokosy robione przez wydawnictwa. Gdyby stopa zysku wynosiła jak jeden do dziesięciu, to inwestorzy waliliby drzwiami i oknami. Gdzie więc są nasze pieniądze?!

To koszt obsługi systemu zajmującego się zamianą książki na kasę. Dokładnie tyle. Największą część zjada dystrybucja. Pod tym pojęciem rozumiem wszelkiego rodzaju operacje pomiędzy opuszczeniem drukarni a dotarciem książki do czytelnika.

Te koszty są tak uciążliwe w przypadku gazet, że zaczęto drukować darmówki. Bierzesz w garść, nikt nie pilnuje, nie kasuje, zwyczajnie bierzesz i idziesz. Jak to możliwe, że komuś się chce drukować "za darmo?" Powiedzmy inaczej: komuś nie opłaca się zbierać groszy z dystrybucji, ten ktoś zainkasował za reklamy tyle, że wydrukuje i rozwiezie, i rozda.

Jeśli chodzi o darmowe książki... No, nie raz już chwaliłem się "zakupami" za 1 zł. i to czasami arcydzieł światowej literatury.

Ot, to truizm: nie sztuka wyprodukować, sztuka sprzedać. Widać to choćby na przykładzie supermarketów, gdzie właściciele (rady nadzorcze) kombinują, jak mogą, by ściąć koszty dystrybucji. Owszem, wielkie sieci nacinają zwłaszcza niewielkich producentów, ale gdy sprzedają masówkę z wielkich fabryk, to widać jak na dłoni: koszt wyprodukowania jest czasami mniejszy od 1/10 ceny towaru, zwłaszcza gdy naraz na skutek jakiegoś rynkowego wahnięcia organizowane są ogromne wyprzedaże, gdy ceny lecą o połowę, klienci wynoszą góry towaru i na zdrowy rozum sklep powinien pójść z torbami. Nie idzie, bo warta jest cokolwiek praca sklepowych, sam towar jest tylko niekoniecznie niezbędnym do niej dodatkiem.

Alan Greenspan ogłosił niedawno, że klęska automatyzacji gospodarki nie będzie postępowała tak szybko, jak do tej pory. Tym samym przyznał, że w tym systemie zasadniczym problemem ludzkości staje się bezrobocie. Jego przyczyna jest taka sama od co najmniej trzystu lat: maszyny. Nie wiem, na czym opiera swe optymistyczne domniemania Greenspann. Obawiam się, że jeśli na czymś konkretnym to jego prognoza będzie słuszna przez jakiś moment. Nic bowiem nie wskazuje, żeby kolejne dziedziny życia nie miały ulegać automatyzacji. Handel? Po kij robiliśmy sieć? Sklepy internetowe za kilka lat będą miały zautomatyzowane magazyny, po przekazaniu zapłaty na konto, podajnik wyciągnie towar z właściwej półki, automat przylepi kartę z adresem nabywcy i wszystko to trafi do doręczyciela. Jak długo będzie nim człowiek?

Co jakiś czas wraca pomysł legalizacji burdeli i solidnego ich opodatkowania. Tak sobie myślę: mamy teorię, że żadna praca nie hańbi. Tym bardziej, że o robienie czegokolwiek sensownego coraz trudniej. Wystarczy przejechać się drogą przez Polskę, by napotkać poszukujące pracy stojące przy drogach panie. Dlaczego stoją? Bo interes się kręci. A więc zalegalizować, opodatkować, ubezpieczyć, zaopatrzyć w koncesje i kasy fiskalne wystawiające faktury VAT... Coś nam drgnie w gospodarce. Na pewno!

Nie trzeba chyba specjalnie mądrego człeka, by się zastanowić, że, kurna, coś tu nie tak! Nie, bo te panie na drogach raczej niczego nie wytwarzają. Są raczej szkodliwe jak potrzebne. Bez morałów, bez przykazań i prawa naturalnego: one co najwyżej zajmują się obsługą systemu gospodarki towarowo-pieniężnej, ale kraj bez nich się obejdzie.

Podobne refleksje nachodzą mnie, gdy patrzę na miotających się facetów w garniturach z tak zwanej kadry zarządzającej, urzędników bankowych, na speców od marketingu, tak mniej więcej z połowa naszej dzielnej społeczności zajmuje się tylko obsługą systemu.

A system ma coraz większe kłopoty, bo za coraz mniejsze pieniądze coraz więcej się sprzedaje. Dochodzi do patologicznych wypadków, że się rozdaje za darmo. Urzędnicy próbowali kilka razy zapobiec na przykład rozdawaniu Linuksa, wyceniając go jak NT. Niestety, nie spotkało się to ze zrozumieniem. Pomimo wiarygodnej i opatrzonej pieczątkami ceny, podatku nie zapłacono. Linux to jednak sprawa patologiczna.

Producenci muzyczni natomiast starają się jak mogą, by wyszarpać kasę za... No, za co? Utwory? Jakiś muzyczny hałas. Niestety Ogromna Światowa Maszyna pod nazwą Internet wypiernicza ich systematycznie z obiegu. Przebrzydli internauci mają czelność korzystać z roboty jeszcze paskudniejszych informatyków. W Sieci ruch jak cholera, ale kasa stoi. Królestwo za pomysł, jak popsuć protokół transmisji!

Pomysłu technicznego nie ma. Wychodzi na to, że trzeba będzie kramik zwinąć i dołączyć do obdartej gromady rozpaczliwie poszukujących pracy.

Jest pomysł społeczny. Trzeba tak przebudować system wartości, żeby system towarowo-pieniężny był w nim najwyższą wartością. Nie człowiek, ta zakichana jednostka, co samotną wyspą, ale kasa!

Przyznam szczerze: dopóki chodzę sobie ze świadomością, że po mieście gania banda maniaków, którzy wierzą, że ich posłannictwem jest zbijanie kasy, dopóki ludziska sobie łby łamią, jak g... opakować, żeby inni jak najwięcej kupili, dopóki w poczet usług zalicza się kręcenie tyłkiem przy rurce, to nie moje małpy, nie mój cyrk. Chętnie bym zagonił tych od rurek i opakowań do konstrukcji rakiety na Marsa, ale wiem, że się nie da, i poza odrobiną smutku nic to mnie nie kosztuje.

Niestety, kiedy się bierzemy za psucie systemu wartości, gdy zamieniamy porządek na burdel, gdy podkładamy nogę temu, co dobrze działało, z zamiarem wywrócenia do góry nogami, zaczynam się denerwować. Z pozoru drobny incydent na stacji benzynowej jest symptomem czegoś znacznie głębszego. Owszem, niby dominacja nad jednostką wielkiej korporacji. Owszem, groźne to, że nie ma równości podmiotów wobec prawa. Groźniejsze jednak, że za zgodą stoi właśnie przekonanie, że tak być musi, bo walnie się system. To przekonanie nie jest jeszcze formułowane, uświadamiane, ale zgodnie z nim się działa.

Nie wierzę Faktowi, że policja będzie kontrolowała domowe komputery. Wierzę, że ledwie kilkanaście, kilkadziesiąt takich nalotów się zdarzy. Wierzę, że w imię ochrony tak zwanej Własności Intelektualnej w cholerę wyrzuci się zasadę domniemania niewinności. Inaczej mówiąc: że jeśli obywatel powie, że kupił windę, to mu nikt nie uwierzy, mimo, że w to, że kupił chleb i jaja wierzą wszyscy i nikt nie żąda certyfikatu z hologramem. I będzie źle, będzie połamanie praworządności, mimo że kupił u pirata.

W cholerę pójdzie zasada nienaruszalności miru domowego, którego nikt z błahego powodu naruszać nie powinien. I niewiele z tego, że tych strasznych naruszycieli będzie niewielu. Jak to mówią, od rzemyczka do koniczka. Bo nie na tym szkoda polega, że kogoś spiorą ochroniarze w sklepie za przedziurawienie batonika, ale na tym, że ludzi się przekonuje, że prać powinni.

Bo cóż, skoro zalegalizować burdele, to ostatecznie łagodne zbójowanie na rozstajach dróg, w dobie skandalicznego przeludnienia, też robota. Jak to: nie można prać? Byle z koncesją. Ostatecznie walczyliśmy o ten kapitalizm: jakieś koncesje nam się należą!

Bredzę? Niestety... raczej nie. Od tysięcy lat ta sama gra, tworzą się bandy grasujące na rozstajach dróg i łupiące kupców. Pojedynczym ludziom chodzi właśnie o to. System zamiany towaru na złoto daje nagrodę w postaci dzierżymordstwa, na szczycie piramidy można leżeć i nic nie robić. Niestety, system się sypie. A tak dokładnie, to chodzi o to, że system jest w konflikcie z organizacją społeczeństwa. Niektórym bardziej opłaca się popsuć społeczeństwo, byle ocalić system.

Na przykład wmawiają ludziom, że państwo okrada pisarza umieszczając jego książkę w bibliotece, bo przecież można ją sobie tam przeczytać za darmo. Na przykład, wmawiając nam, że czasy takie i przestępcy tacy, że policja musi chodzić po domach i kontrolować, jaką to mamy zgromadzoną informację.

Nie podoba mi się to, i bynajmniej nie ze względów etycznych czy estetycznych. Nie jakieś tam łamanie praw człowieka. Po prostu burdel. Książki mają leżeć w bibliotekach, ludzie mają je czytać, w sklepach zamiast ochroniarzy mają być lady, bo przez ladę trudno coś zgrandzić, a sprzedawcy nawet na stacjach benzynowych mają dbać o klienta. Wreszcie, gdy jakiś interes przestanie się opłacać, gdy na przykład przestanie być potrzebne tłoczenie płyt, to interes trzeba zwinąć, a nie ścigać tych, co bezczelnie uruchamiają w celu posłuchania sobie komputery.

Największy problem zaczyna być z tym, że można zostać złodziejem przypadkiem, tankując, wsadzając płytę dołączoną do czasopisma do czytnika CD. Problem w tym, że system potrzebuje w nas podmiotu gospodarczego, który ma przed nim wykazywać swą uczciwość, zachować wszelkie rachunki, zaprowadzić księgi handlowe a i tak w razie czego zawsze się znajdzie jakiś hak. System musi stać nad nami, a najłatwiej, gdy wszyscy, z definicji będziemy złodziejami.

Nie, nie chodzi o prawa człowieka. Mnie chodzi o to, że ja żyłem w tym ustroju, gdzie funkcjonariusze robili rewizje w domach, gdzie obowiązywała zasada, że każdy jest winny i nie było sposobu na wykazanie swej... hm, lojalności. I proszę mi nie opowiadać, że nie mam racji, nikt raczej nie kwestionuje, że był burdel, i że to od niego gorzelnie stanęły.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 14 >