strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Elizabeth Moon Na co wydać kasę
<<<strona 34>>>

 

Podzielona Wierność (fragment)

 

 

Rozdział pierwszy

 

Kiedy już poddali się wszyscy żołnierze Siniavy, wojownicy Kieri Phelana założyli, że wracają do Valdaire, a może nawet na północ. Część zaczęła nawet planować, jak wykorzystają przypadającą im część łupu. Inni wyczekiwali okazji do odpoczynku i wyleczenia ran. Zamiast tego parę dni później maszerowali na południe wzdłuż Immeru w towarzystwie ludzi Alureda, Halverica i kilku kohort armii księcia Fall. Ci ostatni wyglądali świeżo jak nowe malowidło – prawie nie brali udziału w walkach, z wyjątkiem odpędzenia Siniavy od Fallo.

– Nie rozumiem tego – mruknął po drodze Keri do Paks. – Myślałem, że już po wszystkim. Słodki Kocur nie żyje. Co znowu?

Pokręciła głową.

– Może Książę zawarł nowy kontrakt, sporo przecież wydał na tę kampanię.

– Kontrakt! Na kości Tira, sam powrót do Valdaire zabierze nam resztę sezonu. Po co nam kontrakt?

Typowa naiwność pierwszoroczniaka. Paks uśmiechnęła się do niego.

– Pieniądze – oznajmiła. – A może zapomniałeś już o żołdzie?

Seli mrugnął do Paks jak weteran do weterana i wtrącił:

– Widziałeś kiedyś morze?

– Nie... a czemu? – Keri spojrzał na niego zadziornie, z nosa skapywał mu pot.

– Cóż, to wystarczający powód, by udać się na południe. Ja widziałem – zrobi na tobie wrażenie.

– Jak wygląda? – spytała Paks, widząc, że mina Keriego się nie zmienia.

– Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to opowiedzieć. Musisz sama zobaczyć.

Wkrótce dowiedzieli się od kapitanów, że Alured przybrał tytuł księcia Immeru. Paks ani młodszym żołnierzom niewiele to mówiło, lecz Stammel wiedział, iż od upadku starego królestwa Aare tytuł ten nie był używany.

– Jestem zdziwiony, że zgodzili się na to książę Fall i inni wielmoże – powiedział.

– Taka była cena jego pomocy – stwierdził Vossik. Wszyscy sierżanci zebrali się wokół jednego ogniska. – Słyszałem, jak gadali o tym w kohortach Fallo. Obrócił się przeciwko Siniavie, gdy jego roszczenia poparły Andressat, Fallo, Cilwan i – oczywiście – nasz Książę.

– Ale dlaczego?

– To dziwna historia – powiedział Vossik, najwyraźniej paląc się, żeby ją opowiedzieć.

– No dalej, Voss, nie każ się prosić – burknął Stammel.

– Cóż, ja to tylko słyszałem. Nie wiem, czy ci żołnierze Fallo mówią prawdę i czy ją w ogóle znają. Wygląda na to, że Alured był kiedyś piratem na Immerhofcie...

– Wiemy o tym...

– Tak, ale taki właśnie był początek. Zdobył inny okręt i już miał wyrzucić za burtę wszystkich jego pasażerów, jak to jest w zwyczaju piratów...

– Do wody? – spytała Paks.

Ktoś wybuchnął śmiechem. Vossik obrócił się do niej.

– Piraci nie chcą mieć bałaganu na pokładzie, więc wyrzucają jeńców za burtę.

– Ale czy ci nie dopłyną lub nie dobrną do brzegu? – zdziwiła się Natzlin.

– Nie. Do brzegu jest za daleko, a woda zbyt głęboka.

– Potrafię przepłynąć spory dystans... – zaczęła Barra. Paks uśmiechnęła się do siebie. Barranya zawsze uważała, że umie więcej od innych.

– Nie tak daleko. Na flaki Tira, Barro, nigdy nie widziałaś morza. Kiedy kogoś wyrzucają za burtę, statek może znajdować się dzień marszu od brzegu. – Vossik wziął długi łyk naparu i kontynuował opowieść. – Nieważne. Jeden z pasażerów zaczął się wydzierać, że jest magiem i że Alured powinien zostać księciem, w czym on chętnie mu dopomoże.

– Powiedziałbym, że Alured nie wsłuchiwał się zbytnio we wrzaski jeńców – zauważył Stammel. – Nie wygląda na takiego.

– Zgadza się – przytaknął Vossik. – Wydaje się jednak, że usłyszał kiedyś od ojca, iż pochodzi z dobrego rodu, czy coś takiego. Wysłuchał więc czarownika, który powiedział mu, że jest dziedzicem ogromnego królestwa marnującym czas na rozbijanie się po morzu.

– Uwierzył w to? – parsknął Haben, zaczerpując naparu kuflem. – Słyszałem, że piraci są zabobonni, ale...

– No cóż, tamten człowiek wspomniał o dowodzie. Twierdził, iż widział w starym Aare potwierdzające to zwoje. Zaoferował się, że zabierze tam Alureda i udowodni jego prawa do królestwa.

– Do Aare? Tej kupy piachu?

– Skąd wiesz, Devlinie? Nie byłeś tam.

– Nie, ale słyszałem. Zostały tam jedynie rozsiane wśród piasków ruiny. Tak mówią pieśni. – Zanucił zwrotkę Piękne były wieże.

Vossik wzruszył ramionami.

– Alured nie zapytał ciebie. Czarownik oznajmił mu, iż widział dowód jego pochodzenia.

– Widzi mi się – zaczął Erial – że takie szukanie przodków to jedynie dodatkowe kłopoty. Co to za różnica? Nasz Książę zdobył sobie tytuł bez grzebania się w setkach ojców i ojców ojców.

– Albo matek – mruknęła Barra. Nikt nie podjął tematu.

– Wiesz co, tutaj, w Aarenis, ludzie są inni – stwierdził Stammel. – Przypomnij sobie Andressat.

– I tego nadętego puchacza – dorzuciła Barra. Paks zaczęła rozumieć, co miał na myśli Vik, mówiąc o uszczypliwości Barranyi.

– Nie mów tak, Barro. To dobry wojownik i godny swego tytułu hrabia. Większość ludzi utraciłaby Andressat na rzecz Siniavy wiele lat temu. Jest dumny ze swych przodków, to prawda, lecz oni mogą być dumni z niego.

– Opowiadaj dalej o Aluredzie, Voss – ponaglił go Stammel. – Co było potem?

– Cóż, już wcześniej wierzył w swe szlachetne pochodzenie, pożeglował więc z owym magiem do starego Aare. A potem – pamiętajcie, że usłyszałem to od żołnierzy Fallo i nie twierdzę, że tak naprawdę było – czarownik pokazał mu dowód: starożytny zwój, opisujący małżeństwa i koligacje, wskazujący niezbicie, że był w prostej linii potomkiem księcia Immeru, którego w potrzebie wezwano z powrotem do Aare.

– Ależ Vossik, każdy mag umiałby coś takiego sfałszować! – Erial rozejrzał się dokoła, a kilku słuchaczy pokiwało głowami.

– Nie powiedziałem, że ja w to uwierzyłem, Erialu. Lecz Alured i owszem. Powiedzmy, że pasowało to do jego pragnień. Jeśli Aare było cokolwiek warte, to tylko tronu Aare. Co musiało oznaczać ziemie Immeru.

– I dlatego porzucił morze i osiadł w lasach, by zostać lądowym rozbójnikiem? Co to miało wspólnego z byciem księciem, baronem czy kimkolwiek? – prychnął pogardliwie Erial.

– Jeszcze raz powtarzam: to tylko plotki. Wygląda na to, że najpierw zawinął do portów Immeru, próbując zawiązać sojusz...

– Przecież był piratem! – zawołała Paks z naciskiem.

– Tak, wiem o tym. Może nie myślał zbyt jasno. Potem wynajął gromadę lokalnych zabijaków, odział ich w dawne barwy Immeru i rozpoczął pertraktacje z księciem Fallo.

– Ha! Wyszedł z tego cało?

– Nie był na tyle głupi, by narazić się na niebezpieczeństwo – rozmawiali na granicy Fallo. Książę zareagował zgodnie z waszymi oczekiwaniami, lecz nie obchodziło go zanadto, co działo się w lasach na południu, jak długo nie dotyczyło to go osobiście. A jego poddani twierdzą, iż jest bardzo dalekowzrocznym władcą, który nie czyni sobie niepotrzebnie wrogów.

– A co z Siniavą? – Dla Paks to było najważniejsze: po której stronie od samego początku był Alured?

– Cóż, początkowo jedno mieli wspólne: stara szlachta nie uznawała ich roszczeń. Siniava obiecał Aluredowi księstwo, jeżeli przerwie żeglugę na Immerze i będzie chronił ruchy wojsk Kocura po okolicy. Alured zgodził się na współpracę. Dlatego właśnie nikt nie mógł wytropić Siniavy po Rotengre.

– Tak, ale... – zaczęła Paks, lecz Vossik zdecydowanie jej przerwał.

– Ale dwie kwestie: Andressat i mądrość naszego Księcia. Andressat okazał Aluredowi uprzejmość, obiecując poparcie jego roszczeń w razie, gdyby wsparł je także książę Fall. Toteż Alured nie zaatakował Andressatu, gdy zażądał tego Siniava. Wszak uznawał się za księcia i pozostawał ponad poleceniami hrabiego. Jeśli zaś chodzi o naszego Księcia – pamiętacie kuglarzy, których spotkaliśmy w Kodaly? – Stammel przytaknął. – Alured zaprzyjaźnił się z nimi, gdy osiadł w lasach, stanęli więc po jego stronie. Nasz Książę wiele lat temu, jeszcze na północy, zawarł z nimi własny pakt. Stąd wiedział, czego Alured pragnie. Orientował się także w dążeniach Fallo: związania się poprzez małżeństwo z północnym królestwem. Pamiętał także o gotowym do ożenku dziecku Sofiego Ganarriona...

– Ale Sofi nie jest królem... – odezwał się ktoś z ciemności.

– Jeszcze nie. Pamiętajcie, co zawsze mówił. A mając poparcie Fallo... – Głos Vossika ucichł. Kilku słuchaczy okazało się wystarczająco bystrych.

– Bogowie! Chcesz powiedzieć...

– Nasz Książę i Halveric zdołali jakoś przekonać księcia Fall, że pomoc Alureda w tej kampanii jest tyle warta. Dlatego też książę Fall zgodził się poprzeć roszczenia Alureda, a wtedy zbójca przeszedł na naszą stronę i umożliwił przejście przez las nam, a nie Siniavie.

Paks zadrżała. Nigdy nie myślała o posunięciach poza polem bitwy.

– Czy Alured naprawdę jest księciem Immeru?

Vossik wzruszył ramionami.

– Ma tytuł. Ma władzę. Czego jeszcze trzeba?

– Ale jeśli tak naprawdę nie jest... mam na myśli krew...

– Nie wiem, czemu miałoby to mieć znaczenie. Jest szansa, że okaże się lepszy jako książę niż pirat – będzie musiał rządzić, rozwijać handel, położyć kres rabunkom...

– Zrobi to? – Haben rozejrzał się po pozostałych, nim podjął wątek: – Osobiście nie powiedziałbym, że pirat i rozbójnik może zostać dobrym władcą. A skoro już o tym mowa, to jaka jest różnica pomiędzy grabieżą a podatkami?

– Nie jest głupi, Habenie – Vossik wyglądał na przejętego. – Będzie musiało być lepiej niż za Siniavy...

– O to mi chodzi. Siniava twierdził, że ma prawo władać tym rejonem, ale w Cha i Sibili wszyscy widzieliśmy, co to oznaczało. Nie uciął handlu, jak uczynił to Alured, lecz czy ktoś z nas chciałby mieć takiego władcę? Pamiętam twarze w tamtych miastach.

– Ale walczył z Siniavą...

– Tak – pod koniec. Za sowitą nagrodę. Nie mówię, że jest na wskroś zły, Vossiku, nie wiem tego. Niemniej, jak dotąd, szedł tam, gdzie leżało złoto. Jak będzie rządził? Człowiek uważający się za szlachetnie urodzonego, oszukany co do swoich praw – co uczyni, kiedy dotrzemy do portów Immeru?

* * *

Dowiedzieli się w Immerdzanie, gdzie Immer rozszerzał się raptownie w zatokę dłuższą niż szerszą. Nie trzeba było szturmować portu. Nigdy nie został ufortyfikowany od strony lądu, poza niskim murem z najprostszą bramą. Armia wkroczyła do portu, nie napotykając najmniejszego oporu. Wąskie, brudne uliczki śmierdziały rzeczami, których Paks nigdy wcześniej nie wąchała. Ujrzała zatokę, wzburzoną i ciemną od błotnistych wód Immeru. Brzeg zapchany był pomostami i nabrzeżami na na wpół zbutwiałych palach, ze szkieletami łodzi, zatopionymi łodziami, unoszącymi się na wodzie łodziami, nowymi łodziami, drzewcami masztów, strzępami żagli oraz sieciami zwisającymi z każdej dostępnej tyczki i dekorującymi domy. Zobaczyła małe, nagie dzieci, wychudzone jak kozy, nurkujące i pływające wokół łodzi. Większość z nich zaplatała włosy w pojedynczy warkocz przewiązany jaskrawymi tasiemkami.

Dalej rozciągała się zatoka, rozległa i niemal pusta w gorącym, popołudniowym słońcu. Jej powierzchnię znaczyły błękitne i zielone pasma. Paks nigdy czegoś takiego nie widziała. Kilka łodzi żeglowało z wiatrem, pchanych wielkimi, trójkątnymi żaglami, wygiętymi niczym skrzydła. Przyglądała się im zafascynowana. Jedna z nich zmieniła hals, ciemna kreska kadłuba skróciła się, a po chwili znów wydłużyła. W oddali widać było wzniesienia za zatoką, a na południu woda przybierała inny odcień zieleni, by przejść do głębokiego błękitu w miejscu, gdzie Immer mieszał się z morzem.

Dokoła żołnierzy Księcia zebrał się hałaśliwy tłum paplający w piskliwym, irytującym języku. Dzieciaki uganiały się tam i z powrotem, niektóre nadal mokre i połyskujące wodą, inne umorusane. Przy łodziach skupili się bosonodzy mężczyźni, w krótkich spodniach, z zaplecionymi w pojedynczy warkocz włosami, a w drzwiach i oknach tłoczyły się kobiety w kolorowych, kusych sukienkach i pończochach w paski. Jeden z kapitanów Alureda zawołał coś w lokalnym narzeczu i natychmiast zapadła cisza. Paks usłyszała chlupoczącą wokół pali pomostu wodę. Zadygotała, zastanawiając się, czy morze ma duszę. Może jest głodne?

Kapitan Alureda odczytał trzymany w rękach zwój. Paks poszukała wzrokiem Arcolina i przyjrzała się jego minie, z pewnością wiedział, co się dzieje. Niestety, z wyrazu twarzy oficera nie potrafiła nic odczytać. Kapitan skończył czytać, zwrócił się do Księcia, zasalutował mu, wskoczył na konia i odjechał. Zebrani milczeli. Gdy znikł za rogiem, przez tłum przeszedł głuchy pomruk. Ktoś krzyknął chrapliwie. Paks obejrzała się i zobaczyła dwóch młodzieńców odciągających do tyłu siwobrodego starca. Stojący koło nich mężczyzna zawołał w łamanym wspólnym:

– Kto z was mówi z nami?

– Ja – odpowiedział mu spokojny jak zawsze głos Księcia.

– Wy... jesteście piratami?

– Nie. Co masz na myśli?

– Tamten... człowiek... mówi, że jest teraz naszym księciem... to pirat. Jesteście jego ludźmi – jesteście piratami.

– Nie – pokręcił głową Książę. Paks zauważyła, że Arcolin daje im dłonią sekretny znak, kapitanowie przekazali gest sierżantom. Nie to, żeby potrzebowali ostrzeżenia – i tak wszyscy byli czujni. – Jesteśmy jego sojusznikami, a nie podwładnymi. Walczył z nami w górze rzeki... z Siniavą.

– Tym ścierwem! – Mężczyzna splunął. – Kim wobec tego jesteś, że walczysz z Siniavą, a przyjaźnisz się z piratami?

– Jestem Książę Phelan z Tsaia.

– Tsaia? To za Krasnoludzkimi Górami, daleko na północy! Co robicie tutaj? – W głosie pobrzmiewała złość i zakłopotanie, mierzył wzrokiem żołnierzy.

– Mam kompanię najemniczą walczącą w Aarenis. Siniava... – umilkł – walczyliśmy z Siniavą – podjął. – Zginął. Alured otrzymał księstwo Immeru, a ponieważ przedtem pomógł nam, teraz ja pomagam jemu.

– Nie jest księciem! – wrzasnął mężczyzna. – Nie znam cię – może coś słyszałem, ale cię nie znam. Lecz Alured – to zwykły pirat i piratem pozostanie. Siniava był zły – Barrandowea świadkiem – ale Alured! Zabił mego wuja na wodach zatoki – on i jego parszywy okręt!

– To bez znaczenia – odparł Książę. – Jest teraz księciem Immeru, a ja jestem tutaj, by utrzymać porządek do czasu pojawienia się jego oficerów.

Rozmówca splunął ponownie i odwrócił się. Książę nie przemawiał więcej do tłumu, tylko rozstawił kohorty na nabrzeżu i zorganizował patrole pilnujące prowadzących doń uliczek. Pierwszego dnia panował spokój. Paks uznała, że ma szczęście, iż wyznaczono ją do pilnowania nabrzeża. Mogła przyglądać się kołyszącym się na falach łodziom i wdychać wiejącą od morza lekką bryzę. Nad wodą szybowały dziwne szarobiałe ptaki z czarno upierzonymi głowami i dużymi, czerwonymi dziobami, co chwila nurkując i na powrót wzbijając się ponad fale.

Następnego dnia rozpoczęły się egzekucje. Paks usłyszała dobiegające z drugiej strony miasta krzyki, zanim jednak zdążyła się nimi przejąć, kapitanowie wyjaśnili im, co się dzieje.

– Książęta ( Fall i Immeru ( przeprowadzają egzekucje szpiegów Siniavy. – Twarz Arcolina miała nieprzenikniony wyraz. – Jesteśmy tu po to, by utrzymać porządek, choć nie przewidujemy żadnych rozruchów. – Tak właśnie było, w ich dzielnicy do niczego nie doszło. Mężczyźni i kobiety zajmowali się swoimi pracami bez oglądania się na żołnierzy, a dzieci bez przeszkód baraszkowały w wodzie. Lecz dobiegający z przeciwległej strony miasta zgiełk nie cichł i wieczorem kohorta Cracolnyi musiała pomaszerować na pomoc ludziom Halverica. Wrócili nad ranem, strudzeni i ponurzy, dopiero później Paks usłyszała szczegóły. Następnego dnia Kompania Księcia wymaszerowała z Immerdzanu, a wiszące na murach ciała były wystarczająco wymowne.

Do Ka-Immer plotka dotarła przed nimi. Bramy były zamknięte. Dzięki brakowi wyszkolonych żołnierzy do obrony niskich murów szturm trwał zaledwie kilka godzin. Tym razem na plac targowy przy nabrzeżu spędzono całą ludność miasta. Podczas gdy pilnowali ich żołnierze Halverica i Phelana, ludzie Alureda przetrząsali dom po domu, sprowadzając kolejnych mieszkańców. Kiedy skończyli, na skraju placu pojawił się sam Alured. Wskazał na stojącego wśród innych mężczyznę. Żołnierze wywlekli ofiarę z tłumu. Potem dwóch kolejnych i jeszcze jednego. Ktoś krzyknął i oddział żołnierzy Alureda wbił się w tłum, rozrzucając ludzi na boki, by pojmać wichrzyciela. Pierwszy z ujętych rzucił się z łkaniem na kolana przed Aluredem. Ten pokręcił głową i pokazał na wzniesioną przez jego żołnierzy konstrukcję z prowizorycznie powiązanych belek. Pociągnięto ku niej pojmanych mieszczan.

Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal nie zderzając się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała ponad głowami zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających z ramy linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce wszyscy zawiśli w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich błotem, kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny przenikliwie krzyczał. Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy Keriego. Nie widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z poruszenia tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła zdejmowane z konstrukcji ciała.

Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących blisko niej strach i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu i przerwie na usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby. Twarz Alureda pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na zebranych.

Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy szeregami Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś obrócić się i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu. Słyszeli jedynie wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali przed czystą przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem była ilość. Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z drugiej jednak strony ( nie mieli ochoty na zadeptanie.

Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru zgiełku. Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza, lecz parcie tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała cios w pachę. Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy naciskających na nią mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając się nie stracić równowagi.

Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast wdarł się rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się jej w plecy parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące powietrze ręce próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu rozglądać się za Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu miejscach mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką gromadami. Wpadło na nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i malec przewrócił się z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy.

Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego za plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli umknąć. W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i wzmocniona posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali ująć jedynie piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej uciekać lub nazbyt przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych doprowadzało do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków Siniavy, a resztę zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem zmusić mieszczan do posłuszeństwa.

Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy uśmiechał się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w morze. Nie wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że nie może dłużej żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane zniewagi, zrozumiałe pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się do ich "zabaw", będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami – wszystko to sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać – budziła się dręczona koszmarami.

Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć, jak na szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna posłuszeństwo. Był dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego Marszałka, żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać. Służba u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju.

Kiedy opuścili Ka-Immer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy Alureda, próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W każdym mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich, którzy wyrażali wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność Aluredowi zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast.

Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać udzielać pomocy sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł nakazać wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód. Przez szeregi Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą.

Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej nocy, podczas jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał. Zastanawiała się, czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy.

– Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić.

Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić.

– Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam, jeśli zachorujesz...

– Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał.

– Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię, a to więcej, niż robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu. Ci wszyscy nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy. – Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy my będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł.

– Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej.

– Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być.

Zaskoczył ją tak, że aż ją zatchnęło, jakby ją uderzył.

– Co... dlaczego?

– Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie mogę stać z boku i patrzeć, jak marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni. Myślisz, że tego nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj, nie do tego rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że twoim przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu złagodniał. – Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię...

– Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się z tej sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła jej zmienić.

– Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a jestem starszy... Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie mogłabyś zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub Książę.

– Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść... – Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć zdawał się nie żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia.

Stammel pokiwał z mocą głową.

– Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu... albo zrób to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny.

Nie to ją martwiło.

– Ale zostawić Księcia...

– Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą od samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś... przed popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy...

Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze, tam, w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny, bardziej znana od izb domu, gdzie przyszła na świat.

– Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli, wkrótce będą wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz.

– Ja... pomyślę o tym...

– Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego samego.

Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za ramię.

– To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie toczyć walki wewnętrznej i zewnętrznej naraz.

– Dałam słowo – wyszeptała.

– Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy, co moim zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby tak przyjęli to Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi?

Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się Naszyjnik Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu dalekich stron, a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli.

– Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta...

– Nie. Zgadzam się.

– Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie mogła budzić ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz.

Usłyszała łagodny głos.

– Poszłabyś, gdyby nie było późno?

Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka znużona.

– Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi...

– Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawołał kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że winna jesteś Księciu ślepe posłuszeństwo.

Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz najbliższa godzina nie była taka trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili się, gdy Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem, w którym nie było złości ani rozczarowania.

– Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub opuszczenia Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że Książę także jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z otwartym prawem do powrotu?

Przytaknęła.

– Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł ogarniały na przemian lęk, radość i smutek.

– Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś pójść. Może chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie.

Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina dojrzał Paks, niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co Phelan obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem.

– Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa?

– Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie, lecz zawarty sojusz.

– Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym utracić twego szacunku.

– Nie, mój lordzie.

– Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna kultura... ale czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas?

– Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego...

– A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając kwestie, których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może będziesz musiała opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna. – Zauważyła, że nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy pozostaniu. – Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli postanowisz zaciągnąć się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś spróbowała zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz kwalifikować się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją zaopatrzyć w mapy do podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty...

– Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą.

– W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz, jak chcesz podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis samotnie. Jeśli zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... – Miał dla niej kilka rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do kohorty. Ulżyło jej, że tak łatwo poszło.

Czekał na nią Stammel.

– Idź spać. Jutro...

– Ale jutro jest Sord...

– Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty...

– Ale...

– Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz się w Sord, będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka.

Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu.

 

Rozdział drugi

– Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii?

Wzruszyła ramionami.

– Wracam na trochę do domu.

– Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy?

– Jest bliżej...

– Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda?

– Tak jest, sir.

– Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy?

– Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką.

Kapitan straży westchnął.

– Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. – Przekrzywił głowę. – Wszystko jasne?

– Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi.

– Trzeźwa.

Zaczerwieniła się.

– Nie piję.

– Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę.

Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi.

– Nie, sir.

– Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę.

* * *

– Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arňe, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama?

– Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę.

– Karawanę! Na flaki Tira, to...

– Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił.

– Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi...

– Pomyśl, Arňe. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii?

– Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam.

– Tak, ale ja nie mogę...

– Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią?

– Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. – Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie.

– To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty...

– Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop.

– Wrócisz – orzekła Arňe. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła.

Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia.

– Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem.

– ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę.

– Mój lordzie?

– Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry?

– Tak, mój lordzie.

– Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi.

– To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa.

– Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. – Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem.

– Tak, panie.

– Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty.

– Nikomu nie powiem, panie.

– Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz?

– Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię.

– Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła głową. – Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy.

– Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą.

– Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży.

Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie.

Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży.

– Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga?

– W plecaku, sir – odrzekła.

– Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart.

* * *

Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard.

Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata.

– Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu.

– Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny.

– No tak, czego można oczekiwać od kupców?

– Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu.

– Skąd jesteś?

– Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Vérelli.

– Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku?

– Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a...

– Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch.

– Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś.

– Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów?

– A jak oni tam żyją?

– Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć.

Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii.

Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom.

– To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy.

– A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia.

– Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego.

– Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo pieniądze.

Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza.

* * *

– Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną Przełęcz. – Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama.

– Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki?

– Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze.

Puściła to mimo uszu.

– Dlaczego tam jedzie?

Uśmiech Joriego zgasł.

– Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem.

– Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest?

– Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co?

– Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć.

– W takim razie to ten w szarym płaszczu.

Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność.

– Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego.

– Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry?

– Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją.

– Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. ( Chodź do ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała.

– Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać.

– Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ?

– Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. – Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga...

– Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na północy... – Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: – Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. – Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... – przerwał i pokręcił głową.

Zainteresowana, Paks podjęła temat.

– Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka.

Kupiec roześmiał się.

– Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz?

– Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić.

– Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział poważnym tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama.

Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami.

– Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak wpłynie na wysokość opłat. Powiada się, że Liga Gildii wydała mnóstwo pieniędzy na zeszłoroczne walki – będą musieli jakoś je odzyskać, a przecież najłatwiej osiągnąć to, podnosząc opłaty.

– Zanadto nas potrzebują – zaprotestował inny. – A Ligę powołano po to, by wspierała handel. Mówię wam, że Liga Gildii nie zamierza nas okraść.

– A nawet jeśli, to pozostaje rzeka – zasugerował następny. – Teraz, kiedy osadzili Alureda na książęcym stolcu, pozwoli nam z niej korzystać...

– Ha! Ten stary wilk! Na Simyits, nie wierzysz chyba, że tytuł odmieni pirata, prawda? A jeśli już o to chodzi, to co uzyskaliśmy od różnych szlachetnych panów? Fakt, kiedy szykuje się wojna, potrzebują naszego złota, lecz potem – och, ci kupcy: ani honoru, ani lojalności – podatkami ich, stali się nazbyt hardzi. – Paks śmiała się z pozostałymi, choć sama uważała, że kupcy nie mają honoru – jak milicja Vonja. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, co sądzą sami kupcy.

Gdy tej samej nocy zeszła z warty i zatrzymała się przy ognisku strażników na kubek naparu, powitała ją spowita w płaszcz postać. Dojrzała błysk zieleni szeroko rozstawionych oczu.

– Ach. Paksenarrion, prawda?

Stanęła spięta i niepewna.

– Tak... zgadza się. A ty, panie?

Ukłonił się z gracją, choć jakby kpiąco.

– Możesz mi mówić Macenion. Elf, jak widzisz. – Kiwnęła głową i sięgnęła po garnek naparu. – Pozwól... – dodał miękko i ze stojaka za garnkiem uniósł się cynowy kubek, zanurzył się w płynie i podfrunął do ręki dziewczyny. Zamarła, zatkało ją. – No dalej – zachęcił ją – weź go. – Spojrzała na kubek, potem na własną dłoń, by wreszcie ostrożnie ująć ucho naczynia. Prawie je upuściła, czując nagle jego ciężar. Powoli wypuściła powietrze i ostrożnie upiła odrobinę płynu. Smakowało zwyczajnie – zastanawiała się, czy nie wsypał czegoś do środka. Znów zmartwiała na widok drugiego kubka, który poderwał się ze sterty, napełnił i popłynął ponad ogniskiem do Maceniona. Elf ujął go, ukłonił się jej i napił. – Przepraszam – rzucił lekkim tonem – jeśli cię przestraszyłem. Słyszałem, że jesteś wojowniczką o znacznym doświadczeniu.

Piła napar, rozważając, jak powinna postąpić. Na pewno nie miała ochoty przyznać się, że przestraszyła się odrobiny magii, lecz widział jej reakcję. Opróżniła kubek, odstawiła go i usiadła powoli.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałam – powiedziała w końcu.

– Najwyraźniej – odrzekł. Odłożył własne naczynie na stertę i usiadł koło niej. – Kiedy pytałem – podjął – każdy zapewniał mnie, że masz doskonałą reputację. – Poczuła ukłucie irytacji: jakie miał prawo rozpytywać o nią? – Jak rozumiem, służyłaś w Kompanii Phelana. – Spojrzał na nią, więc przytaknęła. – Tak. Jeden ze strażników słyszał o tobie. Nie byłaś zwyczajną najemniczką, powiedział. – Znowu poczuła gniew. – Poprzedniego wieczoru wspomniałaś, że przed dotarciem do Valdaire udajesz się w góry, na północ. Sama, jak rozumiem? – Kiwnęła głową. – Mógłbym – zaczął, patrząc na złożone na kolanach, splecione dłonie – mógłbym ci pomóc. Znam te szlaki – niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego, niemniej dosyć łatwe.

– Och? – Sięgnęła po kubek i ponownie go napełniła.

– Chyba, że zamierzasz podróżować sama. Ludzie rzadko się na to decydują.

Wzruszyła ramionami.

– Nie ma nikogo, kto mógłby ze mną podróżować. Z radością przyjmę od ciebie rady dotyczące szlaku. – Pamiętała przestrogi Stammela przed takimi, którzy chcieliby jej towarzyszyć.

Elf poruszył się niespokojnie.

– Jeśli zechcesz, możemy podróżować razem – przynajmniej do granic Lasu Pani. Opiszę ci dalszą drogę. – Usiadł wygodniej i przyjrzał się jej spod ciemnych brwi. – Byłoby to znacznie bezpieczniejsze dla ciebie, a dla mnie dogodne. Choć szlaki górskie nie są tak niebezpieczne, jak trasy karawan, wszędzie czyhają zagrożenia i dobrze byłoby mieć kogoś, kto dobędzie stali i osłoni ci plecy.

Pokiwała głową.

– Rozumiem. Dobrze pomyślane. Lecz – wybacz mi, panie – wydajesz się wiedzieć więcej o mnie, niźli ja wiem o tobie.

Wyprostował się.

– Jestem elfem – z pewnością wiesz, co to oznacza.

– Tak, ale...

W jego głosie pojawiły się ostrzejsze tony.

– Obawiam się, że nie mam w okolicy krewnych ani przyjaciół, których mogłabyś przepytać. Będziesz musiała zaufać memu słowu albo podróżować samotnie. Jestem elfem, wojownikiem-magiem – jak widziałaś – i wracam do mojej ojczyzny, Lasu Pani.

– Przepraszam, jeśli cię rozgniewałam, panie, ale...

– Nasłuchałaś się złych rzeczy o elfach? O to chodzi?

Przypomniał się jej Bosk.

– Tak... paru.

Głos elfa złagodniał.

– W takim razie to nie twoja wina. Musisz wiedzieć, że elfy są rasą znacznie starszą od ludzi. Niektórzy zazdroszczą nam wiedzy i umiejętności. Nie rozumieją naszych obyczajów, a my nie potrafimy objaśnić ich tym, którzy nie słuchają. Lecz elfy, Paksenarrion, zostały stworzone przez samego Stwórcę jako nieprzyjaciele wszystkiego, co złe. To elfów orkowe plemię nienawidzi najmocniej, gdyż wiedzą, że ich los waży się na ostrzu naszych kling. Mroczne siły nigdy nie pojawiają się w pobliżu elfich królestw.

Paks rozważyła to bez słowa. Słyszała, że elfy są faktycznie znacznie starsze niż ludzie i nigdy nie umierają ze starości. Nie spotkała się jednak z opiniami, że elfy są złe lub dobre, podczas gdy orki i demony opisywane są jednoznacznie jako złe, a święci, jak Gird czy Falk, jako dobrzy.

Przez kilka następnych dni zebrała wszelkie dostępne informacje o elfach jako takich i Macenionie w szczególności. Nie było tego dużo. Niemniej, gdy do traktu przybliżyły się wyższe wzniesienia, przekonała się, jak łatwo jest przeoczyć szlak. Podróż w towarzystwie kogoś, kto już tu był, wydawała się znacznie rozważniejsza.

* * *

Paks z ulgą odprowadziła wzrokiem znikającą za zakrętem karawanę. Nie przyzwyczaiła się do towarzystwa strażników, nie potrafiła im zaufać tak jak swym poprzednim towarzyszom. Teraz była wolna – mogła udać się na północ, do domu, ku przygodom. Wyobraziła sobie, jak wraca do Trzech Jodeł z podarkami i pieniędzmi do wydania na targu. Niemal słyszała radosne westchnienie mamy i piski młodszych braci i sióstr. Wyobrażała sobie oniemiałego ojca widzącego jej bogactwo i przypasany do boku miecz. Odwróciła się z uśmiechem do Maceniona, który patrzył na wzbijane przez karawanę tumany pyłu.

– Cóż, został po nich tylko zapach. Ruszajmy.

Oderwał spojrzenie szarozielonych oczu od przełęczy i spojrzał na nią ostro.

– Musisz tak się spieszyć? Chcę się upewnić, że nie pójdzie za nami żaden złodziej.

Poluzowała miecz w pochwie.

– Mało prawdopodobne. Z twoją magią i tym mieczem nie mamy się czego bać. Chciałam znaleźć dobre miejsce na nocleg, zanim zapadną ciemności.

– Bardzo dobrze. Chodźmy wobec tego, nie tracąc czujności. Poruszaj się tak cicho, jak tylko może człowiek.

Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. Nie miało sensu wszczynanie sporu z jedynym towarzyszem podróży przez góry. Nie miała innego przewodnika, a elfy były groźnymi wrogami. Obróciła się do mocnego kuca jucznego, kupionego od dowódcy karawany, i po raz ostatni sprawdziła juki, po czym pogłaskała Gwiazdę po szyi i ruszyła odchodzącym od traktu wąskim szlakiem. Miała nadzieję, że w trakcie podróży Macenion złagodnieje. Jak dotąd był zgryźliwy, sarkastyczny i krytycznie nastawiony. Było oczywiste, że dysponuje ogromną wiedzą o górach i prowadzących przez nie szlakach, lecz starał się, by była ona wręcz bolesna dla innych. Szedł przodem, prowadząc wyhodowanego przez elfów rumaka, którego wąska, wygięta szyja zdradzała niesmak do niesionego na grzbiecie bagażu.

Na szczęście przy wieczornym ognisku Macenionowi przeszedł zły humor i odzyskał pierwotny urok. Jednym zaklęciem rozpalił ognisko, a innym ugotował zwykłą kaszę. Potem rzucił czar uniemożliwiający koniom zbytnie oddalenie się. Paks chciała go zapytać, czy nie mógłby również użyć zaklęcia zabezpieczającego obóz, tak aby oboje mogli przespać całą noc, potem jednak uznała, że lepiej tego nie robić i zaoferowała wzięcie pierwszej warty.

Choć w dzień było upalnie, noc okazała się chłodna. Wyczuwała rozciągające się wokół olbrzymie przestrzenie – uczucie charakterystyczne dla gór. Niczego nie widziała ani nie słyszała, a mimo to dwukrotnie nagły lęk zaparł jej dech, a włoski na ramionach zjeżyły się. Kiedy obudziła Maceniona na jego wartę i opowiedziała mu o tym, roześmiał się cicho.

– Dzicz nie przejmuje się ludźmi, Paksenarrion – poluje i nie kryje się. To właśnie czułaś – obojętność. – Zaskoczyło ją, że natychmiast usnęła.

Dwa dni wędrowali, mając po obu stronach góry. W południe drugiego dnia znaleźli się wystarczająco wysoko, by ponownie ujrzeć wijącą się poniżej drogę i wspinającą się w oddali na grzbiet Miedzianych Wzgórz. Paks z ledwością dostrzegała bladą kreskę traktu, lecz Macenion utrzymywał, że widzi na niej inną karawanę, jadącą z zachodu na wschód. Zmrużyła oczy, przeszywając spojrzeniem ligi rozświetlonego słońcem powietrza, drgającego od światła i wiatru, po czym chrząknęła. Nie widziała żadnego ruchu, a od oślepiającego blasku rozbolały ją oczy. Obejrzała się na ich szlak. Piął się na porośniętą trawą skałę – którą nazwałaby górą, gdyby nie majaczące za nią wyższe masywy – po czym znikał. Po chwili Macenion także wrócił na ścieżkę.

Ku jej zdumieniu, przeciwną stronę wzniesienia porastał las. Przez całe popołudnie maszerowali przez gęstwinę sosen pachnącą żywicą i korą. Wrzuciła na grzbiet Gwiazdy parę suchych gałęzi. Rozbili obóz na przeciwległym skraju lasu, spoglądając ponad jego ciemną łatą na wschód, gdzie nawet Paks mogła dostrzec opadające stromo do morza urwiska. Macenion długo nie odrywał odeń wzroku.

– Co widzisz? – zapytała go w końcu, lecz tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział. Poszła zamieszać owsiankę. Wieczorem opowiadał jej o elfach i ich zwyczajach – języku i historii – lecz większość informacji nic Paks nie mówiła. Odniosła wrażenie, że cieszy go, iż tak niewiele wie.

– Mam elfie imię – oświadczyła z dumą, gdy skończył. – Tyle wiem: "Paksenarrion" znaczy: "Górska Wieża".

– I przypuszczam, że uważasz, iż nazwano cię tak ze względu na wzrost, co? – prychnął. – Nie bądź głupia, to wcale nie jest elfie imię.

– Owszem, jest! – Zesztywniała ze złości. Zawsze była dumna ze swego imienia i jego znaczenia.

– Nonsens! Pochodzi ze starożytnego Aare, a nie od elfów. "Pakse-enerion" to "Królewska wieża" albo "Królewski skarb", jako że przechowywali swe skarby w wieżach.

– To to samo. – Nie słyszała różnicy w dźwiękach.

– Nie. Popatrz. W elfim jest... – Macenion zaczął rysować linie w pyle. – To inny znak, którego nie używacie. Prawie taki sam jak wasze "ks", a pierwsza część oznacza "szczyt" lub "wysoko położone miejsce". Elfie słowo "enarrion" to "góra", gnomy przekręciły je na "enarn", a krasnoludy na "enarsk", stąd nazwa tych gór: "Dwarfenarsk" albo w ich mowie: "Hakkenarsk". Gdyby twoje imię naprawdę pochodziło z mowy elfów, znaczyłoby: "Górski szczyt" albo "Miejsce wysoko położone w górach". Ale tak nie jest. Pochodzi z języka ludzi Aaren i oznacza "Królewski skarb".

Zmarszczyła brwi.

– Ale zawsze mi mówiono...

– Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała jakaś niedouczona starucha, Paksenarrion, ani ty, ani twoje imię nie macie nic wspólnego z elfami. – Uśmiechnął się do niej krzywo i umyślnie uniósł bez dotykania imbryk, by nalać sobie naparu.

Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.

– Moja babcia nie była niedouczoną staruchą!

– Orphinie, daj mi cierpliwość! – rzucił niemal równie ostro jak ona. – Czy naprawdę uważasz, że twoja babcia – choćby nie wiadomo jak godną szacunku osobą była – wie więcej o mowie elfów od elfa? Bądź rozsądna.

Umilkła nadal rozzłoszczona. W obliczu takiego postawienia sprawy nie miała nic do powiedzenia, ale nie musiało się to jej podobać.

Następnego dnia atmosfera między nimi nadal była napięta. Tak było również i wtedy, gdy dotarli do pierwszego rozstaju. Macenion zwolnił. Paks kusiło, żeby zapytać, czy wie, dokąd zmierza, lecz szybkie spojrzenie na otaczającą ich głuszę sprawiło, że zmilczała. Nieważne, wiedział czy nie – ona z pewnością nie miała o tym pojęcia. Macenion obejrzał się na nią.

– Myślę, że pójdziemy tędy – obwieścił, wskazując ręką.

– Myślisz? – Nie mogła się powstrzymać.

Twarz mu pociemniała.

– Mam swoje powody, Paksenarrion. Obie ścieżki doprowadzą nas do celu, ale ta może zapewnić dodatkowe korzyści.

– Jakie?

– Och – sprawiał wrażenie, że niechętnie odpowiadał – przy niektórych szlakach są tu ruiny. Może znajdziemy jakiś skarb...

– Albo kłopoty.

Uniósł brwi.

– Myślałem, że dobrze władasz mieczem.

– To prawda, ale nie lubię pakować się w kłopoty umyślnie. – Choć, zanim jeszcze skończyła to mówić, poczuła dreszczyk emocji. Nie chciała problemów, ale przygoda to co innego. Musiał odczytać to z jej twarzy, gdyż uśmiechnął się.

– Ośmielam się sądzić, że po tylu spokojnych dniach nie masz nic przeciwko odrobinie ryzyka. To oczywiste, że nie spodziewam się specjalnych trudności, lecz na pewno nie masz nic przeciwko paru złotym monetom albo dodatkowej broni, chyba że na dnie tego plecaka nosisz skarby.

– Mówiąc szczerze – nie mam nic przeciwko temu. – Złapała się na uśmiechu. Zagubione w dziczy ruiny, zapomniane skarby – o tym właśnie marzyła, będąc dzieckiem.

Wybrana przez Maceniona ścieżka zakręcała z powrotem na zachód, by po wielu zawijasach przeprowadzić ich wąskim przejściem do dolinki o stromych zboczach i dnie usianym wielkimi, szarymi głazami. Dróżka wiła się między nimi, wyglądały niemal jak strażnicy.

– Co to jest? – chciała wiedzieć, gdy zbliżyli się do pierwszych z nich. Z grubsza ociosane głazy sprawiały dziwne wrażenie, jakby żyły.

– Kamienie strażnicze – odrzekł. – Nigdy takich nie widziałaś?

Popatrzyła na niego groźnie.

– Nie. Inaczej nie pytałabym. – Nie miała już ochoty dociekać, przed czym lub przed kim miały one chronić. Lecz Macenion zaczął wyjaśniać jej to bez dalszych zachęt.

– Starszy lud ustawił je tutaj na straży – zdradził. – O ile wiem, ludzie nie wykorzystują ich. Przypuszczam, że nie mają odpowiedniej mocy.

Zacisnęła wargi, by nie zapytać, na czym polega ich straż i jak się z niej wywiązują.

– Tworzą wzory – ciągnął elf. – Wzory mają moc – nawet ty powinnaś to wiedzieć. – Zerknął na nią, a ona przytaknęła. – Wtargnięcie intruza narusza wzór, co wyczuwają ci, którzy postawili kamienie.

– Czy jesteśmy intruzami?

Macenion roześmiał się odrobinę za głośno.

– Och, nie. Są stare, Paksenarrion, bardzo stare. Ktokolwiek je ustawił, dawno stąd odszedł.

– Ale nadal tworzą... te wzory, o których wspominałeś? – Poczuła mrowienie w kościach.

Rozejrzał się dokoła.

– Owszem, ale to bez znaczenia...

– Dlaczego? – dopytywała się uparcie. – Skoro wzory mają moc, a te kamienie nadal je tworzą, to...

– Paksenarrion – przerwał jej lekceważąco – zrozum, że nie mam czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Naprawdę wiem o tych sprawach więcej od każdego człowieka, a co dopiero od bardzo młodej wojowniczki. Musisz uwierzyć mi na słowo, że kamienie nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Ich moc dawno rozwiała się. A nawet jeśli nie – spojrzał jej w oczy i znacząco poklepał torbę – to mam tu zaklęcia, które ochronią nas przed nimi.

Nie znalazła odpowiedzi. Nie miała pojęcia, czy Macenion naprawdę tak dobrze zna się na czarach, czy były to tylko czcze przechwałki, lecz wciąż mrowiło ją w kościach, gdy mijali kolejne szeregi głazów. Czy elf nie czuł tego ze względu na moc, którą władał? A może był mniej spostrzegawczy? Nie odważyła się zapytać. Przez najbliższą godzinę, jaką poświęcili na pokonanie trasy między kamieniami, starała się jak najmniej myśleć i opierać pokusie dobycia miecza.

Zbliżali się do końca głazów, gdy usłyszała zza pleców ostry krzyk. Obróciła się instynktownie, oswobadzając miecz z pochwy. Macenion leżał na ścieżce z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Gdy ujrzał ją, stojącą nad nim z mieczem w dłoni, krzyknął ponownie.

– Nie! Żadnej broni! – Był biały jak mleko. Poczuła raczej, niż usłyszała, niskie buczenie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem okolicę, lecz zobaczyła tylko oświetlone słońcem głazy. Podeszła lekko do Maceniona.

– Nie martw się – odparła z uśmiechem. – To nie na ciebie. Co się stało?

– Schowaj miecz – polecił jej. – Prędko!

Nie była w nastroju do słuchania go. Znacznie lepiej czuła się z bronią w ręku.

– Dlaczego? – spytała. – Pomogę ci wstać. – Lecz elf odsunął się od niej i wstał z trudem, ciężko dysząc. Zauważyła, że oszczędza lewą nogę. – Jesteś ranny?

– Posłuchaj mnie, Paksenarrion. Schowaj miecz. Natychmiast. – Patrzył ponad jej ramieniem.

– Bzdura – prychnęła. – Teraz to ty jesteś głupi. – Wciąż wyczuwała zagrożenie, lecz z bronią w pogotowiu było łatwiejsze do zniesienia. – Chodź... ruszajmy stąd. Czy powinnam podprowadzić Gwiazdę i wsadzić cię na jej grzbiet?

– Musimy... pospieszyć się, Paksenarrion. Może zdążymy... – Skoczył w jej stronę. Podała mu lewą rękę. Odsunął się i zaczął ją okrążać. Obejrzała się, przepatrując dolinę. Nic. Słońce odbijało się od kamieni strażniczych. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniała gęsta jak mgła poświata. Potrząsnęła głową, by odzyskać ostrość widzenia. Macenion był już kilka jardów przed nią.

– Zaczekaj – zawołała. – Pozwól, że pójdę przodem, żebym mogła cię chronić. – Lecz na jej wołanie elf tylko przyspieszył. Dotarł do koni i przywarł do siodła Wiatronogiego, klepiąc jednocześnie Gwiazdę w zad. Wydłużyła krok, bluźniąc pod nosem na tchórzliwe elfy. Światło zmieniało się, jakby w odpowiedzi na jej nastrój, falując między głazami. Była zbyt wściekła, by się bać, niemniej przyspieszyła. Macenion obrócił w jej stronę białą twarz, zobaczyła, jak wytrzeszcza oczy. Krzyknął i pogonił zwierzęta. Pobiegła za nimi, nie oglądając się za siebie. Zagrożenie za plecami urosło do takiego stopnia, iż wymagało podjęcia jakichś działań.

Kiedy mijali ostatnie kamienie, mrok zgęstniał, jak gdyby ktoś wypełnił dolinę gęstym, niebieskawym dymem. Potem obmył ich rozbłysk białego światła, jaśniejszego od słońca. Ujrzała na ścieżce swój czarny jak noc cień. Potężne uderzenie w plecy rzuciło ją twarzą na ziemię, nie miała czasu zobaczyć, co stało się z Macenionem i końmi. W powietrze wzbiły się kłęby duszącego pyłu, a przez dolinę przetoczył się grzmot. Po chwili wszystko ucichło. Z oddali usłyszała krzyk sokoła.

Gdy odzyskała oddech i zdołała wstać, ujrzała pusty szlak. Popołudniowa gra świateł tworzyła tajemnicze obrazy w wąskiej dolinie, a głazy rzucały na szlak kratownicę cieni. Górny odcinek ścieżki był zryty i stratowany – ślady ucieczki obu zwierząt i Maceniona. Skrzywiła się, patrząc na miejsce, gdzie szlak znikał za górskim grzbietem. Sama w nieznanej, dzikiej okolicy, bez zapasów i kuca... Obejrzała się na dolinę i pokręciła głową. Wiedziała, że tamtędy nie ucieknie. Może dogoni Maceniona – przypomniała sobie, że utykał.

Faktycznie, zanim dotarła do zakrętu kryjącego za sobą złowieszczą dolinę, usłyszała głos elfa, przywołującego konie. Gdy obiegła truchtem ostatnie skały, zobaczyła go, jak kuśtyka z trudem, próbując złapać wodze Wiatronogiego. Zdenerwowane zwierzę odskakiwało na boki, pozostając poza jego zasięgiem. Przyglądała się temu przez moment, zanim powiedziała:

– Potrzebujesz pomocy, Macenionie?

Obrócił się na pięcie z otwartymi ustami, omal się nie przewracając. Jego twarz wykrzywił grymas.

– Ty idiotko! – zawołał. Tego się nie spodziewała, poczuła, jak palą ją uszy. – Co ci powiedziałem... a ty musiałaś dalej wymachiwać tym mieczem!

– Powiedziałeś mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa – warknęła rozwścieczona.

– Nie było, dopóki nie dobyłaś miecza – odparł. – Gdybyś tylko...

– A jak myślałeś, co zrobię, gdy zacząłeś wrzeszczeć?

– Ty? – Wciągnął powietrze, poprawiając sobie płaszcz na ramionach. – Powinienem był przewidzieć, że pierwsze, co zrobi wojownik, to dobędzie stali...

– Oczywiście, że tak – starała się zachować spokój. – Nie mówiłeś nic o niewyciąganiu broni.

– Nie sądziłem, że to konieczne – mruknął Macenion. – Nie przypuszczałem, że to zrobisz, tak bez powodu... – Prychnęła, a on ciągnął pospiesznie: – Gdybyśmy szli spokojnie, nic by się nie stało...

– Powiedziałeś mi, że nic się nie stanie. – Obejrzała miecz, czy nie jest uszkodzony, po czym schowała go do pochwy. – Gdybyś mnie ostrzegł, nie wyciągnęłabym go. Nie lubię kłamców, Macenionie. – Zmierzyła go twardym spojrzeniem. – Ani tchórzy. Obejrzałeś się chociaż, by sprawdzić, czy żyję?

– Nie jestem kłamcą. Po prostu sądziłem, że powinnaś to była wiedzieć. – Spojrzał w bok. – Zamierzałem wrócić zaraz po schwytaniu Wiatronogiego lub Gwiazdy, żeby cię znaleźć... albo pochować.

Nie była pewna, czy mu wierzy.

– Dzięki – mruknęła sucho. – Dlaczego wybrałeś ten szlak – tym razem prawdziwy powód, proszę?

– Mówiłem ci: jest krótszy. I są tu ruiny...

– I?

– I słyszałem o tym miejscu.

Parsknęła.

– Z pewnością. Więc przyszedłeś tu, żeby je sobie obejrzeć, co?

– Wiedziałem, jak wygląda. – Spojrzał na nią. – Nie patrz tak na mnie, człowieku. Omal nas nie zabiłaś...

– Ponieważ nie powiedziałeś mi prawdy.

– Ponieważ myślisz tylko o walce... o broni. Wiedziałem, jak tu wygląda, gdyż rozmawiałem kiedyś z kimś, kto tu był.

– To nie byłeś ty dwa wcielenia temu, czy coś takiego?

– Nie. To była... moja kuzynka. Mówiła, że jest tu bezpiecznie dla pokojowo nastawionych istot. – Położył nacisk na słowo "pokojowo". Nie miała odpowiedzi. Zerknęła na Wiatronogiego, a za zasłoną drzew dojrzała Gwiazdę. Zawołała łagodnie, wyciągając rękę. Wiatronogi obejrzał się na Maceniona i zrobił kilka kroków w dół ścieżki. Paks wyszła na środek i zawołała znowu. Koń postawił uszy, patrzył na nią. Podeszła do niego i złapała za zwisające wodze. Były uszkodzone z jednej strony, tuż przy kółku. Elf patrzył na nią dziwnie, bez słowa podała mu wodze i zawołała Gwiazdę. Kucyk przedarł się przez zarośla i podbiegł do Paks, składając jej łeb na piersiach.

– Już dobrze, dobrze. – Odpięła klapę plecaka i wyjęła jabłko. I tak zaczynały gnić. – Masz. – Kuc otoczył owoc wargami i zgryzł go, opryskując ją mokrymi drobinkami. Wiatronogi parsknął, obserwując Gwiazdę, i Paks wyjęła dla niego drugie jabłko. – Jak twoja noga? – spytała elfa patrzącego na to w milczeniu. – Widziałam, że utykasz.

– Nie najgorzej – odparł. – Mogę iść. – Chciała dorzucić, że może nawet biec, ale zrezygnowała. Obróciła się do Gwiazdy, sprawdzając jej nogi i podkowy, a potem juki. Wszystko było w porządku. Tymczasem Macenion naprawił wodze. Podróżowali do zmierzchu, prawie nie odzywając się do siebie.

 

Rozdział trzeci

Bardziej niż kiedykolwiek rozumiała, do jakiego stopnia polegała dotychczas na uczciwości swych towarzyszy w Kompanii Księcia. Nie byli czarownikami ani elfami o mistycznych mocach, ale przynajmniej nie udawali, że władają siłami, których nie mieli. Dotrzymywali obietnic. I w żadnej walce nie porzuciliby jej, rannej ani martwej. Teraz, wędrując po górach z Macenionem jako przewodnikiem, zastanawiała się, czy w ogóle wie, gdzie są. Nie wspominał więcej o kamieniach strażniczych... ani ona. Jak zwykle sprawiał wrażenie pewnego. Niemniej czuła się jak schwytana w pułapkę, zupełnie jakby wtrącono ją do lochu.

Ich droga – czy raczej szlak, którym prowadził Macenion – wspinała się w górę, dzień za dniem. Odległe morze skryło się za ramionami gór. Zapytała, czy oznacza to, iż minęli już przełęcz, lecz elf skwitował to jedynie śmiechem. Próbował pokazać jej na mapie, jak daleko zaszli. Lecz dla Paks zawiłe ukształtowanie gór i płaska mapa nie miały ze sobą wiele wspólnego. Przez większość czasu szlak wiódł lasami przerywanymi niewielkimi polankami. Uznała, iż byłyby to dobre tereny do wypasu owiec. Macenion twierdził jednak, że tak daleko od miejsc, w których można coś kupić lub sprzedać, nikt nie zakłada farm.

Z rzadka widywali zwierzynę. Elf opisywał jej dzikie owce – czarnoskóre koryliny – pasące się na łąkach powyżej lasów. Czasami wskazywał kryjące się między drzewami czerwone jelenie, lecz Paks brakowało doświadczenia, by je dostrzec. Widzieli za to mnóstwo skalnych królików i innych małych zwierzątek, lecz nic niebezpiecznego. Macenion także nie wydawał się niczym martwić. Jego zdaniem wilki rzadko tu zaglądały. Dzikie koty były za małe, by ich zaatakować, przynajmniej w lasach. Wyżej polowały śnieżne koty – ale Paks nigdy o nich nie słyszała.

– Nie dziwi mnie to – orzekł elf z charakterystyczną dla siebie wyższością. – Są duże... bardzo duże. Zakładam, że znasz leśne koty o krótkich ogonach? – Nie miała pojęcia, jak wyglądają, ale nie chciała tego przyznać. – Hm. Śnieżne koty są trzykrotnie większe od nich i mają długie ogony. Nazywają je tak, gdyż żyją wysoko w górach, wśród lodowych szczytów i śniegów. Są białe i szare.

– Czym tam się żywią?

Zmarszczył brwi. Drgnęły mu ramiona. W końcu odpowiedział:

– Duszami.

– Duszami?

– I wszystkim innym, co tylko znajdą. Mięsem dzikich owiec. Ale... nie sądzę, żebyśmy mieli o tej porze roku jakieś kłopoty, Paksenarrion. Na przełęczy nie powinien leżeć śnieg. Jeśli jednak jakiegoś zobaczymy, pamiętaj, że to najgroźniejsze stworzenia w górach. Nie wyłączając ludzi – śnieżny kot jest bardziej niebezpieczny od bandy rzezimieszków.

– Ale jak? Czy one...

– Mówię ci. Śnieżny kot to magiczna bestia, tak samo jak smok czy eryx. Żyje po obu stronach świata i żywi się po obu stronach. Dla nasycenia głodu zjada owce, konie i ludzi. Dla przyjemności pożera dusze, zwłaszcza ludzi i elfów, choć, jak słyszałem, pożywił się już wystarczającą liczbą krasnoludów, żeby te panicznie się go bały.

– Myślałam, że elfy nie mają dusz...

Macenion zrobił nagle zakłopotaną minę.

– Nie sądziłem, że tyle wiesz o elfach...

– Nie wiem, lecz z tego, co słyszałam, nie mają dusz, ponieważ ich nie potrzebują – i tak żyją wiecznie.

– To nie jest powód, chociaż masz rację. Elfy nie mają dusz, przynajmniej elfy pełnej krwi. Ale – uśmiechnął się smutno – choć przyznaję to z niechęcią, Paks, nie jestem czystym elfem.

– Ale mówiłeś...

– No cóż, jestem bardziej elfem niż człowiekiem – o wiele więcej przejąłem po moich elfich przodkach. Nie nazwałabyś mnie wszak człowiekiem...

Musiała się z tym zgodzić, niemniej nadal czuła się urażona.

– Cóż, skoro nie jesteś elfem...

– Jestem. Jestem... można powiedzieć... półelfem. Człowiekiem-elfem. Jeśli już musisz wiedzieć, w ten sposób opanowałem ludzką magię tak samo, jak magię elfów. – Wyprostował się i przybrał minę, która ją najbardziej irytowała.

– Och. – Porzuciła ten temat i wróciła do poprzedniego. – Ale śnieżny kot – nie możemy go pokonać? Mamy łuk i...

– Nie. On jest naprawdę magiczny, Paksenarrion. Pozbawi cię duszy, zanim naciągniesz łuk. Jestem magiem i częściowo elfem – mojej duszy będzie pożądał jeszcze mocniej.

Paks zastanowiła się nad tym. Dla niej oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko śmierć. Podzieliła się z nim tą wątpliwością, a on obrócił się do niej zaskoczony.

– Nie! Na Pierwsze Drzewo, wy, ludzie, nic nie wiecie, nawet o sobie! To nie to samo, co zostać zabitym. Kiedy umierasz, twoja dusza udaje się do... cóż, nie znam twych wierzeń i nie chciałbym cię urazić... – Paks patrzyła na niego, a on ciągnął. – Masz duszę, która dokądś idzie, w zależności od tego, jak żyłaś. Czy to wystarczająco jasne? Jeśli jednak pożre ją śnieżny kot, nie dotrze ona tam, gdzie powinna. Jest na zawsze uwięziona w śnieżnym kocie.

– Och. Ale – czego on chce od duszy?

– Paksenarrion, to magia. Wykorzystuje dusze do magii. Nie wiem, jak to się zaczęło i dlaczego, wiem jedynie, że tak jest. Jakimś sposobem pochłonięte dusze podsycają jego moce. Jeśli zobaczymy śnieżnego kota, natychmiast uciekniemy – spróbujemy mu umknąć. Cokolwiek zrobi, nie patrz mu w oczy. – Przeszedł bezszelestnie jakieś sto kroków. – Paksenarrion, jak sprawiłaś, że Wiatronogi podszedł do ciebie?

Nie pamiętała już o jego zaskoczeniu tamtego dnia.

– Nie wiem. Przypuszczam, że oswoił się ze mną. Wie, że mam jabłka. Konie zawsze mnie lubiły.

Macenion pokręcił głową.

– Nie. To coś więcej. To elfi rumak, nasze konie nie zbliżają się do ludzi, chyba że... masz jakieś magiczne przedmioty? Bransoletę, pierścień albo...

Pomyślała o medalionie Canny, lecz nie wpłynąłby on raczej na zachowanie elfiego zwierzęcia.

– Nie – odparła. – Nic o tym nie wiem.

– Hmmm. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym to sprawdził?

– Co?

– Mógłbym... hm... poszukać?

– Czego?

Macenion obrócił się ku niej z płonącym wzrokiem.

– Tego, czego użyłaś, by uzyskać kontrolę nad moim wierzchowcem.

– Nie zrobiłam tego! Nic nie mam...

– Musisz mieć. Wiatronogi nigdy nie podszedłby do człowieka.

– Macenionie, każdy koń podejdzie do przedstawiciela każdej rasy. Popatrz na Gwiazdę...

– Gwiazda to... żałosna, kudłata, przypominającą krowę imitacja kuca jucznego, a...

Paks poczuła, jak krew uderza jej do głowy.

– Gwiazda jest piękna! Ona...

Macenion prychnął.

– Co ty wiesz o...

– Wiatronogi przyszedł do mnie. Muszę coś wiedzieć. – Dopiero teraz uświadomiła sobie, że trzyma dłoń na rękojeści miecza. Dostrzegła wzrok Maceniona. Westchnął i przybrał cierpliwą minę.

– Paksenarrion, przepraszam, że obraziłem Gwiazdę. Jak na kuca jest miła – nawet piękna. Ale to tylko wyhodowany przez ludzi kucyk, nie jest elfim rumakiem. To pewna różnica. Spójrz tylko na Wiatronogiego. – Spojrzeli obydwoje. Rumak stulił uszy i parsknął, nie wiadomo, na Paks czy Gwiazdę. Widząc jego elegancką sylwetkę, dziewczyna nie umiała dłużej podsycać w sobie gniewu. Elf chyba to dostrzegł, gdyż ciągnął pospiesznie: – Jeśli nosisz magiczny przedmiot i nic o tym nie wiesz, może okazać się bardzo niebezpieczny – lub pomocny. Magia w niewyszkolonych rękach...

– Nic ci nie dam – warknęła Paks.

– Nie miałem tego na myśli. – Lecz zdaniem dziewczyny dokładnie o to mu chodziło. – Jeśli masz takowy przedmiot, pokażę ci, jak go używać. Pomyśl, Paksenarrion. To może być coś, co ściągnie na nas niebezpieczeństwo – wilki albo...

– No dobrze. – Zmęczyła ją ta dyskusja. – Dobrze, poszukaj go. Pamiętaj jednak: co moje, to moje i nie oddam ci. Jeśli przywoła zagrożenie, będziemy z tym walczyć.

– Rozumiem. – Wyglądał na zadowolonego. – Możemy rozbić obóz tutaj – wiem, że jest wcześnie, lecz potrzebuję czasu. A koniom dobrze zrobi wypoczynek. Mogą paść się na łące.

Wkrótce rozłożyli się obozem, napoili i nakarmili zwierzęta. Macenion stanął po jednej stronie ogniska i zaczął grzebać w torbie. Paks obserwowała go z zainteresowaniem. Podniósł wzrok i skarcił ją:

– Nie patrz.

– Dlaczego? Nigdy nie widziałam czarodzieja...

– I nie zobaczysz. Na Orphina, chcesz, żeby spłonęły ci uszy? Albo wypłynęły oczy? Czemu nie mogę cię przekonać, że magia jest niebezpieczna? – Paks nie drgnęła. Zmęczyło ją to ciągłe besztanie. Macenion mamrotał coś w mowie elfów, jak przypuszczała, odwróciwszy się do niej plecami. Przyszło jej do głowy, żeby obejść ognisko i zobaczyć, co robi, ale zrezygnowała. W zamian położyła się na plecach, gapiąc się na popołudniowe niebo nad głową. Jak dotąd pogoda im sprzyjała, miała nadzieję, że tak zostanie. Przesunęła się, usuwając ostry okruch skały spod biodra i pozwoliła opaść powiekom. Słyszała, jak nieopodal konie szczypią trawę, rozbawiło ją, że potrafi odróżnić Gwiazdę od Wiatronogiego. Kucyk brał trzy – cztery szybkie kęsy trawy i potem długo je żuł, rumak przeżuwał każdą kępkę oddzielnie. Otworzyła oczy, by sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku i zerknęła na Maceniona. Wciąż widziała tylko jego plecy. Zamknęła z powrotem oczy i zasnęła.

* * *

– Znalazłem. – Paks otworzyła oczy i ujrzała podekscytowane oblicze Maceniona. Roztarła policzki i usiadła.

– Co znalazłeś?

– Magiczny pierścień, nosisz go stale. – Wyglądał na zadowolonego z siebie.

– Co? Nie mam żadnych magicznych pierścieni!

– Musisz mieć. Ten. – Wskazał na skomplikowane sploty złotych drucików, które Książę podarował jej w Strażnicy Krasnoludów.

– On nie jest magiczny – zaprotestowała, choć z mniejszą pewnością. Książę nie wspominał nic o magii, a raczej wiedziałby o tym.

– Jest. Ma moc kontrolowania zwierząt, to dlatego mogłaś wykorzystać go przeciwko Wiatronogiemu.

– Nie wykorzystywałam go przeciwko niemu. Po prostu zawołałam go i wyciągnęłam dłoń...

– To wystarczyło. Dotknęłaś go – być może przypadkiem, skoro twierdzisz, że nic o nim nie wiedziałaś.

– Nie... nie wierzę. – Była już jednak na wpół przekonana.

– Skąd go masz?

– Dostałam od dowódcy po pewnej bitwie.

– Jako nagrodę?

– Tak.

– Czy był częścią łupu?

– Tak przypuszczam.

– Z armii Siniavy?

– Owszem.

– Słyszałem, że on i jego kapitanowie często używali magicznych przedmiotów. Możliwe, że twój dowódca o niczym nie wiedział. Jest magiczny i dzięki niemu zapanowałaś nad Wiatronogim. Możesz to udowodnić – zawołaj go, dotykając pierścienia. Nic nie mów ani się nie poruszaj, tylko dotknij go i pomyśl, że chciałabyś, aby przyszedł.

Spojrzała na drugą stronę łąki, gdzie Wiatronogi i Gwiazda pasły się koło siebie. Zacisnęła dłoń wokół pierścienia i pomyślała o rumaku. Nie podobało się jej, że pierścień, który otrzymała od Księcia, dysponuje taką mocą. Zawsze lubiła konie, a one lubiły ją. Pomyślała o Wiatronogim: jego prędkości i elegancji. Podniosła wzrok, słysząc tętent kopyt. Koń przygalopował do niej, po czym zwolnił do stępa. Gwiazda biegła za nim, jej krótsze kroki synkopowały rytm rumaka. Wiatronogi zatrzymał się kilka kroków od niej i wyciągnął łeb, strzygąc uszami.

– W porządku – mruknęła cicho, podstawiając rumakowi dłoń do powąchania. Gwiazda wepchnęła się przed towarzysza. – Ale nie wołałam przecież Gwiazdy...

– Nie, przybiegła dla towarzystwa, jak sądzę. To na pewno jest magiczny pierścień, umiejący przyzywać zwierzęta. Sprawdź, czy będziesz mogła go odprawić.

Zmarszczyła brwi. Nie wydawało się jej słuszne w taki sposób traktować szlachetne zwierzę. Machnęła ręką i koń odsunął łeb, cofając się kilka kroków.

– Nie tak – rzucił rozdrażnionym tonem elf.

– Właśnie tak. – Odepchnęła łeb Gwiazdy. – Odejdźcie, konie! Idźcie jeść obiad. – Wstała. – Wierzę ci: jest magiczny. Ale to wcale mi się nie podoba.

– Wolałabyś sama dysponować taką mocą?

– Tak. Nie... nie wiem. Po prostu takie przywoływanie ich i odsyłanie wydaje się być nie w porządku.

– Ludzie! – prychnął Macenion. Paks spojrzała na niego ostro i zaraz się poprawił. – Nieczarownicy nigdy nie zrozumieją czarowników, to wszystko. Po co mieszać w to dobro i zło? Pierścień jest magiczny, to użyteczna magia i powinnaś z niej korzystać.

* * *

Paks nie miała pojęcia, jak wygląda górska przełęcz. Macenion przestrzegał ją, że ta nad Valdaire nie była prawdziwą przełęczą.

– To zwykłe wzniesienie – twierdził. Teraz, gdy opuścili lesiste zbocza i wspinali się po skalnych rumowiskach, zastanawiała się, jak można znaleźć tu drogę. Był szary poranek, czuła chłód nawet przez gruby płaszcz podróżny. Elf pokazał jej kopce.

– To tylko kolejna sterta kamieni.

– Nie, to nie jest zwyczajny stos kamieni. To szczególny stos. Patrz: widzisz coś podobnego?

Rozejrzała się. Skały były wszędzie, lecz nigdzie takie wysokie i wąskie.

– Nie.

– A teraz popatrz tutaj. – Wskazał na mniejszą kupkę z boku. – To kierunkowskaz.

– Co?

– To. Paksenarrion, uważaj. Wielka sterta mówi ci, że jesteś na szlaku, a mała, w którą stronę do zejścia.

– Ale czy przeszliśmy już przełęcz? Wszak wciąż idziemy pod górę? – Zaraz jednak domyśliła się prostej odpowiedzi i poczuła, jak pali ją twarz. – Rozumiem – dodała prędko, zanim Macenion zdążył jej odpowiedzieć. – Wiem. Idziemy inną drogą.

– Tak. Zaś dzięki runom wiemy, że to właściwa droga.

– Runom?

– Spójrz tutaj. – Podniósł leżący na szczycie sterty płaski kamień i odwrócił go. Pod spodem wyżłobiono okrągły znak. – Ta runa oznacza srebro, czyli jesteśmy na szlaku do Srebrnej Przełęczy.

– Och. – Rozejrzała się dokoła. – Lecz znak mówi jedynie, którędy w dół. Czy możemy określić, skąd biegnie?

– Z łatwością. – Uśmiech elfa był jak zwykle pełen samozadowolenia. Odwrócił się do większego stosu i pod kamieniem na samej górze pokazał jej inną runę. – Ta oznacza gnomy, czyli szlak kończy się skalnym schroniskiem na granicy Gnarrinfulk, królestwa gnomów na południe od Tsaia.

– Nie wiedziałam, że ono istnieje.

– Bogowie, tak. A ty nie chciałabyś tam zawędrować bez zaproszenia. – Ostrożnie odłożył kamień. – To naprawdę proste. Wielki stos oznacza górę szlaku i wskazuje, gdzie on się kończy, a mały kierunek w dół i zakończenie drogi na dole. Zapamiętasz?

– Tak – odparła krótko.

– Dobrze. Pospieszmy się. Nie podoba mi się zapach tej pogody. – Macenion zerknął na zasnute chmurami niebo nad szczytami. Jakby w odpowiedzi na jego słowa, zaczął padać rzadki, zimny deszcz. Zaczęli się wspinać.

Gdy szli, obserwowała ciemniejące od deszczu kamienie. Zamiast szelestu kropli na liściach, woda dzwoniła jakby tysiącem maleńkich dzwoneczków. Zbocza przybliżyły się do coraz bardziej stromego stoku. Bardziej przypominało to schody niż naturalny szlak. Gdy zatrzymali się na odpoczynek, Paks spojrzała w górę. Chmury były jakby niżej. Obejrzała się. Stos kierunkowy znikł w jakimś zagłębieniu. Zdumiało ją, jak wysoko weszli.

Macenion dygotał koło niej.

– Robi się zimno – lepiej chodźmy dalej. Przed szczytem nie ma dobrego miejsca na postój.

– Chcesz powiedzieć, że to już przełęcz?

– Tak – nie wiedziałaś? Obawiam się śniegu – o tej porze może tu padać. Jak dotąd mieliśmy szczęście z pogodą, ale ten deszcz... a jeśli zrobi się zimniej...

– Co wtedy?

– Pójdziemy dalej. W okolicach szczytu jest parę nisz, ale to nie najlepsze miejsca. Jeżeli okaże się, że zdołamy przejść na drugą stronę, nie skorzystamy ze schronienia, jakie oferują.

Lecz w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę. Deszcz ustąpił mokremu śniegowi, który pokrył ich okrycia i bagaże koni. Szlak stał się zdradliwy. Paks nawet nie sugerowała zatrzymywania się na posiłek. Wyjęła spod płaszcza pasek mięsa i zaczęła go żuć. Wiatr tłoczył w dół ścieżki śnieg zmieszany z deszczem. Macenion pokazał Paks, jak owijać twarz tkaniną, by uchronić ją przed odmrożeniami.

Otaczające ich skaliste stoki zbyt szybko pobielały od śniegu. Wspinali się coraz wyżej, zostawiając wyraźne ślady, zaraz jednak szybko wypełniał je biały puch. Skały zniknęły pod nim szybko. Macenion musiał wykrzyczeć Paks do ucha, że jego zdaniem na tej wysokości będzie padało co najmniej cały dzień. Obeszli skalny występ z prawej strony i znaleźli się na płaskim odcinku szczytu. Paks spodziewała się, że przy schodzeniu pogoda się zmieni, lecz pierwszy powiew wiatru omal nie zbił jej z nóg. Idący z przodu Macenion zniknął w białej, śnieżnej kurzawie. Potknęła się, brnęła naprzód, ciągnąc za sobą Gwiazdę.

Wreszcie znalazła elfa, wpadając na niego. Wiatronogi stał bokiem do wichury, próbując zawrócić. Macenion złapał ją za ramię i zawołał:

– Paks! Dalej tędy nie przejdziemy. Zaspy! Wracamy!

– Dokąd?

– Z powrotem! – Pchnął ją lekko i dziewczyna obróciła się ostrożnie, kuląc się pod uderzeniami wiatru. Gwiazda już zawróciła i teraz Paks szła za nią tą samą drogą, którą tu przyszli. Przynajmniej taką miała nadzieję, gdyż z ich śladów nic nie zostało. Niewiele widziała przy wietrze w plecy popychającym ją niczym gigantyczna dłoń. Jej wzrok przyciągnęła ciemna smuga z boku szlaku. Zanim zdążyła zapytać, ręka Maceniona pchnęła ją w tamtym kierunku.

– To jedna z tych nisz! – wrzasnął jej do ucha.

Gwiazda i Wiatronogi przepchnęły się na sam koniec schronienia, gdzie stanęły bok w bok, zwieszając łby i wydychając obłoki pary. Paks otrzepała ze śniegu bagaże i zad kuca, po czym wytarła mu pysk do sucha. Z powiek i chrap zwierzęcia zwisały sopelki lodu. Konie drżały z zimna i wyczerpania. Macenion zajął się Wiatronogim. Zdjął mu siodło i obrócił się do Paks.

– Musimy do końca zasłonić wejście – powiedział. – Zaspy pomogą, ale i tak przed pójściem spać solidnie się napracujemy.

Jęknęła w duchu, chciała już tylko lec na ziemi i usnąć. Popatrzyła, gdzie pokazywał ręką. Śnieg zablokował większość górnej części niszy, lecz dołem wciąż nawiewało świeży. W szczelinie ryczał wiatr, szarpiąc końskie ogony i zamrażając pot.

– Wykorzystamy pokrowiec twoich juków – ciągnął elf. – Przytrzymamy go kamieniami... – Mówiąc, zbierał kawałki skał z ziemi. – Jeśli będziemy mieli szczęście, nie trzeba będzie ubijać śniegu – to najcięższa robota. – Szarpała się z osłoną bagaży Gwiazdy. Węzły pozamarzały, a linki były sztywne jak z żelaza, nie odważyła się ich jednak poprzecinać. Zdjęła rękawice i zaczęła je rozplątywać, mamrocząc przekleństwa, gdy postronki pozdzierały jej skórę z palców do żywego mięsa.

– Hej – zawołał nagle Macenion. – Pomogę ci. Załóż rękawice, lepiej, żebyś nie odmroziła sobie rąk. – Usiadła. Elf spojrzał na nią i cofnęła się w głąb niszy. Wcisnął się pomiędzy nią a juki i wypowiedział kilka nie znanych jej słów. Gdy odstąpił od bagaży, węzły były porozwiązywane, a linki na powrót elastyczne. Paks strząsnęła osłonę z juków, którą zaraz zabrał Macenion.

Zanim elf upewnił się, że ich schronienie jest odpowiednio zabezpieczone, dziewczyna nie była w stanie ruszyć się na cal. Zdołali zabezpieczyć szczelinę brezentem. Śnieg natychmiast zasypał materiał – na kilka stóp wysoko, jak twierdził elf, a Paks nie zamierzała wychodzić na zewnątrz, by to sprawdzić. Drugi koniec ich schronienia pozostał otwarty – nie mieli nic na tyle dużego, by go zablokować. Macenion chciał uformować parę śnieżnych bloków, lecz poddał się, gdyż Paks tylko wodziła za nim wzrokiem, zbyt znużona, by mu pomóc. Pomimo panującego w schronieniu przeciągu zdołał rozpalić małe ognisko z uzbieranego po drodze chrustu. Paks trzymała nad nim najmniejszy z garnków. Marzyła o ciepłym posiłku i łyku gorącego naparu. Niestety, kiedy śnieg wreszcie stajał i zagotował się, garnczek był ledwo na tyle ciepły, by mogła ogrzać sobie ręce.

– To lodowe demony – wyjaśnił Macenion. – Są zazdrosne o swoje terytorium i nienawidzą ciepłokrwistych istot, które wspinają się tutaj z równin. Dlatego właśnie na wysokościach kradną ciepło płomieniom.

Wypiła letni napar, podejrzewając, że już nigdy się nie rozgrzeje. Marsz w strugach zimnego deszczu był w porównaniu z tym przyjemnością. Zaledwie kilka stóp od nich, na zewnątrz niszy, wiatr porywał tumany śniegu. Dygotała, okutana w każdy kawałek ubrania i koca, jaki była w stanie znaleźć. Lecz po południu odzyskała siłę i ogrzała się. Konie także zdawały się przychodzić do siebie. Paks dała im trochę ciepłej wody, a Gwieździe dodatkowo wsypała ziarno. Macenion twierdził, że elfie konie nie potrzebują takich luksusów, lecz zauważyła, iż Wiatronogi stara się odepchnąć kuca od jego posiłku. Zalała ciepłą wodą ignorowaną przez rumaka kupkę obroku i Wiatronogi natychmiast zabrał się za jedzenie. Macenion łypnął na nią z ukosa, lecz nie odezwał się. Parokrotnie wychodził na zewnątrz, próbując ocenić pogodę. O zmroku obwieścił, że śnieżyca uspokaja się.

– Spróbujemy przebić się na dół, o ile zaspy nie będą zbyt wielkie. Bez zwierząt byłoby łatwiej...

– Nie możesz ich tu zostawić! – zawołała przerażona Paks.

– Oczywiście, że nie. Potrzebujemy zapasów. Niemniej my bylibyśmy w stanie przejść po zaspach, w których one utkną. Nieważne, prześpij się. Jeśli jutro zdołamy wyruszyć, to zaczniemy z samego rana, o brzasku. Wezmę pierwszą wartę – jestem bardziej przyzwyczajony do zimna i wysokości.

Nie spodobał się jej pełen wyższości ton, lecz była zbyt zmęczona, by oponować. Zdrzemnęła się szybko. Obudził ją, dokładając drew do ognia. Rozejrzała się po niszy. Konie stały pod ścianą, w ślepiach Gwiazdy odbijały się płomienie. Niskie, skalne sklepienie iskrzyło się, jakby było obsypane maleńkimi gwiazdkami. Zamrugała parę razy oczami i uznała, że to jakieś błyszczące cząstki skały odbijają światło. W blasku płomieni śnieg przybrał złocistopomarańczową barwę – piękną, pomyślała, o ile nie musiało się przebywać na zewnątrz. Zakopała się głębiej w koce, wzięła głęboki wdech i usnęła z powrotem.

Zduszony krzyk Maceniona wywabił ją z legowiska z obnażonym mieczem w ręce, nim zdążyła na dobre otworzyć oczy. Stał przy ognisku nieruchomo, z otwartymi ustami. Próbowała wyjrzeć ponad nim na zewnątrz. Tylko falująca ciemność. Zerknęła na konie. Oba były czujne – miały uniesione łby i rozdęte chrapy. Gwiazda położyła uszy po sobie, Wiatronogi trzymał sztywno ogon. Najdyskretniej, jak umiała, zaczęła wyswabadzać się z koców – czuła, że w blasku ogniska oboje stanowią idealny cel.

Dopiero wtedy dostrzegła bladobłękitne, jarzące się ślepia.

– Paksenarrion! – Szept Maceniona był chrapliwy i przepełniony rozpaczą.

– Nie śpię – odparła cicho. Co miało takie ślepia? – zastanawiała się. Rozstawione szerzej niż u człowieka. I większe.

– Paks, to jest... – Zakrztusił się, zaraz jednak odzyskał głos. – To śnieżny kot.

– Święty Girdzie – wyrwało się jej. Kiedy uświadomiła sobie, co powiedziała, żałowała, że nie siedziała cicho.

– Co? – rzucił elf.

Zaczerwieniła się w mroku.

– Nic – odrzekła. – Co teraz?

– Widzisz go?

– Nie... tylko oczy.

– Nie wiem, co możemy... – Zaraz jednak rzucił ostrzejszym tonem: – Paks! Twój pierścień!

– Co? – Przez chwilę nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Poświęcił jej wściekłe spojrzenie.

– Twój pierścień, człowieku! Twój specjalny pierścień – dodał. Kiwnęła głową, rozwiązując sakiewkę, by go dotknąć.

– Jesteś pewny, że to zadziała? Może to zwierzę... ten śnieżny kot... pójdzie sobie, jeśli zostawimy go w spokoju.

Jakby w odpowiedzi, jarzące się ślepia przybliżyły się. Dojrzała teraz zarys tułowia – długi, gibki koci kształt, wyglądający jak przyczajony do skoku.

– Głupia! – krzyknął Macenion. – Wie, że tu jesteśmy! Zaraz skoczy. Zatrzymaj go! Unieruchom!

Wydało się jej, że zauważyła drgnięcie długiego ogona, takie samo jak u kocurów w stodole na chwilę przed skokiem na szczura. Nacisnęła pierścień kciukiem i pomyślała: "Stój spokojnie, kocie". Zastanawiała się, czy te słowa zadziałają.

– Czy ty...? – spytał ochryple elf.

– Tak – odparła. – Jak to długo...

– Jak długo pozostaniesz skoncentrowana. Trzymaj go w miejscu.

Próbowała się skupić. Żałowała, że nie widzi śnieżnego kota lepiej. Macenion zaczął buszować w ekwipunku. Bała się spojrzeć w bok. Zmusiła się do ponownego spojrzenia na niewyraźną kocią sylwetkę. Wtem niszę zalało światło. Podskoczyła.

– Nie patrz – warknął elf. Światło było białe, czyste i na tyle mocne, by odsłonić prawdziwe kolory. Teraz widziała go dokładnie. Kocie ciało dorównywało długością ludzkiemu, barkami sięgał jej bioder. Zgodnie z opisem Maceniona miał białoszare futro nakrapiane cętkami, które przypominały jej powiększone śnieżynki. Uszy zakończone były długimi, białymi pędzelkami, a pod śnieżną brodą lśniła taka sama krawatka. W czarodziejskim świetle Maceniona ślepia bestii przybrały bursztynową barwę.

– Jest piękny, Macenionie. To najpiękniejsze...

– Rzuca na ciebie urok – orzekł pewnie. – Wydaje się być piękny, gdyż próbuje cię zauroczyć.

– Nie może być. Jest... – przerwała, gdy elf zasłonił jej zwierzę. – Co robisz, Macenionie?

– Nie bądź głupia, Paks. Zamierzam go zabić.

– Zabić? Ale przecież jest bezradny... nie może się poruszyć, dopóki ja...

– Zgadza się. Po prostu trzymaj go dalej. To moja jedyna szansa...

– Ale to nie w porządku... jest bezbronny... – Koncentracja Paks uległa zakłóceniu i śnieżny kot natychmiast poruszył się. Dał urwanego w połowie susa, gdy odzyskała nad nim panowanie. Jej moc i związane z nią ograniczenia znów naruszyły jej skupienie i kot zdołał cofnąć się, zamachując się masywną łapą na głowę elfa. Ten uskoczył, a Paks na powrót unieruchomiła zwierzę.

– Niech cię szlag, człowieku! Trzymaj tę bestię albo oboje zginiemy. Gorzej – pamiętasz, co ci mówiłem? – Obejrzał się na nią gniewnie, po czym wzniósł miecz.

Paks poczuła omywającą jej umysł falę strachu i bólu. To było złe, przerażająco złe, ale cóż innego mogła zrobić?

– Macenionie – spróbowała znowu, wpatrzona w bursztynowe ślepia kota. – To niesłuszne...

– To nie w porządku, żebyśmy skończyli z duszami zaklętymi w śnieżnym kocie, o nie – burknął. – A tak się stanie, jeśli jeszcze raz się zapomnisz. Jeśli tego właśnie chcesz, to proszę bardzo.

Spuściła wzrok, zagryzając wargi. Nie była w stanie na to patrzeć, zaraz jednak pomyślała, że musi. Śnieżny kot nie stawiał oporu – nie mógł – lecz był w stanie wykrzyczeć swą wściekłość i ból, i zrobił to. Zawodzący krzyk, zakończony niemal ptasim trelem, wycisnął jej łzy z oczu. Strząsnęła je z rzęs i kamiennym wzrokiem patrzyła, jak Macenion wyciera miecz o futro martwej bestii. Lekkim krokiem wrócił do ogniska.

– Śnieżny kot. Całkiem niezłe trofeum, nawet jeśli uważasz, że nieuczciwie zdobyte. Zedrę z niego futro, zanim zamarznie...

– Nie – powiedziała ostro.

– Jak to ( nie? Futro śnieżnego kota jest bezcenne ze względu na swą rzadkość – zauważyłaś chyba, jaki ostrożny byłem przy zabijaniu go, żeby tylko nie uszkodzić...

– Bogowie, Macenionie! – wybuchła Paks. – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mówisz prawdę! Ośmielasz się szczycić zabójstwem bezradnego zwierzęcia? Tyle samo umiejętności i odwagi wymagałoby zarżnięcie związanej owcy...

– Nie zauważyłem cię tam...

– Kazałeś mi tu zostać.

– Kazałem ci trzymać go nieruchomo. Mogłabyś mi pomóc, gdybyś umiała myśleć o więcej niż jednej rzeczy na raz. A tak, omal mnie nie zabiłaś...

– Ja! – Machnęła mieczem. Z pewną satysfakcją zauważyła, jak pospiesznie się cofa. – Starałam się jedynie ocalić twój honor – i mój – choć nigdy nie przypuszczałabym, że elf może tak go sobie lekceważyć...

– Nie masz pojęcia o honorze elfów, człowieku! – nadął się Macenion. – Jesteś moją towarzyszką podróży, związaną przysięgą, że będziesz mnie strzegła – jak ja obroniłem cię przed chwilą – przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Przed śnieżnym kotem nie ma obrony, cały czas próbował cię zaczarować.

Czuła, jak gniew roztapia się w chłodzie. Czyżby została na wpół zauroczona? Czy przez to omal nie złamała przysięgi? Macenion natychmiast wykorzystał jej zawahanie.

– Nie winię cię – zapewnił ją pospiesznie. – Jesteś człowiekiem, nieprzywykłym do magii, a to pewnie była pierwsza magiczna bestia, jaką widziałaś. – Pokiwała niechętnie głową. – Rozszarpałby nas oboje i ucztował wiele dni, zniewalając nasze dusze, gdybyśmy nie zdołali go zabić. Albo odpędzić. – Przekrzywił głowę i obdarzył ją przebiegłym uśmiechem. – Gdybyś o tym pomyślała, miłośniczko zwierząt, po prostu odesłałabyś go.

– Odesłała... odszedłby?

– O tak. Jestem zdumiony, że nie przyszło ci to do głowy, Paksenarrion. Tak samo, jak odesłałaś Wiatronogiego... ach, prawda. Nie odesłałaś go. Ale mogłaś.

– Czyli nie musiałeś go zabijać! – zawołała rozzłoszczona Paks. – Powiedziałeś mi...

– Powiedziałem ci, co moim zdaniem najlepiej zrobić. Zabij – i więcej go nie będzie. Odeślij – i mógłby wrócić, choć nic nie stało na przeszkodzie, byś nałożyła na niego przymus, żeby nas unikał. Poza tym, w ten sposób zdobyliśmy cenne futro. – Odwrócił się do swojego plecaka i wyciągnął krótki, szeroki nóż do obdzierania ze skóry. Paks stanęła pomiędzy nim a śnieżnym kotem, zobaczył ją, kiedy wstał i zmarszczył brwi.

– Nie pozwolę ci – oświadczyła, walcząc z napływającymi jej do oczu łzami. – Powiedziałeś mi, że muszę go unieruchomić, gdyż inaczej nas zabije. Skłamałeś. Nie po raz pierwszy. Nie skorzystasz na tym, Macenionie. Popełniłam błąd, że go sparaliżowałam – to najgorsza rzecz, jaką zrobiłam. Nie pozwolę ci na więcej.

– Chcesz powiedzieć, że zmarnujesz doskonałe futro – z zimowym włosiem – tylko dlatego, że nie pomyślałaś o odprawieniu go?

– Nie – ponieważ mnie okłamałeś. – Paks cofała się ostrożnie, dopóki nie zawadziła obcasem o ciało kota. Obróciła się i jednym silnym pchnięciem wyrzuciła je na zewnątrz.

– Jesteś upartym głupcem – rzucił Macenion, lecz bez gniewu, którego się obawiała. – Złota za nie wystarczyłoby nam na miesiąc dostatniego życia. Ale... – Wzruszył ramionami. – Rozumiem, że coś to dla ciebie znaczyło. Nie stój już tam, bo zamarzniesz. Nadal musimy jutro przebyć przełęcz.

Schronienie opuścili nie nazajutrz, lecz dopiero następnego ranka. Świt wstał różowy, prawie wcale nie wiało, a wśród zasp nie było widać niczego, co przypominałoby truchło śnieżnego kota. Rozmawiali ze sobą niewiele – o ognisku, opiece nad końmi i zwijaniu obozu. Wędrowali przez błękitny i bladoróżowy świat, rzucając na szlak za sobą błękitnoczarne cienie. Po przebyciu przełęczy Paks zobaczyła nie bezkresne lasy Ośmiu Królestw, na co miała nadzieję, lecz kolejne wzniesienia i głębokie doliny. Daleko w dole zbocza porastał las. Gdzieś w oddali kończyły się góry. Miała nadzieję, że tam dotrą.

 

Rozdział czwarty

Od zabicia śnieżnego kota Paks nie sypiała zbyt dobrze. Pomimo sarkastycznych zapewnień Maceniona miała poczucie, że zhańbiła swój miecz i pierścień, którego użyła. Została tylko dlatego, że nie dysponowała innym przewodnikiem. Teraz jednak, gdy przez leśną przecinkę przedostali się do kolejnego wąskiego parowu, zaczęła rozważać, czy nie powinni się rozstać. Tutaj, mając za plecami masyw gór, z pewnością sama znajdzie dalszą drogę na północ.

– Cóż, w rzeczy samej... – zaczął Macenion tonem sugerującym oczekiwanie na pytanie, o co mu chodzi.

– No dobrze, o co ci chodzi? – Przystanęła, sprawdzając podkowy kuca.

– To właśnie miałem nadzieję znaleźć – właściwą dolinę.

Przyjrzała się parowowi i w jego najszerszym miejscu dostrzegła stertę kamieni.

– Kolejne ruiny? – zapytała krótko.

– O wiele ważniejsze – odrzekł. Uśmiechał się od ucha do ucha, a gdy poczuł na sobie jej wzrok, puścił do niej oko. – Czyż nie mówiłem, że w tych górach można znaleźć skarby?

– Mówiłeś dużo różnych rzeczy. – Odwróciła się do Gwiazdy, poprawiając popręgi.

Westchnął.

– Daj spokój, nie bądź męcząca. Masz nowy miecz i...

Wiedziała, że Macenion rozstał się z wykutym przez elfy ostrzem tylko dlatego, by uśmierzyć jej gniew wywołany niepotrzebnym zamordowaniem śnieżnego kota. Miecz dobrze leżał w dłoni – był o wiele lepszy od tego, który sobie kupiła – nadal jednak czuła się oburzona całym zajściem. I nie zamierzała manifestować wdzięczności.

– I twierdzisz, że będzie tego więcej, jak zwykle oczekując ode mnie ochrony, zgadza się?

– Będę potrzebował twojej pomocy. – Westchnął powtórnie. – Paks, przepraszam za śnieżnego kota. Nie sądziłem, że tak to odbierzesz...

– Pomyślałabym, że elf także...

– A więc zdradziło mnie ludzkie dziedzictwo. Nie pierwszy raz. Przynajmniej wysłuchaj mnie, nim porzucisz w gniewie.

Rozejrzała się po porośniętych lasami zboczach. Miała wrażenie, że dostrzegła niewyraźną, prowadzącą na południe ścieżkę, poznała już jednak pozorne szlaki, które pojawiały się, znikały i krzyżowały ze sobą. Wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w ruiny, pozwalając Macenionowi mówić.

– To zakazana dla elfów dolina. Powiedział mi o niej kuzyn mojej matki, tłumacząc, jak ją znaleźć. Wspomniał też o drogach, pozwalających ją ominąć. Lecz znajduje się tu ogromny skarb – opowieści nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości – w większości magiczny. Wydarzyło się tutaj coś, o czym elfy nie chcą mówić. Dlatego właśnie odeszły, by nigdy już nie wrócić.

– Mieszkały tu elfy? – Paksenarrion zmarszczyła brwi. – Myślałam, że zamieszkują lasy, a nie kamienne budowle.

– To prawda, że miasta elfów otoczone są przez drzewa i wodę, niemniej składają się one z budynków.

Wbrew sobie poczuła zainteresowanie.

– W takim razie, co się tutaj stało? Dlaczego elfy odeszły?

– Nie wiem. – Odpowiedź padła tak szybko, że nie uwierzyła w nią i przeszyła Maceniona ostrym spojrzeniem. Rozłożył ręce. – To prawda: nie wiem. Podejrzewam coś, ale nie mam pewności. Utrzymują, że nie chcą wrócić, ponieważ dolinę nawiedza wielkie zło, lecz jestem prawie pewny, że zwyczajnie nie lubią przyznawać się do popełnionych błędów.

– Byłeś także pewny, że kamienie strażnicze nie zadziałają – przypomniała mu. Skrzywił się.

– To co innego – odparł lekkim tonem. – To były ludzkie artefakty. Te stworzyły elfy. Moja elfia krew wyczuje prawdę, a magia umożliwi bezpieczne przejście tam, gdzie innym groziłoby niebezpieczeństwo. – Poklepał torbę zawierającą jego magiczne wyposażenie. Paksenarrion milczała. – A ukryte tutaj skarby warte są ryzyka. Elfia broń, Paks, różdżki i zwoje – słyszałem o nich. Wszystkie porzucone podczas ucieczki. Moi krewni... z prawdziwą niechęcią wyrażam się niepochlebnie o elfach, ale nie są zbyt szczodrzy, jeśli chodzi o swoje dzieła. Uważam, że mam prawo do wszystkiego, co tam znajdę. – Kiwnął głową w stronę ruin.

– A co z tym złem?

– Dlatego właśnie tak długo czekałem. Po pierwsze, moja moc jest obecnie znacznie większa – wiele lat spędziłem na nauce i ćwiczeniach, poznając kilka naprawdę potężnych zaklęć. – Pokazał jej skraj wypolerowanej tuby na zwoje. – A teraz podróżuję w towarzystwie bardzo doświadczonego i sprawnego wojownika – twoim.

– Rozumiem.

– Jestem pewny, że cokolwiek tam spotkamy, nie okaże się godnym nas przeciwnikiem.

– Jak myślisz, co tam może być?

– Och, jeśli funkcjonują podziemne przejścia, mogły zająć je jakieś zwierzęta. Może ork albo dwa. Jeśli chodzi o złą moc... – Machnął ręką. – Gdyby była silna, wyczułbym ją. A niczego nie zauważam.

Rozejrzała się dokoła. Nic nie czuła. Po doświadczeniu z kamieniami strażniczymi sądziła, że jest w stanie wykryć zagrożenie. Dla dodania sobie odwagi dotknęła rękojeści miecza.

– W takim razie możemy się chyba trochę rozejrzeć.

Uśmiechnął się i poprowadził ją w dół stoku.

Zajęło im to więcej czasu, niż przypuszczała. Szlak, którym szli, znikł wśród wielkich głazów i w gęstwinie krzaków. Słońce dawno schowało się za szczytami na zachodzie, nim przebili się przez kolczaste zarośla na torfowisko leżące jeszcze kilka godzin marszu od ruin. Tych jeszcze nie widzieli, gdyż dno doliny było bardzo nierówne.

– Rozbijmy tu obóz – zaproponowała Paks. – Zanim dotrzemy do ruin, będzie ciemna noc. Koniom także przyda się odpoczynek. – Gwiazda krwawiła z długiego skaleczenia na nodze, a Wiatronogi był cały pokryty potem.

– Chyba tak – Macenion wpatrywał się w ruiny. – Szkoda, że nie możemy iść tam od razu, ale...

– Nie po ciemku – odparła zdecydowanie. Wzdrygnął się.

– Masz rację. – Siedział cicho, z twarzą zwróconą na zachód, podczas gdy ona zbierała gałęzie na ognisko. Dotknęła jego ramienia, by rozniecił ogień. Podskoczył.

– Gotowe – wyjaśniła, pokazując chrust.

Rozejrzał się po gęstniejących ciemnościach i odrzucił płaszcz. Podniósł oczy na Paks.

– Tej nocy może lepiej byłoby użyć hubki i krzesiwa.

– Ty? Wielki mag? – Odwróciła się do koni. – Myślałam, że jesteś pewny, iż jest tu bezpiecznie.

– Nie ma sensu afiszować się z naszą tu obecnością... na wszelki wypadek.

– W takim razie w ogóle nie powinniśmy rozpalać ogniska. – Przyciągnęła plecak do sterty gałęzi. – Nie mam nic przeciwko temu, wiem, że ogień potrafi ściągnąć kłopoty.

– Tak. Wobec tego nie rozpalajmy go. – Owinął się płaszczem i zabrał za rozładunek rumaka. Paks omiotła spojrzeniem nieckę, gdzie mieli zamiar nocować. Nie miała szczególnych walorów obronnych na wypadek ataku, którego elf nie wykluczał. Lecz zapytany o to odmówił przeniesienia się w inne miejsce. Wzruszyła ramionami i wyciągnęła miecz z pochwy. Im było ciemniej, tym zgrzyt osełki na stali zdawał się być coraz głośniejszy. Gdy wreszcie uznała, że ostrze jest idealne, zauważyła, jak cicha jest noc.

Obudziła się o świcie, szczyty za nimi dopiero wyłaniały się z mroku. Przez chwilę nie miała pewności, gdzie jest. Przed oczyma wciąż miała swój sen. Potrząsnęła energicznie głową i przetoczyła się na bok, bez zdziwienia odkrywając, że ściska w dłoni miecz. Spojrzała na Maceniona – ciemny kształt w mroku. Poruszył się? Zawołała go cicho po imieniu.

– Idę! – zawołał i zerwał się na równe nogi. – Przepadnij, ohydna... – Usłyszała westchnienie i dodane zmienionym głosem: – Co to było, na bogów elfów i ludzi?

– Nie wiem. Myślałam, że się budzisz, więc zawołałam cię, a ty skoczyłeś...

– Sen. – Usłyszała jego kroki na trawie. – Musiałem śnić.

– Jaki sen? – Czyżby to było nawiedzone, zsyłające sny miejsce? Jej był bardzo rzeczywisty.

– To było... trudno powiedzieć. Czułem coś... prawie jakby... – Przerwał na dłuższą chwilę. Paks próbowała dojrzeć w półmroku jego twarz, lecz bez powodzenia.

– Ja też śniłam – powiedziała w końcu. – Jakiś, nie wiem, jak go nazwać... jakiś duch, przypuszczam, że uwięziony ( wzywał pomocy...

– Tak – i czułaś tam żółtą, cuchnącą złem chmurę? – Głos Maceniona wyraźnie się ożywił.

– Nie widziałam żadnej chmury – odrzekła – tylko jakąś wysoką postać w żółtej szacie i z laską. Zastanawiałam się, czy to nie elf.

– Kimkolwiek był, to na pewno nie elfem. Musiałem dostrzec aurę jego mocy, podczas gdy ty widziałaś fizyczną formę. Tak czy owak, emanowało z tego zło i... – przerwał, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Nie potrafię tego określić – powiedział w końcu. – Powinienem wiedzieć, co nas wzywało. Miało coś wspólnego z elfami i miejscami długo przez nich zamieszkiwanymi. Potrzebuje naszej pomocy.

– Więc to zesłany sen – orzekła. – A nie nasz własny.

– Tak, z całą pewnością – przytaknął elf. – Pytanie brzmi...

– Kto go na nas sprowadził.

– Nie, nie to mnie martwi. Pytanie brzmi: co robimy? Wiem, co powinniśmy zrobić, ale...

– Wciąż chcę się dowiedzieć, kto jest nadawcą tego przesłania.

– Jeden z bogów, rzecz jasna. Zapewne Sertig albo Adyan. Któż inny?

– Ta... istota? Ta, która potrzebuje naszej pomocy? Może chcieć, żebyśmy przyszli, toteż przemówiła do nas poprzez sen.

– Nonsens. Gdyby była wystarczająco silna, by tego dokonać, nie potrzebowałaby naszej pomocy przeciwko zwykłemu czarodziejowi lub magowi.

– No, nie wiem... – Z jakichś względów nie uwierzyła wyjaśnieniom Maceniona. Pomylił się już tylokrotnie. Nie po raz pierwszy żałowała, że nie wie więcej o świecie poza Kompanią Księcia. Dopóki jej nie opuściła, nie zdawała sobie sprawy, jak mało nauczyła się przez trzy lata żołnierki. Elf mógł sam wyczarować ten sen, by upewnić się, że wejdzie do tych ruin. Odepchnęła tę myśl. Nie miała wyboru, dopóki na dobre nie opuszczą gór – Macenion był jedynym dostępnym przewodnikiem. Jej dłoń odszukała drogę do sakiewki z medalionem Canny. Powstrzymała się przed wydobyciem go i pochyliła nad zwijanym kocem.

– W twoim śnie... czy ta istota... oferowała ci skarby? – Elf także zajął się pakowaniem.

Przytaknęła, zaraz uświadomiła sobie jednak, że jest jeszcze zbyt ciemno, by mógł dostrzec jej gest, więc odpowiedziała:

– Tak. Nie rozpoznałam wszystkiego, lecz oręż i zbroja były piękne.

– Nie zaszkodzi rzucić okiem... – mruknął niemal błagalnym tonem.

Pomimo niepokoju roześmiała się.

– Nie, przypuszczam, że nie. Nie martw się, Macenionie, twoja najemniczka wciąż tu jest i nie zamierza cię opuszczać. Jestem na to zbyt lojalna. Mam jedynie nadzieję, że naprawdę dysponujesz mocą, by poradzić sobie z magią, którą możemy tam napotkać.

– Tak sądzę. Jestem tego pewny – lecz tym razem w jego głosie nie było słychać zwykłej zarozumiałości.

* * *

Dotarcie do ruin zajęło im cały poranek. Gdy znaleźli się bliżej, rozpoznała w porośniętym trawą pagórku obronny wał. Przeszli przez obramowaną kamieniami wyrwę będącą kiedyś bramą. Pomimo osmalenia widać było na nich ozdobne rzeźbienia. Paks stanęła, podziwiając zawiłe wzory. Ocknęła się dopiero, czując na ramieniu dotyk Maceniona.

– Taka jest właśnie ich rola – oświadczył z uśmiechem. – Elfy wykorzystują wzory do zdobycia kontroli. Prawda jest taka, że to elfy nauczyły ludzi tworzyć wzorce z kamieni strażniczych. Na wszelki wypadek lepiej nie pozwalaj sobie na wpatrywanie się w żadne ocalałe dekoracje.

Poczuła, jak się czerwieni, zakłopotana. Bez słowa podążyła za Macenionem w głąb ruin, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza.

Po budowlach zostały jedynie nieregularne pagórki porośnięte trawą i chwastami. Tu i ówdzie przezierały odłamki kamienia, ostało się jeszcze kilka drzwi, spowitych pędami bluszczu. Choć słyszała w oddali ptasi śpiew, w samych ruinach panowała cisza. Na pagórkach nie wygrzewały się jaszczurki. W jeżynach nie kryły się króliki. Macenion poruszał się prawie tak ostrożnie, jakby Paks sobie tego życzyła, przystając przy każdym pagórku i rozglądając się uważnie przed pokonaniem kolejnej otwartej przestrzeni. Im głębiej brnęli w ruiny, tym cisza stawała się bardziej przytłaczająca. Konie stąpały po darni, nie czyniąc hałasu podkowami. Paks wolała się nie odzywać. Zatykało ją, ale nie kaszlała. W końcu Macenion uniósł rękę, zatrzymując ich. Obejrzał się na nią, zauważyła, że miał niezwykle bladą twarz. Z trudem przełknął ślinę i wyszeptał:

– Tutaj zostawimy konie. Nie odbiegną. Mają tu trawę i fontannę. Obłożę je także zaklęciem.

Teraz, gdy cisza została zmącona, Paks odzyskała zdolność mowy, choć nadal przychodziło jej to z trudem.

– Czy wiesz, jak odnaleźć to, czego szukamy?

– Tak. Tak sądzę. Spójrz tam – wskazał jeden z pagórków przed nimi. Paks zauważyła, że pod gąszczem bluszczu i kwitnących jeżyn (kwitnących? o tej porze roku?) znajdowała się nienaruszona, okrągła budowla z kolumnami i baniastą kopułą. Przed budynkiem błyszczała tafla wody w fontannie marszcząca się jakby pod muśnięciem lekkiego wietrzyku. – Słyszałem o tej budowli znajdującej się w samym sercu ruin – ciągnął. – Prowadzą z niej korytarze do krypt poniżej i innych budynków. Jestem pewny, że istota, której mamy pomóc, uwięziona jest gdzieś pod ziemią, a tędy wiedzie najpewniejsza droga na dół.

Zmarszczyła brwi.

– Skoro tak, znają ją również inni. Na przykład wróg tej istoty. Wolałabym nie korzystać z tak dobrze znanego wejścia.

– Boisz się? – Oblicze Maceniona wykrzywił kpiący grymas. Zerknął na jej miecz, po czym powrócił spojrzeniem do twarzy.

Stłumiła gniewną replikę.

– Nie – odrzekła spokojnie. – Nie bardziej niż ty, sądząc po twej bladej gębie. Lecz sprowadziłeś tu sobie żołnierza ze względu na jego żołnierskie umiejętności, a już na pierwszej wyprawie nauczyłam się, że nie należy korzystać z wejścia, którego użycia spodziewa się nieprzyjaciel. Przynajmniej, jeśli chcesz dożyć podziału łupów.

Tym razem zaczerwienił się Macenion. Skrzywił się.

– Cóż, to jedyna droga w dół, którą wiem, jak znaleźć. Poza tym ją właśnie ukazano mi we śnie.

– Czy w twoim śnie oboje tędy szliśmy?

– A jak inaczej?

– Nie pomyślałeś, że możemy potrzebować tylnej straży?

– Po co?

– Po co? – Przyjrzała się mu. – Czy ty nie masz żadnego doświadczenia? Przypuśćmy, że ta zła istota zna inną drogę na powierzchnię. Może pójść za nami i zaatakować nas od tyłu lub uwięzić pod ziemią.

– Och, jestem pewny, że nie zrobiłaby tego... nie mogłaby...

– Tak samo, jak byłeś pewny innych rzeczy? Nie, Macenionie, nie zejdę na dół, zanim nie dowiem się więcej. Twoja magia z pewnością może nam coś ukazać albo zabezpieczyć tyły.

Zamyślił się.

– Mogę coś wymyślić, skoro tak nalegasz. W sumie, tak będzie lepiej... – Wsadził rękę pod tunikę, po czym zmierzył Paks ostrym spojrzeniem. – Mogłabyś rozejrzeć się trochę po okolicy... może coś przeoczyłem...

– Wolałabym, żebyś przestał się tym martwić. Nie jestem czarodziejem i nie byłabym w stanie wykorzystać niczego, co tu zobaczę.

Wyprostował się.

– To kwestia zasad.

Prychnęła, lecz odeszła kawałek. Postanowiła zdjąć bagaż z Gwiazdy i przejrzeć go, czy nie będą chcieli zabrać czegoś pod ziemię. Macenion w ogóle o tym nie pomyślał. Przetrząsając juki, kolejny raz złapała się na myśli, co robi, podążając za taką osobą. Nie podobał się jej pomysł schodzenia pod ziemię w nieznane miejsce, na spotkanie nieznanych niebezpieczeństw. Zwłaszcza z kimś takim jak Macenion. Być może z drużyną z Kompanii Księcia, ale z jednym półelfem? Zaraz jednak powróciła do niej scena ze snu: po zwycięskiej walce przyjmowała trybut od tych, którzy poprosili ją o pomoc – nową broń doskonałej roboty i czarodziejską zbroję. Honor, chwała, reputacja wojownika. Potrząsnęła głową, odganiając te wizje. Jak powiadał Stammel, szansa na chwałę ( to szansa na nieprzyjemną śmierć. A jednak opuściła Kompanię, by szukać przygód, sławy i okazji do walki w sprawach takich jak ta właśnie. Czy mogła nie skorzystać z szansy? Potrzebne jej zdaniem rzeczy odłożyła na bok, a resztę spakowała w mały tobołek.

– Będziemy potrzebować czegoś do oświetlenia drogi – przemówił znienacka Macenion. – Wykorzystywane przez elfy źródła światła mogą nie działać, a ja nie chcę używać magii, jeśli nie będzie takiej potrzeby. – Przejrzał własny bagaż. – To powinno wystarczyć. Olej, świece i – tak, mogę rzucić czar, chroniący nasze plecy przed kłopotami – przynajmniej nas ostrzeże. Raczej nie będziemy tam tak długo, ale lepiej weźmy jedzenie i wodę.

– Co z fontanną? Jest bezpieczna?

– Tak myślę. Sprawdź. – Podał jej manierkę. Zmarszczyła brwi.

– To dzieło elfów. Sam ją sprawdź.

– Cóż za dzielna wojowniczka! Bardzo dobrze. – Zanurzył manierkę w baseniku. Nic się nie stało. – Widzisz? Zwykła woda.

– To dobrze. – Paks także napełniła butlę, po czym napiła się bezpośrednio z fontanny. Woda była zimna i miała lekko mineralny posmak. Choć wydawała się idealnie czysta, nie widziała dna. Nie wiedzieć czemu, po ugaszeniu pragnienia nie zastanawiała się dłużej, czy udać się za Macenionem pod ziemię.

* * *

Elf przeprowadził ją przez gąszcz pnączy do budynku. Dopiero teraz zauważyła, że kopułę podziurawiono licznymi świetlikami o ozdobnych, metalowych obramowaniach. Ściany w środku wyłożono wielobarwnymi kamieniami tworzącymi oszałamiająco bogate wzory. Podłogę pokrywała mozaika chłodnych szarości i miękkich zieleni utworzona ze zwykłych otoczaków troskliwie dobranych pod względem rozmiarów i kształtu.

– Oto jest – obwieścił Macenion, wskazując znajdujący się na środku podłogi krąg ciemniejszych kamieni.

– Co?

Zrobił zadowoloną minę.

– Drzwi – droga do środka.

– To?

– Tak. – Wyciągnął krótką, czarną różdżkę. Paks wbiła wzrok w ziemię, bardziej wystraszona, niżby chciała przyznać. Coś zasyczało, a gdy zerknęła szybko na krąg, już go nie było. Dziura w podłodze odsłaniała kręcone schody. Na kamiennych stopniach leżała gruba warstwa kurzu.

Wzięła głęboki wdech.

– Myślisz, że jesteśmy pierwsi, którzy tędy schodzą? Pierwsi, których poproszono o pomoc?

– Nie wiem. Pewnie nie. Tylko czarodziej mógłby znaleźć to zejście. Może inni nie potrafili tego dokonać i odeszli. Zostań tu przez chwilę, a ja zerknę na dół. – Ostrożnie postawił stopę na pierwszym stopniu. Nic się nie stało. Zszedł niżej i pochylił się, by zajrzeć pod podłogę. Obejrzała się za siebie, na wpół przekonana, że ujrzy podążające ich śladem monstrum, zobaczyła jednak tylko podchodzącego do fontanny rumaka Maceniona. Usłyszała siorbanie. Gdy wróciła spojrzeniem do otworu, elf właśnie wchodził z powrotem. – Niżej sklepienie jest wyższe, nie będziemy mieć z tym żadnych kłopotów. Nic nie naruszyło kurzu. Jedynym problemem jest szerokość schodów: mieści się na nich tylko jedna osoba naraz.

Zdusiła ostatnie wątpliwości odnośnie roztropności całego przedsięwzięcia i uśmiechnęła się do swego towarzysza.

– Przypuszczam, iż wolałbyś, żeby to wojownik szedł pierwszy, co? Cóż, nie mogę sama uważać na moje plecy, wkrótce przekonam się, kto za mną idzie. – Mówiąc, dobyła miecz. – Na wszelki wypadek wyjmę to. Co ze światłem? Czy muszę nieść pochodnię albo świecę?

– N-nie – odparł, usuwając się jej z drogi. – Jest tam światło.

– Jakiego rodzaju?

– Nie jestem pewny. Może wykorzystywane przez elfy. Wystarczająco dużo, by dobrze widzieć.

– Co będzie, jeśli zgaśnie? Lepiej miej w pogotowiu jakiś ogień, Macenionie.

– Czemu miałoby zgasnąć, skoro paliło się tak długo? Och, w porządku – odpowiedział na jej pełne niesmaku spojrzenie. – Jesteś taka podejrzliwa...

– Żyję – mruknęła – i tak ma pozostać.

– Jako wojowniczka? Poszukiwaczka przygód?

– Niektórzy tak robią – stwierdziła, rozpoczynając schodzenie. – A z tego, co słyszałam, parające się tą profesją osoby są bardzo podejrzliwe. Czarodzieje także.

Schody zakręcały stromo w prawo, pod podłogę. Odkryła, że wcale nie musi się schylać, gdy o tym myślała, przypomniała sobie, że elfy są generalnie wyższe od ludzi. Jak wzrokiem sięgnąć, klatkę schodową wypełniało światło – łagodne, białe, bez żadnego widocznego źródła. Raz obejrzała się za siebie i zobaczyła wyraźnie odciśnięte ślady, jakie zostawiała. Macenion szedł kilka stopni za nią. Po pierwszym zakręcie stopnie nie były już takie strome. Popatrzyła na elfa i przypomniała sobie o zaklęciu, jakie miał rzucić na ich tyły.

– Co tam zrobiłeś? – zapytała cicho, kiwając głową w stronę powierzchni.

– Pozostawiłem otwarte – oparł. – Gdybym zamknął wejście, a coś by mi się przydarzyło, nie wydostałabyś się. Obłożyłem je jednak zaklęciem, które powinno odstraszyć każdego, kto chciałby z niego skorzystać. Na wszelki wypadek rzuciłem także drugi czar, zaalarmuje nas, gdyby jednak ktoś się przedarł.

Wywarło to na Paks wrażenie. Miała nadzieję, że zadziała.

– Wiesz, jak głęboko zejdziemy?

– Nie. Na dole powinien być rozległy hol.

Szła przed siebie. Niepokoiło ją tajemnicze światło. Niepokoiła ją cisza. Dłoń pociła się na rękojeści miecza i to także ją niepokoiło. Nic się nie działo, żadnego zagrożenia, a jednak oddychała płytko, niczym rekrut przed pierwszą bitwą. Skupiła się na konstrukcji klatki schodowej: jasnoszarych stopniach i nieco ciemniejszych kamieniach na ścianach i suficie. Powierzchnia stopni była żłobkowana, a gdy dotknęła ściany, odkryła zawiły wzór. Pamiętając ostrzeżenie Maceniona, natychmiast zabrała palce. Obejrzała się przez ramię. Elf także trzymał dłoń na ścianie. Gdy poczuł na sobie jej wzrok, uśmiechnął się.

– Ta dekoracja pełni także funkcje informacyjne – powiedział. – Część potrafię odczytać, choć musiałbym spędzić tutaj wiele czasu, by odcyfrować wszystko. Lecz dla mieszkańców był to sposób zorientowania się, jak nisko zeszli. – Przesunął ręką po pobliskim murze. – Na przykład tutaj mamy fragment dawnej pieśni: Jazda Torre’a. Znasz ją?

Przytaknęła.

– Czy to ten Torre od Naszyjnika Torre’a?

– Oczywiście. Słyszałaś tę historię?

– Tak. – Odwróciła się i podjęła schodzenie. Warstwa kurzu nie wyglądała tu na grubszą, a brak zmian oświetlenia i cisza utrudniały jej ocenę pokonanego dystansu. W końcu, zamiast krzywizny ściany, ujrzała przed sobą otwartą przestrzeń. Czekając na ostatnim stopniu na Maceniona, lustrowała wzrokiem wybrukowaną zakurzonymi, kamiennymi płytami salę. Pomimo oświetlającego rozległy hol blasku nie było widać mocno od nich oddalonych ścian.

– Oto Zimowy Hol, jak sądzę – oznajmił Macenion, wyglądając ponad ramieniem Paks. – Naprzód, Paksenarrion.

– Mam pozwolić, by coś czającego się za drzwiami ucięło mi głowę? Zachowajmy ostrożność. – Odpięła puklerz i sięgnęła po laskę Maceniona.

Odsunął ją.

– Po co?

Westchnęła.

– Pamiętasz, co przed chwilą powiedziałam o drzwiach? Lepiej stracić kawałek drewna niż moją głowę.

– Och, w porządku. – Podał jej niechętnie kostur. Paks przywiązała szybko tarczę do jednego końca i wystawiła ją przez drzwi. Nic się nie stało. Cofnęła laskę, oddała ją elfowi, wsunęła ramiona w uchwyty puklerza i prześlizgnęła się szybko przez otwór wejściowy, nie odrywając pleców od muru.

Stanęła w ogromnym, pustym holu oświetlonym w ten sam tajemniczy sposób co schody. Rozciągał się daleko w obie strony od drzwi. Po meblach nie zostało śladu, a posadzkę pokrywał gruby kurz. Wysoko w górze majaczyło zawiłe żebrowanie łukowego sklepienia. Takiej kamieniarskiej roboty Paks w życiu nie widziała. Ukryte między ciemniejszymi żebrami wzory z wielobarwnych kamieni sprawiały wrażenie, że mają nad głowami las.

– To jest... piękne – szepnęła, nie zdając sobie z tego sprawy.

Chociaż raz Macenion nie przybrał tonu wyższości.

– To... sam nigdy czegoś takiego nie widziałem. Kiedyś zasiadał tu Wielki Król, ale nawet nie wyobrażałem sobie... – Zrobił parę kroków w głąb sali i spojrzał na pozostawione ślady. – Z pewnością nikt nie naruszył spokoju tego miejsca przez wiele lat – być może od czasów, gdy je porzucono.

W końcu sali, po prawej stronie, Paks wypatrzyła ciemniejszą niszę.

– Co to takiego?

– To powinno być przejście do innych korytarzy. Nie potrafię tylko zrozumieć, czemu nie ma tu żadnych znaków. – Zatrzymał się i pokręcił głową. – Stojąc tutaj, niczego nie odkryjemy. Niech pomyślę...

Przyglądała się ścianom. Na końcu sali z lewej strony znajdowało się podwyższenie, do którego prowadziły cztery stopnie. Otwierało się za nim jakieś łukowe przejście. Dostępu doń broniły bogato zdobione brązowe odrzwia. W dłuższej ścianie osadzono cztery pary masywnych drzwi. Po prawej stronie była tylko nisza – o ile jest to, jak twierdził Macenion, przejście do innych pomieszczeń.

– Wiesz, dokąd prowadzą tamte drzwi? – zapytała.

– Przejście za podwyższeniem wiedzie do królewskich apartamentów. Pozostałe – nie, do licha, zapomniałem. Będziemy musieli to zbadać.

– Będą zamknięte?

– Wątpię. Ale mogły zostać zaczarowane. Na szczęście znam sposób, by sobie z tym poradzić. Zacznijmy może od królewskich komnat. Jest szansa, że znajdziemy tam coś wartościowego.

Poczuła ukłucie.

– Jesteśmy tutaj, by przede wszystkim uratować uwięzioną istotę. Nie sądzę, by obłowili się tu poszukiwacze skarbów.

– Myślałem, że uda się nam znaleźć coś, co pomoże ją oswobodzić, Paks. To nie była zwykła chciwość.

Nie przekonał jej. Kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę, próbując wyczuć właściwą drogę. Czyżby odczuła przyciąganie z prawej strony? A może od drzwi na wprost niej? A jeśli nawet, to czy pochodziło ono od istoty, której chcieli pomóc, czy od jej wroga? Potrząsnęła głową i zobaczyła, że Macenion zbliża się do drzwi do królewskich apartamentów. Wrażenie zagrożenia spotęgowało się. Dotarł już do podwyższenia.

– Macenionie! Nie! – Jej okrzyk zdumiał ją tak samo, jak jego.

Okręcił się na pięcie i spojrzał na nią.

– Co?

– Nie idź tam. – Była absolutnie pewna niebezpieczeństwa. Błyskawicznie zjawiła się u jego boku i ściszyła głos. – To błąd, jestem tego pewna. Jeśli tam pójdziesz, to...

– Paksenarrion, nie jesteś wieszczką. Zapewniam cię, że w królewskich komnatach możemy znaleźć cenne wskazówki co do uwięzionego tu ducha. A już na pewno uzyskamy informacje o rozkładzie podziemnych korytarzy.

– Możliwe, niemniej będziesz żałował, jeśli otworzysz te drzwi.

Przyjrzał się jej uważniej.

– Czy otrzymałaś jakąś wiadomość? Od... boga lub kogoś takiego?

– Nie wiem. Jestem jednak pewna, że nie powinieneś tam iść. Mogę nie być wieszczką, Macenionie, ale miewałam już wcześniej takie przeczucia i zawsze okazywały się słuszne.

– Ty? Wojowniczka? – uniósł brwi.

– Tak, wojowniczka! Bogowie, Macenionie, trzymanie miecza w ręku nie oznacza, że nie mam niczego pomiędzy uszami. Jeśli otrzymuję ostrzeżenie, słucham go.

– Szkoda, że nie powiedziałaś mi wcześniej o swych specjalnych umiejętnościach. Trudno mi w nie uwierzyć, skoro do tej pory ich nie zauważyłem. – Obdarzył ją pełnym wyższości uśmiechem. – Dobrze więc, skoro jesteś taka pewna... Będziemy poruszać się po podziemiach prowadzeni twoją intuicją. Możliwe, że zamieniasz się w paladynkę czy coś w tym guście.

Zgromiła go wzrokiem, rozgniewana tak, że gotowa go była uderzyć, lecz uspokoiła się, widząc, iż odchodzi od podwyższenia. Elf rozejrzał się po holu.

– Które drzwi proponujesz, skoro nie spodobał ci się mój wybór?

– Co z niszą? – spytała – lub środkowymi drzwiami na dłuższej ścianie?

Wzruszył ramionami.

– To dla mnie bez znaczenia. Czemu nie nisza? Jest najdalej od miejsca, którego tak się obawiasz. – Zaczerwieniła się, lecz zachowała spokój, gdy razem przemierzali salę.

Nisza okazała się głębsza, niż na to wyglądała, światło było zwodnicze. Wewnątrz osadzono dwie pary drzwi z brązu. Na jednych wyobrażono drzewo, drugie pokryte zostało przeplatającymi się liniami okalającymi wieloramienne gwiazdy. Macenion obejrzał się na nią.

– Masz jakieś przeczucia odnośnie tych drzwi? Osobiście wybrałbym gwiazdy – to święte symbole elfów.

Wolałaby skorzystać z tych z drzewem, nie wyczuwała jednak od drugich żadnego zagrożenia. W obliczu kpiącego uśmiechu elfa wolała nie forsować własnych upodobań.

– Mogą być. Nie mam nic przeciwko nim. – Widząc, że Macenion po prostu przed nimi stoi, zapytała po chwili ostro: – Nie zamierzasz ich otworzyć?

– Jak tylko wymyślę, jak to zrobić. Są zamknięte zaklęciem – jeśli położysz na nich rękę, wylądujesz na podłodze. Dziwi mnie, że twoja intuicja niczego ci nie podpowiada.

Zastanowiło ją to i uznała, że miewa przeczucia dotyczące tylko poważnych zagrożeń. Nie odezwała się jednak, tylko obróciła, by mieć oko na resztę pomieszczenia.

Kiedy spojrzała na podwyższenie, wydało się jej, że widzi słabą poświatę wokół znajdujących się za nim drzwi. Zerknęła na pozostałe drzwi w sali. Nie zmieniły wyglądu. Gdy wróciła spojrzeniem do podwyższenia, poświata była intensywniejsza. Miała nieregularny kształt i zdawała przesączać się przez szczeliny wokół drzwi.

– Macenionie!

– Co znowu?! – Obrócił się do niej ze złością. Wskazała na podwyższenie. – Nic nie widzę... Bogowie! A to co takiego?

– Nie wiem. Nie podoba mi się to. Czy stanąłeś na podwyższeniu?

– Nie. Krzyknęłaś i ja... może dotknąłem stopą pierwszego stopnia.

– Mam nadzieję, że nie. Jest coraz jaśniejsza.

– Widzę. Ciekawe, czy to... Na Orphina, lepiej, żeby wyszedł mi ten czar.

– Co to jest?

– Nie teraz! Obserwuj to. Powiedz mi, kiedy pokona połowę sali.

– Co mogę zrobić, żeby to powstrzymać?

– Jeśli to jest to, co myślę, to absolutnie nic. Pozwól mi pracować.

Paks odwróciła się, by obserwować tajemniczy lśniący kształt powiększający się zwolna na jej oczach. Zdawał się rozprzestrzeniać, dorównując już szerokością podwyższeniu, spowalniając jednocześnie swój ruch naprzód. Początkowo bez trudu przez niego widziała, w miarę jednak, jak się powiększał i gęstniał, zasłonił drzwi za sobą. Czuła, jak się poci. Jej intuicja była słuszna, lecz czym była ta rzecz? Z pewnością istniał sposób walki z nią.

Mgła sięgnęła zewnętrznej krawędzi podwyższenia. Za plecami usłyszała mamrotanie Maceniona, a po chwili słaby syk i ciche puknięcie. Elf zaklął cicho i podjął mamrotanie. Jaśniejący kształt pokrył już całe podwyższenie i zaczął rosnąć. Powolutku wypełniał przestrzeń nad podium, sięgając od drzwi do najniższego stopnia oraz od kamiennych płytek po baldachim. Po zajęciu całej przestrzeni blask zaczął narastać. Zdawał się być coraz bardziej materialny, jakby nabierał ostatecznej formy. Paks prawie rozpoznała kształt, do którego zmierzał, kiedy triumfalne "nareszcie!" Maceniona zakłóciło jej skupienie.

– Chodź, Paks. Szybko! – Złapał ją za ramię i popchnął przez dopiero co otwarte podwoje, oglądając się za siebie. – Wielki Orphinie, toż to... Prędko!

Oderwała wzrok od błyszczącego kształtu i przemknęła przez szparę za Macenionem. Czekał po drugiej stronie, by natychmiast naprzeć na ciężkie skrzydła. Z holu rozległo się dziwaczne syczenie.

– Pomóż mi je zamknąć! – Jeszcze nigdy nie wyglądał na tak przerażonego. Ona także natarła na drzwi. Macenion szukał czegoś nerwowo w sakiewce. Wierzeje nie chciały się domknąć, zupełnie jakby coś naciskało je z drugiej strony. – Nie daj się im otworzyć – przestrzegł ją. – Jeśli się przedostanie, jesteśmy martwi.

– CO to jest?

– Nie teraz! Próbuję... – Nagle odchrząknął i rozpoczął recytację w nie znanym Paks języku. Wtem poczuła silne pchnięcie z drugiej strony drzwi. – Cholera! To nie to. – Powtórzył inkantację, Paks ze wszystkich sił przytrzymywała drzwi. Usłyszała gwałtowne szczęknięcie i poczuła, że nie potrzebuje już siły do barykadowania pomieszczenia. Elf odetchnął. – Powinno wystarczyć – orzekł. – Tak przypuszczam. Możesz je puścić, Paks.

– Co to było? – Zauważyła, że Macenion nadal jest niespokojny.

– Nie wiem, jak ci to wyjaśnić.

– Postaraj się.

– Rodzaj złego ducha potrafiącego przybrać materialną postać i atakującego napastnika, zwłaszcza elfy. Zna wiele sposobów walki, a wszystkie nieprzyjemne.

– I miecz nic by nie wskórał?

Wybuchnął śmiechem.

– Nie.

– Czy to tej istoty szukaliśmy? To ona więzi tamtą?

– Nie. Mało prawdopodobne. Boję się jednak, że może być w przymierzu z jej prześladowcą. To wydaje się być trudniejsze, niż sądziłem. A już na pewno nie wolno nam ryzykować powrotu tą drogą na powierzchnię.

– Chyba że zniszczymy tamtego stwora. – Poczuła się lepiej. Okazało się, że miała rację, ufając intuicji, a nawet taki pozornie mały sukces podniósł ją na duchu. Macenion spojrzał na nią dziwnie.

– Nie rozumiesz? Nie możemy go zniszczyć, a nie znamy innej drogi. Jeśli to, czego szukamy, okaże się jeszcze gorsze, możemy nie wyjść z tego żywi.

Uśmiechnęła się.

– Rozumiem. Złapaliśmy przynętę i wpadliśmy w pułapkę, której rozmiarów nawet nie znamy. Lecz oni, Macenionie, nie znają rozmiarów zdobyczy. – Dobyła miecza i patrzyła przez chwilę wzdłuż klingi. – Zdołałeś zamknąć drzwi przed tą istotą. Ja poradzę sobie z bardziej cielesnymi zagrożeniami. A poza tym... bywałam już w pułapkach.

– Tak, ale... Cóż, nic na to nie poradzimy. Lepiej chodźmy. Wolę być daleko od drzwi, gdyby miały ustąpić.

Znaleźli się w krótkim korytarzyku, oświetlonym tak samo jak schody i hol, rozszerzającym się nieopodal w większą komnatę. Tutaj także podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Paks poszła przodem z mieczem w dłoni, Macenion za nią.

Pokój najwyraźniej pełnił kiedyś funkcję kuchni. Nie ocalał choćby fragment umeblowania, niemniej dwa olbrzymie, zamurowane pospiesznie kominki zdradzały dawne uczty. Wąskie, łukowe przejście po lewej wiodło do kolejnego korytarza. Po prawej krótki korytarzyk prowadził do widocznego za nim niewielkiego pomieszczenia.

– To musiała być piwnica – orzekł Macenion. – Ciekawe, czy zostało jakieś wino.

Paks zachichotała.

– Po tak długim czasie? Lepiej byłoby go nie próbować.

– Chyba nie. Wobec tego pójdziemy tędy. – Skinął na lewo. Przemierzając kuchnię, Paks rozglądała się w poszukiwaniu śladów czyjejś obecności, lecz żadnych nie wypatrzyła.

– Czy to tamta istota przegnała stąd elfy? – spytała.

– Nie, nie sądzę. Było tu wystarczająco wielu wysokich rangą elfów, by się z nią uporać. To... cóż, wy, ludzie, znacie bogów, prawda? Dobrych i złych?

– Oczywiście – rzuciła gniewne spojrzenie.

– Znasz Dwór Bogów? Ich hierarchię i tak dalej?

Pokręciła głową.

– Bogowie to bogowie.

– Wcale nie, Paksenarrion. Jedni są o wiele potężniejsi od innych. Powinnaś to wiedzieć nawet jako żołnierz Aarenis. Walczyłaś w Sibili, prawda? Tak – czyż nie widziałaś tam świątyni Pana Tortur? Słyszałem, że została złupiona.

Wzdrygnęła się na wspomnienie szturmu na Sibili.

– Pozbawiono mnie przytomności – stwierdziła. – Nie widziałam tego.

– No cóż, ale o Pajęczycy słyszałaś?

– Oczywiście. Ale co...

– Liart – Pan Tortur – oraz tamta druga znajdują się na samym dole dworu zła. Pośród najsłabszych bóstw i pospolitego zła tego świata są kimś – dysponują większą mocą od każdego elfa czy człowieka, nie są jednak choć w przybliżeniu tak silni jak bogowie.

Zainteresowało ją to.

– A co z herosami i świętymi, jak Gird czy Pargun?

– Kto wie? Kiedyś byli ludźmi, nie mam pojęcia, kim stali się teraz. Lecz ta istota jest o wiele potężniejsza od każdego elfa, Paks, a mimo to nie dorównuje mocą bogom. Naszym bogom – bogom elfów.

Korytarz, którym wędrowali, zakręcał lekko w lewo. Obejrzała się, lecz kuchnia zniknęła im już z oczu. Dalszą drogę blokowały zamknięte drzwi z rzeźbionego drewna. Gdy podeszli bliżej, Paks zauważyła, że kurz zalega tutaj o wiele cieńszą warstwą, stukot butów odbijał się echem od kamiennych ścian. Zastanawiała się, co poruszyło kurz. Kiedy pokazała to Macenionowi, tylko rozejrzał się i potrząsnął głową.

– Nie wiem. Może przeciąg spod drzwi...

– Pod ziemią? – Przypomniała sobie, że kiedyś sama nie wiedziała zbyt wiele o podziemnych budowlach, odepchnęła jednak tę myśl. Podkradła się do drzwi. W chłodnym, białym świetle korytarza soczysta czerwień i czerń słojów oraz rzeźbień zdawały się ciepłe i żywe. Dotknęła ich delikatnie. Dłoń wyczuła lekkie ciepło. – To dziwne...

Drzwi drgnęły, gdy ich dotknęła, i po chwili otworzyły się z impetem, odskoczyła w samą porę, by uniknąć uderzenia. Naprzeciwko nich stanęła grupka uzbrojonych mężczyzn w skórzanych zbrojach i wełnianych ubraniach. Ich dowódca wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– To je nasza premia, chłopaki! Pokażemy ich uszy panu...

Paks wprawiła miecz w ruch, nim zdążył skończyć, dalsze przechwałki przerwał wrzask bólu. Przyjęła cios na tarczę i uchyliła się przed mierzącym w gardło sztychem. Za plecami usłyszała dobywającego miecza Maceniona i zaraz potem brzęk elfiej klingi. Hałas przyciągnął jeszcze dwóch zbrojnych, którzy wybiegli zza zakrętu i natychmiast włączyli się do zajścia. Paks i Macenion walczyli w milczeniu, nie potrzebowali słów. Paks parła naprzód. Przeciwnicy byli sprawnymi, lecz nie nadzwyczajnymi wojownikami. Przewyższała zasięgiem ramion większość z nich, a wszystkim dorównywała siłą. Nagły okrzyk elfa wytrącił ją z koncentracji, obejrzała się na niego i oberwała w bok. Sapnęła, wdzięczna noszonej kolczudze, po czym odepchnęła się od ściany, by nadziać przeciwnika na miecz. Ramię Maceniona krwawiło, lecz nie przerywał walki. Zmieniła pozycję, by trochę mu pomóc. Otrzymała cios w hełm, ostrze ześlizgnęło się i zraniło ją w czoło. Poczuła spływającą w pobliże oka krew. Elf rzucił się naprzód, wytrącając napastnikowi broń z ręki. Paks położyła innego trupem ciosem w twarz. Ruszyli naprzód, reszta nie była już tak chętna do bitki. W końcu zostało tylko dwóch. Ich martwi lub ciężko ranni kompani leżeli porozrzucani po podłodze korytarza. Paks spodziewała się, że załamią się i uciekną, lecz nie ustąpili pola do końca, dopóki wraz z Macenionem nie zdołali ich uśmiercić.

 

Rozdział piąty

Paks oparła się o mur, ciężko dysząc. Bolał ją bok, po policzku spływał strumyczek krwi. Rozpięła paski i odrzuciła pękniętą tarczę. Macenion oderwał od tuniki pas materiału i obwiązywał sobie ranę na ramieniu. Gdy się poruszył, dostrzegła pod ubraniem błysk kolczugi.

– Gdybym wiedziała, że nosisz zbroję – odezwała się – nie martwiłabym się tak o ciebie. Byłam pewna, że zaraz cię posiekają.

Podniósł głowę.

– Mało brakowało. Na Orphina, jesteś świetną wojowniczką. Nie poradziłbym sobie sam, nawet w zbroi. – Przyjrzał się jej uważnie. – Broczysz krwią – to coś poważnego?

– Nie sądzę. Zwykłe skaleczenie czoła, one zawsze krwawią... tylko brudzą. – Otarła twarz wolną ręką i odnalazła ranę – płytkie cięcie tuż pod krawędzią hełmu.

Macenion schował miecz do pochwy i podszedł do niej.

– Pozwól mi to oczyścić.

Przyglądała się trupom, on zaś smarował ranę maścią z noszonego w plecaku słoiczka. Paliło ją, lecz krwawienie ustało. Ciała nie ruszały się. Gdy skończył, odepchnęła się od ściany, chrząknięciem kwitując ból w boku, po czym wytarła miecz w brudny płaszcz najbliższego trupa. Żałowała, że nie mogą odpocząć, nie odpowiadał jej jednak panujący zapach.

– Chyba musimy się ruszyć – powiedziała, na poły oczekując, że Macenion będzie wolał odetchnąć i posilić się.

– Zdecydowanie. Ktokolwiek postawił tych strażników, wkrótce dowie się, że ich sforsowaliśmy. Musimy iść, jeśli mamy kogoś zaskoczyć. O co chodzi? Jesteś niezdolna iść dalej?

– Nie. – Westchnęła. – Trochę pokaleczona, nic więcej. Szkoda, że tu tkwimy.

– Fakt. – Zaśmiał się krótko. – Zaczynam uważać, że moi elfi krewniacy mają więcej rozumu, niżbym oczekiwał... być może mieli rację, ostrzegając mnie, iż znajdę w tym miejscu więcej kłopotów niż skarbów.

Lecz oprócz strachu i niechęci do podziemnego labiryntu, Paks czuła także podniecenie. W jakimś zakątku umysłu widziała siebie, jak opowiada o wszystkim Vikowi i Arňe w gospodzie. Sprawdziła klingę, czy nie wyszczerbiła się, po czym odwróciła się do elfa. Zauważyła, że skinął głową, widząc jej gotowość, ruszyła więc przed siebie ostrożnie, z mieczem w pogotowiu.

Po prawej minęli otwarte drzwi do pustej komnaty, a parę stóp dalej takie same po lewej. Korytarz przed nimi skręcał. Spojrzała na Maceniona, wzruszył ramionami. Przywarła do muru i podkradła się do zakrętu. Nic nie słyszała. Wciągnęła powietrze, rozdymając nozdrza, w nadziei na wywęszenie wskazówki, co ich tam czeka. Wyczuła jedynie ich własne zapachy. Wreszcie wzruszyła w duchu ramionami i wyjrzała. Pusty korytarz, na podłodze poruszony kurz. Zdążyła dojrzeć cztery pary drzwi i krótki, poprzeczny korytarzyk.

– Masz jakieś przeczucia? – zapytał, gdy opisała mu sytuację.

– Nie. Żadnych. Od wszystkiego tutaj bije zło, ale od niczego w szczególności.

– Ja także niczego nie wyczuwam. Szkoda, że wzywający naszej pomocy przyjaciel nie daje nam żadnych wskazówek.

Przetrząsnęła umysł, lecz poczuła jedynie słabe pragnienie, by ruszyć naprzód. Westchnęła.

– Wobec tego chodźmy.

Wszystkie drzwi wykonano z drewna i wyraźnie było na nich widać ślady spalenizny. Jedne z nich stały otworem i mijając je ujrzeli małe pomieszczenie z wbudowanymi w ściany kamiennymi półkami. Po dojściu do przecznicy Paks stanęła przy jednym narożniku, a Macenion przy drugim. Po jej stronie, jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, korytarz kończył się ślepą ścianą. Po lewej, po jakichś trzydziestu krokach, widniała komnata o trudnych do oszacowania rozmiarach. Elf skinął w jej stronę głową i dziewczyna ruszyła wzdłuż ściany ku drzwiom pomieszczenia. Macenion został tam, gdzie stał.

Im bliżej wejścia była, tym większą miała pewność, że zmierzają we właściwym kierunku. Macenion był zanadto ostrożny, jak zwykle. Zawahała się tylko przez moment, nim wsadziła głowę do komnaty, by przekonać się, jak wygląda.

Po raz pierwszy zobaczyła coś, co nie zostało zrujnowane ani spustoszone. Ułożoną z jasnozielonych i złocistych kamieni podłogę dokładnie zamieciono, dzięki czemu widać było wzór. W drugim końcu komnaty krąg świec zdawał się wisieć w powietrzu. Dopiero po chwili zauważyła, że osadzono je na metalowej ramie zwisającej na łańcuchach z wbitego w sufit pierścienia. Blask świec dodawał ciepła białej poświacie korytarza. W tym przyjaznym świetle, na wielobarwnym dywanie, stała wysoka postać w ciemnobłękitnej szacie. Jej twarz przypominała Maceniona, choć była subtelnie inna, natychmiast domyśliła się, że stanęła przed obliczem elfa wysokiego rodu. Wzdłuż ściany tkwił rząd nieruchomych sług w szaro-brązowych, lichych strojach.

Spojrzała elfowi w twarz. Miał wyraźnie wystające kości policzkowe, choć najmniejszego śladu wieku czy starości. Bladozielone oczy. Nie bała się, choć była świadoma, jak bardzo przewyższał Maceniona mocą. Szerokie usta elfa ułożyły się w uśmiech.

– Witaj, dzielna wojowniczko. Czy twój towarzyszy nazbyt się lęka, by przyjść tutaj z tobą?

Pokręciła głową, niepewna, co odpowiedzieć. Miała słabe wrażenie, że nie powinno tu być żadnych elfów. Może jednak odnalazła osobę, której chcieli pomóc? Miała kłopoty z jasnym myśleniem. Elf nie bał się jej i nie okazywał złości – a elfy, choć niesamowite, nie były złe. Wtem przyłapała się na tym, że bezwiednie wchodzi do komnaty.

– Znakomicie – ciągnął elf. – Z przyjemnością przyjmę was na służbę. – Skinął w stronę linii służących. – Sama widzisz, jak niewielu ich mam, a wy jeszcze zabiliście kilku moich najlepszych wojowników. Słusznym jest, abyście zajęli ich miejsce.

Nareszcie odzyskała głos.

– Ależ, panie, mam zadanie do wykonania. Dopiero potem będę mogła przystać do kogoś na służbę. – Starała się zatrzymać, lecz pomimo jej wysiłków stopy same posuwały się naprzód. Wiedziała, że powinna się bać, lecz nie czuła nic.

– Och? – Elf zdawał się być rozbawiony. – A jakież to?

Trudno jej było odpowiedzieć czy choćby skupić myśli. W głowie zawirowały jej obrazy: twarz Halverica, gdy wręczał jej zapieczętowaną wiadomość, pożegnalne słowa Księcia, wizje zwycięstwa i chwały, o których śniła zeszłej nocy. Znalazła się na skraju dywanu. Tak blisko elfa poczuła słaby, acz nieprzyjemny smród. Lecz gdy tylko zmarszczyła nos, zapach zamienił się w przyjemną, korzenną woń. Wzięła głęboki wdech.

– A teraz... – zaczął elf, lecz w tej samej chwili rozległ się okrzyk Maceniona:

– Paks! Co ty...

Na krótką chwilę zielone oczy oderwały się od Paks, elf zachichotał.

– Cóż, więc twój kompan zebrał się nareszcie na odwagę. Stań koło mnie, dzielna wojowniczko i okaż, komu jesteś teraz wierna. – I Paks wstąpiła na dywan, by znieruchomieć u boku nieznajomego. Nie była w stanie drgnąć ani przemówić. Kątem oka ujrzała Maceniona. Elf kontynuował: – Jak rozumiem, uważasz się za czarodzieja, lecz brak ci mocy, by się ze mną równać, skundlony byczku.

Macenion poczerwieniał.

– Nie masz pojęcia, czym mogę... – zaczął.

– Gdybyś dysponował umiejętnościami, którymi powinienem był się przejmować, nie wszedłbyś do tej pułapki. Przy ostatnim zakręcie sam przyznałeś, że nic nie wyczuwasz.

Półelf przeszył go wściekłym spojrzeniem i sięgnął ukradkiem pod płaszcz. Nieznajomy pokiwał głową.

– No dalej – wypróbuj swoje politowania godne zaklątka. Nic nie wskórasz. Ani tą różdżką. Ale spróbuj, jeśli sobie życzysz... – Wybuchnął śmiechem. – Nie chcesz nawet wiedzieć, przed kim stanąłeś, żałosny magiku? Czy zawsze marnujesz zaklęcia na przygodnie napotkanych obcych?

– Obawiam się, iż nie spotkaliśmy się przypadkiem – odparł Macenion. Dał kilka kroków naprzód i zatrzymał się. – I choć nie znam twego imienia, to domyślam się, czym jesteś.

– Czym, nie kim? Cóż za erudycja! A czemuż to uważasz, że nie mogę rzucić na ciebie uroku i zmusić do posłuszeństwa, jak uczyniłem to z twoją śliczną towarzyszką?

Teraz z kolei uśmiechnął się Macenion.

– Zauroczyć czarodzieja? Dobrze wiesz, co to oznacza. Jeśli chciałbyś wykorzystać mnie jako maga, będziesz potrzebował mego niezmąconego umysłu.

– Lecz nie nienaruszonego, maleńki. Pamiętaj o tym.

Macenion ukłonił się arogancko, jak zwykle.

– Niemniej kamyk – odrzekł – może być trudniejszy do skruszenia niźli sosna, choć nieporównywalne wielkością.

– Zamierzasz cytować krasnoludzkie przysłowia? – W głosie elfa nie słychać już było rozbawienia. Paks przysłuchiwała się rozmowie, lecz nie zwracała na nią większej uwagi, jej umysł unosił się w oddali.

Macenion ukłonił się ponownie, jeszcze niżej i gdy się prostował, wykonał prawą dłonią skomplikowany gest i wypowiedział parę słów, których Paks nie zrozumiała. Usłyszała za to syknięcie stojącego koło niej elfa. Ogarnęła ją fala mdłości i strach. Zawirowała na pięcie, z mieczem w ręku, zanim jeszcze dotarło do niej, że może się poruszyć. Tam, gdzie przedtem widziała elfie piękno, teraz stała jedynie ruina. Smród zatkał jej nos.

– Paks! – krzyknął Macenion. Zagłuszył go gromki okrzyk elfa. Komnatę wypełnił rozbłysk energii. Pchnęła elfa, lecz jej klinga napotkała miecz przeciwnika.

– Skrzyżujesz ze mną broń, prawda? – Zielone oczy płonęły. Paks oderwała od nich spojrzenie i skupiła się na ręce z mieczem. – Żaden człowiek nie dorówna elfowi – a ja nie jestem pospolitym elfem. – Rzeczywiście: pierwsze dźwięczące ciosy ujawniły jego umiejętności. Walczyła, wspomagana gniewem. Elfy nigdy nie są złe! Ha! Uniknęła podstępnej sztuczki i pchnęła ponownie. Czubek ostrza jakby zawahał się na moment, co wystarczyło, by przeciwnik jej umknął. Nacierała z furią. Macenion prawdopodobnie zginął od wybuchu lub leżał nieprzytomny, niemniej wyzwolił ją spod zaklęcia. Będzie walczyła do końca i pokaże temu stworowi, co potrafią ludzie.

Raz za razem udawało się jej unikać morderczych ciosów, ale i jej ataki nie sięgały przeciwnika. Cała spływała potem i sapała, zadając kolejne uderzenia. Elf zaś zdawał się nie męczyć. Ten sam uśmiech wykrzywiał idealne usta, ta sama arogancja wyzierała z uniesionych brwi. Rozbolał ją nadgarstek, elf wykorzystywał swój wzrost i zasięg ramion. Zwykle była wyższa od tych, z którymi fechtowała, nie była przyzwyczajona do dostosowywania się do czyjegoś dłuższego zasięgu. Dosięgnął ją silny cios, przyklęknęła na kolano. Czuła wbijające się w ciało ogniwa kolczugi, z trudem uchyliła się przed następnym uderzeniem. Miała ochotę poszukać wzrokiem Maceniona, lecz nie odważyła się. Uśmiech elfa był coraz szerszy.

– Przewyższam cię, wojowniczko – oznajmił lekko. – Jesteś całkiem dobra jak na człowieka, ale niewystarczająco dobra. Spójrz mi w oczy i uznaj mnie swym panem, a natychmiast z tym skończymy.

Potrząsnęła głową, zarówno żeby mu odmówić, jak i oczyścić myśli. Czyżby dostrzegła za plecami elfa jakieś poruszenie? Rzuciła się do ataku, trafiła go, sama z ledwością unikając ostrza. Jakby nie zauważył ciosu. Wtem skapnęła jej na twarz kropelka gorącego wosku. Szybka jak myśl, nie uświadamiając sobie do końca, co zamierza, wyskoczyła w górę, złapała się metalowej obręczy i podkurczyła nogi, unikając zamachu zaskoczonego elfa. Obręcz zawirowała dziko, ochlapując oboje woskiem. Trzymając się jej jedną ręką, drugą zadała mu cios z góry. Sięgnął ku jej nodze, lecz nie złapał, gdy szaleńczo wierzgnęła. Usłyszała zgrzyt i uniosła głowę, by ujrzeć wychodzący z sufitu bolec. Rzuciła się w bok, próbując uniknąć spadającej obręczy, która zwaliła się na ścigającego ją elfa. Zaatakowała go, zanim zdążył się wyswobodzić. Żelastwo i świece ograniczały mu ruchy, szata zajęła się ogniem. Z trudem parował ciosy.

A wtedy zjawił się Macenion, blady i zdyszany, i chlusnął na elfa całym zapasem oleju. Paks odskoczyła, gdy jej przeciwnik zajął się żywym ogniem. Straszliwy smród wypełnił komnatę, a znad płomieni buchnęła gęstsza od dymu czarna chmura. Fala lodowatej nienawiści cisnęła ją na kolana. Płomienie szalały, bardziej niebieskie niż jakakolwiek paląca się oliwa. W komnacie zerwał się wicher, gwiżdżąc w kątach. Uświadomiła sobie, że Macenion szarpie ją za ramiona, wyciągając z palącego się pomieszczenia. Poruszała się z trudem. Rozejrzała się po sali i zobaczyła uciekających drugimi drzwiami służących.

Gdy płomienie zgasły, Paks nadal kuliła się bezsilnie w miejscu, gdzie zaciągnął ją Macenion. Ciało elfa nie zostało strawione przez ogień, choć było okropnie osmalone i pozbawione ubrania. Macenion stał koło niej, marszcząc brwi.

Dopiero po paru próbach zdołała wykrztusić:

– Coś... nie tak? Jest martwy, prawda?

– Sam chciałbym wiedzieć. Taka moc... to był zły duch, który opanował ciało elfa. Elfiego lorda. To ciało wciąż tu jest. Zastanawiam się, czy jest martwy – naprawdę martwy. Słyszałem opowieści o takich...

Nie miała ochoty poruszyć najmniejszym mięśniem. Wszystko ją bolało. Zdołała rozprostować dłoń wciąż ściskającą miecz. Wzięła głęboki wdech, i to także bolało, po czym dźwignęła się na nogi. Miała wrażenie, że tułów i nogi są jedynie luźno połączone. Kolejny głęboki wdech. Nie mogła uwierzyć, że nadal żyją, a złowrogi elf zginął. W pewnym sensie. Podeszła, żeby go obejrzeć.

– Jak dotąd, twoja magia dobrze się sprawiała, Macenionie. Bez niej nie byłoby nas tutaj. Nie mógłbyś zrobić czegoś, żeby ten stwór pozostał martwy?

Choć raz elf nie był nadmiernie pewny siebie.

– Nie – odparł krótko. – To przekracza moje możliwości. Żałuję, że nie ma tutaj mojego starego mistrza. Mamy szczęście, że wybrał takie proste zaklęcie, żeby cię zauroczyć. Może wolał zostawić sobie więcej na mnie, a może czegoś nie wiemy... Lecz teraz...

– Nie moglibyśmy wbić mu drewnianego kołka w serce?

– A kim on według ciebie jest – wiedźmą kuerin? Czy chciałabyś także przybić go do przydrożnego krzyża?

Zarumieniła się.

– Nie mam pojęcia. Pamiętam parę starych opowieści...

– To nie zadziała na niego. Nie wystarczą proste środki.

– Moglibyśmy... – przełknęła ślinę, po czym dokończyła: – pociąć go... porąbać na kawałki.

– Ty? Ja? Wiem, co o tym myślisz. Jeśli zaś chodzi o mnie, to powiadam ci, Paksenarrion, że nie mam ochoty choćby dotknąć tego trupa, o ile naprawdę jest trupem. Ty też nie powinnaś. Ta moc może nadal w nim przebywać i zaatakować nas. Sama widzisz, że ciało nie uległo płomieniom, skóra jest osmalona, lecz nienaruszona.

– Co wobec tego? Będziemy czekać i patrzeć, co się stanie, czy jak?

Pokręcił głową.

– Nie wiem. Żałuję, że nie znam czaru, który uwolniłby to ciało od mocy, jaka je opanowała.

– Ale skoro elfy są nieśmiertelne, to czy ich ciała płoną lub ulegają rozkładowi?

– Elfy nie umierają ze starości, niemniej, jak widzisz, można je zabić. Tak – ich ciała można spalić albo przywrócić ziemi.

Poruszyła ramionami, łagodząc napięcie. Poczuła nagły głód – i pragnienie. Schowała miecz i odkorkowała manierkę. Po paru łykach poczuła się znacznie lepiej.

– Wielka szkoda – mruknęła – że nie wiesz, co zawiera ten piękny zwój, z którego jesteś taki dumny.

Skrzywił się i otworzył usta, by się odciąć, lecz zamilkł.

– Nigdy bym o tym nie pomyślał – przyznał. – Ciekawe, czy... – zaczął grzebać za pazuchą i po chwili wydobył ozdobną tubę. – To trudne – ciągnął, otwierając wieko i wyciągając szeleszczącą zawartość. – Pamiętasz, jak ci mówiłem, jaki był drogi? – Przytaknęła. – Problem w tym, że magiczny zwój – z zapisanymi zaklęciami, takimi wprost do rzucenia – może zostać napisany tylko przez czarodzieja potrafiącego utkać dany czar bez żadnej pomocy. Nie wiem dlaczego, to głupia zasada, w dodatku dająca olbrzymią władzę ludziom, którzy nie robią nic, tylko się uczą, niemniej tak właśnie jest. Zwykle zwój należy do kogoś, kto go napisał lub komu autor ufa: towarzysza podróży lub brata-czarodzieja. Wie, który pergamin co zawiera – lub odpowiednio go oznacza – i wtedy wszystko jest w porządku. Lecz komuś, kto wchodzi w jego posiadanie – z dala od autora owego zapisu – trudno jest określić, co w nim jest, bez przeczytania go.

– No to go przeczytaj – rzuciła, żując kawałek suszonego mięsa. Było wyborne. – Umiesz go przeczytać...?

– Oczywiście, że tak! Nie o to chodzi. Tak właśnie należy go użyć – przeczytać. Jeśli go odczytam, coś się wydarzy.

– Och. Czy nie ma możliwości... zajrzenia?

Pozwolił sobie na rozbawioną minę.

– Nie. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Istnieje wiele pouczających opowieści dla młodych uczniów opisujących skutki takiego "zaglądania". Nie, muszę postanowić, badając oznakowanie pergaminu, czy warto zaryzykować rzucenie zapisanego w nim zaklęcia. – Zaczął go oglądać, potem tubę, wreszcie z powrotem zwój.

– Rozejrzę się po korytarzach – rzuciła niedbale Paks. – Na wypadek, gdyby ktoś nadchodził...

– Świetna myśl. Dzięki temu znajdziesz się poza zasięgiem, jeśli coś się wydarzy. – Nie spodziewała się, że tak łatwo rozszyfruje jej motywy. W milczeniu zajrzała do korytarza znajdującego się po przeciwnej stronie niż ten, którym tu przyszli. Tędy właśnie uciekli "słudzy". Nie zauważyła nikogo aż do znajdującego się dwadzieścia kroków dalej zakrętu. Obejrzała się na elfa. Wciąż badał zwój, podniósł jednak wzrok i skinął głową. – Idź... tylko nie za daleko. Chyba wypróbuję jedno z tych, sądząc po cenie, powinno być bardzo potężne. – Podeszła do zakrętu.

Minęło mnóstwo czasu, nim ją zawołał. Dobyła miecza i pognała do komnaty. W samą porę, by zobaczyć błękitny, jarzący się słup światła, sięgający od elfiego ciała do sufitu. Suchy stukot przyciągnął jej wzrok ku podłodze, leżały na niej porozrzucane kości, na jej oczach rozpadły się w proch. Podniosła wzrok i spojrzała Macenionowi w oczy. Był blady i roztrzęsiony.

– Zadziałało – stwierdziła niepotrzebnie.

– Tak. To... na Orphina, ależ jestem zmęczony. Nawet... przeczytanie tego... leżało poza moimi mocami... – Zatoczył się i Paks podbiegła błyskawicznie, by podtrzymać go, gdy osuwał się na podłogę. Przez pewien czas leżał bez ruchu. Wymacała puls na szyi, więc ograniczyła się do podłożenia elfowi pod głowę złożonego płaszcza i dała mu odpoczywać. Jakiś czas później otworzył oczy i zamrugał powiekami. – Co? Ach, tak. To. – Bez słowa podała mu jedzenie i wodę. Pociągnął długi łyk i pokręcił głową na poczęstunek. Po kolejnym łyku usiadł i energicznie potrząsnął głową.

– Jak sądzisz, Macenionie, czy to z tym stworem przybyliśmy tu walczyć? – Martwiło ją to, jeśli był to sługa jakiegoś większego zła, niewielkie mieli szanse na przeżycie.

– Tak uważam. To... była poważna siła. Gdyby wybrał dla ciebie silniejsze zaklęcie lub lepiej władał mieczem... nie byłoby nas tutaj.

– Co wobec tego mieliśmy uwolnić? Elfie ciało? Nie mogłoby przecież nas wezwać. Cóż innego?

Potarł twarz dłońmi.

– Nie. Masz rację. Wszak nie nagrodziły nas radosne wiwaty ani naręcza darów, prawda? Coś trzeba zrobić... Na Orphina, nie mam pojęcia, czy zdołam rzucić dzisiaj jeszcze jakiś czar.

– Może nie będziesz musiał. Jeśli coś jest tutaj uwięzione, wystarczy to odnaleźć.

– Mam nadzieję, że okaże się to takie proste. – Wstał niepewnie. – Przyszło mi coś do głowy. Pozostało nam liczyć na to, że nie zostało zamknięte w klejnocie lub czymś noszonym przez elfa. Czarodzieje czasami tak robią. Jeśli tak, to mamy pecha.

– Będziemy mieli mnóstwo szczęścia, jeśli się stąd wydostaniemy – rzuciła Paks.

– Prawda. Zobaczyłaś coś w tym korytarzu?

– Nie. Nic.

* * *

Potem Paks nie była pewna, co ich prowadziło w obliczu tylu dróg do wyboru i bez najmniejszego pojęcia, którędy pójść. Początkowo, gdy szli nagim, kamiennym korytarzem, Macenion jadł i co chwilę dotykał ścian, jakby dla utrzymania równowagi. Zatrzymał się, gdy podłoga opadła w dół.

– Zaczekaj. – Gdy obejrzała się na elfa, miał bardzo poważny wyraz twarzy. Dobył miecza i sprawdził jego wyważenie. – Coś czuję...

– Byle nie to, co w Zimowym Holu!

Pokręcił głową.

– Nie. Nic tak poważnego. Niemniej poczułem mrowienie – tam, niżej, są wrogowie. Zbliżają się do nas.

Rozejrzała się w poszukiwaniu dobrego miejsca do walki. Korytarz był nieco za szeroki dla nich dwojga.

– Wobec tego lepiej chodźmy dalej i miejmy nadzieję, że znajdziemy coś, co uda się wykorzystać.

Skinął głową i ruszył u jej boku.

– Nie chcesz trzymać się z tyłu, by móc przygotować zaklęcie?

– Mówiłem ci, dzisiaj nie mogę już czarować. Nawet ogniska nie rozpalę, a co dopiero mówić o czymś użytecznym w starciu.

Korytarz skręcił w prawo, wciąż opadając. Paks była podenerwowana i coraz boleśniej świadoma ciężaru skał i ziemi nad głową. Złapała się na szeptaniu słów piosenki marszowej Książęcych. Macenion zerknął na nią z zaciekawieniem. Zaczerwieniła się i zamilkła.

Wtem stanęła jak wryta, czując przeraźliwy smród.

– Co to takiego?

– Ach – mruknął z entuzjazmem elf. – Powinienem był wiedzieć. Orki. Osiadły tu po odejściu elfów.

– Orki? – Słyszała o nich. Najechały Trzy Jodły w czasach jej dziadka, nie spodziewała się jednak, że kiedykolwiek je spotka.

– Brzydkie i tchórzliwe – opisał je żywo Macenion. – Jeśli to był ich władca, to pewnie myślą tylko o ucieczce. Raczej nie będą rozglądać się za tak doświadczonymi wojownikami, jak my...

– Jeśli chcą uciec, umożliwmy im to – zasugerowała.

– Puścić orki wolno? Oszalałaś? Są obrzydliwe. Robactwo, mordercy, brudne...

– Ile zazwyczaj tworzy grupę? – Nie dbała o to, jak brzydkie były, wystarczająco duża liczba mogła ich zabić.

– Och, nie więcej niż siedem, osiem. Poradzimy sobie z nimi. Pewnego razu sam zabiłem trzy.

– Ale, Macenionie...

– Paksenarrion, widziałem, jak walczysz, pamiętasz? Nie mamy powodów do zmartwienia. Skoro poradziliśmy sobie z tym stworem na górze – kiwnął głową w stronę, z której przyszli – to damy sobie radę z garstką orków. Zaufaj mi. Czy myliłem się do tej pory?

– Nadal uważam, że powinniśmy zaczekać i dowiedzieć się, ile ich jest. A co będzie, jeśli ze dwadzieścia? Znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli się schować i...

– Gdzie?

Rozejrzała się. Z przodu, po dwudziestu krokach, korytarz znowu zakręcał, nadal schodząc w dół. Przez ostatnie dwieście kroków nie minęli żadnych drzwi. Wzruszyła ramionami i poszli dalej.

Za rogiem smród się nasilił. Podłogę zaściełały śmieci. Paks rozglądała się za kryjówką. W połowie drogi do następnego zakrętu czerniały drzwi. Dochodzili do nich, gdy skądś z przodu usłyszeli chrapliwy głos. Pomknęła naprzód. Drzwi prowadziły do maleńkiego, pustego pokoiku. Złapała Maceniona za ramię i wciągnęła za sobą.

Rzucił jej wściekłe spojrzenie, lecz zmilczał. Głos był coraz bliżej.

Orki były brzydsze, niż Paks mogłaby sobie wyobrazić. Wysmarowane tłuszczem skórzane zbroje osłaniały powęźlone torsy, owinięte ćwiekowanymi, skórzanymi pasami ramiona sięgały ziemi. Pierwszy dzierżył zakrzywioną szablę, złowieszczo ząbkowaną po wewnętrznej stronie, drugi zaś włócznię na tyle krótką, by móc nią władać w korytarzu. Zauważyła dyndające na biodrach zapasowe noże i zachodzące na nosy hełmy. Za pierwszymi dwoma podążał następny – to jego głos słyszeli. Na zbroję narzucony miał brudny płaszcz, a oprócz miecza trzymał nabijany żelazem bicz. Cokolwiek mówił do towarzyszy, musiało być to nieprzyjemne, gdyż włócznik obrócił się nagle i warknął. Paks wtuliła się w kąt pomieszczenia w nadziei, że orki zaprzestaną kłótni i pójdą dalej. Lecz Macenion przesunął się w stronę drzwi. Uświadomiła sobie, że zamierza je zaatakować. Obejrzał się na nią i kiwnął głową w kierunku korytarza.

Jeśli rzuci się na nich i zginie, z pewnością zajrzą do pokoiku. Przeklęła głupotę wszystkich magów świata i z mieczem w ręku podeszła do drzwi z drugiej strony.

– Jest ich tylko trzy – syknął Macenion. – Rozprawimy się z nimi z łatwością.

Miała taką nadzieję. Na zewnątrz kłótnia przybierała na sile. Przynajmniej je zaskoczą. Wzięła głęboki wdech i przykucnęła. Teraz!

Pierwszym ciosem rozorała orkowe udo. Nogę miał twardszą, niż oczekiwała, niemniej udało jej się wycofać, a on przewrócił się z rykiem. Macenion rzucił się na włócznika, lecz chybił, właściciel szabli zamachnął się na niego dziko, po czym zwrócił się przeciwko Paks. Raniony przez nią ork zamierzył się biczem na jej miecz, w ostatniej chwili opuściła ostrze. Orki były niezwykle szybkie. Sparowała szablę i odskoczyła przed biczem rannego. Macenion próbował przedrzeć się przez obronę włócznika. Nie zazdrościła mu.

Po wyjściu z zasięgu biczownika uznała, że walka z uzbrojonym w szablę orkiem jest dziwna, ale nie tak trudna, jak się obawiała. Niemal dorównywał jej zasięgiem, lecz był znacznie niższy. Broniła się bez problemów. Gorzej było z atakowaniem. Ciosy znad głowy spadały na grubą zbroję. Porzuciła tę taktykę i postanowiła sprawdzić szybkość przeciwnika. Może uda się jej znaleźć za jego plecami. Usłyszała okrzyk Maceniona i chrapliwy rozkaz powalonego orka. Gdy na niego spojrzała, elf walczył lewą ręką, strząsając krew z prawej. To już druga rana w to ramię. Natarła na orka z nagłą wściekłością i szczęśliwie dźgnęła go pod ramię. Upadł z prychnięciem, próbując jeszcze zranić ją w nogę. Odskoczyła i rzuciła się na przeciwnika Maceniona. Nie mógł walczyć włócznią na dwa fronty równocześnie. Przebiła go mieczem, gdy próbował pchnąć elfa. Zanim jednak zdążyli wykończyć orka, którego pierwszego raniła, ten rozdarł się wniebogłosy.

– Bogowie! – sapnął Macenion. – Jest ich więcej!

Usłyszała brzęk nadbiegających.

– Którędy?

– Nie wiem! – Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła.

– Masz! – Oddarła mu od płaszcza pas materiału i obwiązała ramię. – Nie możesz tak krwawić, skoro mamy dalej walczyć. – Nie potrafiła określić, skąd dobiega hałas, zwodziło ją echo.

– Idziemy na dół – oznajmił raptem Macenion.

– Na dół? Ale...

– Chodź! – Odwrócił się od niej i ruszył w głąb korytarza, hałas nasilał się. Obejrzała się i pobiegła za nim.

– Skąd wiesz, że oni nie... – Lecz elf nie słuchał. Parł naprzód i musiała solidnie wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć. – Macenion! – Złapała go za ramię, gdy zbliżył się do zakrętu.

Za późno. Zza rogu wypadła cała banda orków, śmierdzących i ubranych w brudne skórzane zbroje. Nim zdążyła ocenić, ile ich było, otoczyła ją koronka zabójczej stali: wokół niej świstały miecze, noże i topory. Uszy wypełnił zgiełk szorstkich głosów i brzęk kling, widziała jedynie broń i zbroje. Potem uświadomiła sobie, że jest koło niej Macenion, walczący z biegłością, o jaką by go nawet nie podejrzewała, dzierżący pewnie swój miecz o wąskim, ale mocnym ostrzu.

– Tędy, Paks! – zawołał. Parł przed siebie, w dół. Chrząknęła i rzuciła się za nim, obrywając mocny cios w bok, gdy oderwała się od ściany. Poczuła, jak ogniwa kolczugi wbijają się w to samo miejsce co przedtem, niemniej zbroja wytrzymała. Dźgnęła jakiegoś orka pod brodę i uskoczyła przed innym. Jedne drzwi, drugie – wszędzie roiło się od przeciwników. Poślizgnęła się na czymś i zachwiała. Na szczęście atakujący nie mogli dopchać się do niej i zaatakować jednocześnie. Rozdawała ciosy z ponurym postanowieniem, że zabije ich jak najwięcej, zanim ją rozsiekają. Nigdzie nie widziała elfa.

Wtem orki rozstąpiły się przed nią i wpadła do okrągłej komnaty. Leżał przed nią Macenion, twarzą w dół, z wbitym w plecy toporem. Dalej jaśniało mieniące się barwami światło. Okręciła się na pięcie, by stawić czoła zbliżającym się kreaturom. Blokowały wyjście, uśmiechając się i mamrocząc. Zza ich pleców dobiegł rozkaz i ruszyły w jej stronę. Rozejrzała się szybko po komnacie – nie było innych drzwi. I stanowczo za dużo orków – nie miała szansy przebić się przez nie. Wzięła głęboki wdech i roześmiała się pogodzona z losem.

Później nie była pewna, jak znalazła się w kręgu światła. Gdy orki podeszły bliżej, przeskoczyła nad ciałem Maceniona i rzuciła się w wir walki. Było ich zbyt wiele i spychały ją do tyłu. Ktoś lub coś wołało ją – chciało, żeby coś zrobiła – lecz ona nie miała czasu ani wolnych rąk, by zająć się czymkolwiek prócz zadawania i parowania ciosów. Jak we śnie poczuła zagłębiające się w ramię ząbkowane ostrze, inne zraniło ją w nogę. Smród zatykał jej nos, łapczywie chwytała powietrze. Przypomniała sobie pewną młodą wojowniczkę w jej pierwszej bitwie i uśmiechnęła się krzywo na myśl o dziewczynie, która już nigdy nie wróci do domu. Znów do tyłu, krok za krokiem. Cały czas oczekiwała ciosu w plecy, ten jednak nie padał. Jej ramię był coraz cięższe i mniej zręczne, miecz ześlizgnął się po orkowym hełmie, a trzymany w lewej ręce sztylet zablokował kolejne uderzenie. Odetchnęła głęboko – ostatni łyk powietrza, pomyślała – i natarła ostro na stojącego przed nią orka.

Nie mogła go dosięgnąć. Stał na wyciągnięcie ramienia, lecz jego młócące dziko ostrze wcale jej nie dotykało. Głowę wypełnił jej nacisk, jakby wlała się weń cała rzeka, nie znajdując ujścia z drugiej strony. Przewróciła się, wypuszczając sztylet z dłoni.

– Weź – bardziej obraz niż słowo: chwytająca coś ręka.

Spojrzała na swoją dłoń, otwartą, jakby po coś sięgała.

– Weź... ten... przedmiot... – Nacisk przesunął jej oczy, spojrzała we wskazanym kierunku na błękitny, jajowaty przedmiot. Nie miała pojęcia, jak daleko od niej leżał, jaki był duży ani czym tak naprawdę był. Próbowała sformułować pytanie. Zamiast odpowiedzi usłyszała to samo polecenie, wypełniające jej całą głowę, czuła, że zaraz pęknie jej czaszka – WEŹ TO...

Sięgnęła po wskazaną jej rzecz i poczuła pod palcami nieprzyjemną, oleistą, ustępującą pod naciskiem powierzchnię. Dłoń zamknęła się wokół jaja i ścisnęła. Było wstrętne w niemożliwy do opisania, niewyobrażalny sposób. Upuściłaby je, wyrzuciła, ale przywarło jej do wnętrza dłoni. Gdy spróbowała rozewrzeć palce, nie zareagowały. Poczuła nagle ból wszystkich odniesionych ran, zmęczenie walką i ścinającą z nóg, potężną falę nudności. Próbowała unieść miecz do ostatniego ciosu.

I nagle nacisk wyrwał się na zewnątrz z ogłuszającym rykiem. Wibracja przeniknęła ją do kości, choć niemal wcale jej nie słyszała. Światło zgasło – otoczyła ją ciemność – w ostatnim przebłysku dojrzała zaskoczone, wrzeszczące orki, walące się głazy, jarzące się błękitem ciało Maceniona – a potem ogłuszający wir chaosu.

I cisza.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 34 >