strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet (1)

 

 

Galicyjski fantasta

 

Zazwyczaj polecam albo pisarzy, którzy są bardzo znani i nie czytani, jak... Homer, albo takich, którzy wywarli wpływ na wąskie elity, czasami, zupełnie nieznanych. Francuz Marcel Ayme, żyjący w latach 1902 – 1967, jak stwierdziłem ze zdziwieniem, funkcjonuje w obiegu czytelniczym całkiem dobrze, choć, jak się mi wydaje, wypadł z obszaru zainteresowania miłośników literatury fantastycznej. Jeśli to prawda, to wielka szkoda, bo uprawia on rodzaj pisania, który mnie najbardziej przemawia do przekonania, gdy się coś określa jako "fantastyczne". Fantastyka nie może się zbyt oddalić od naszych codziennych spraw. Najciekawszy efekt zawsze daje opisanie tego, co się znajduje tuż nad powierzchnią naszej codzienności, tam gdzie jeszcze latają wróble i komary. Jeśli uniesiemy się kilka kilometrów nad ziemię, to zastaniemy tylko puste, czyste powietrze, a w odległości kilku tysięcy kilometrów przestaje mieć rację bytu pojęcie "wznoszenia się", zwyczajnie oddalamy się od naszej planety. Tymczasem celem sztuki jest właśnie wzbijanie się gdzieś w górę, w opozycji do padołu. Przyjemnie jest, gdy jeszcze możemy na naszych bliźnich i ich sprawki popatrzeć sobie z całkiem innej perspektywy. Mniej więcej w takich przestrzeniach buja pisarstwo tego niewątpliwego Francuza, właściciela ogromnego, galijskiego nosa oraz pary przenikliwych, wielkich oczu. W trudno nie ulec wrażeniu, że w jego twarzy odbijał się sposób patrzenia na ten świat, pełen humoru, sarkazmu, z odrobiną złośliwości, oraz powiedzmy to szczerze, bez oczekiwań wobec bliźnich, co do których miał pewność, że na wiele ich zwyczajnie nie stać. Opowiadania w tomiku "Przechodzimur" choć formalnie są fantastyką, tak naprawdę opowiadają o ułomności ludzkiego charakteru, o tym, że człowiek z natury rzeczy, niezależnie od możliwości i zdolności, którymi go los obdarzy, lubi sobie i innym zrobić kuku. Rzadko się zdarza, że pisarza można podziwiać w każdej warstwie utworu: Ayme potrafi znakomicie konstruować historie, kreślić sylwetki bardzo charakterystycznych bohaterów, którzy zapadną nam w pamięć łącznie ze swoimi uroczymi słabościami. Spoiwem jest zjadliwy humor i groteska razem, pyszna francuska kuchnia. Opowiadanka są krótkie, wciągające, można wziąć do pociągu, da się czytać na stojąco, tylko uważać, żeby nie ukradli! Bo książka jest ciągle obecna w aukcjach internetowych.

 

Baron


 

Marcel Ayme

Przechodzimur

Tłum: Maria Ochab

Książka i Wiedza, 1979

Stron: 222

Cena: 12 (bardzo starych) zł

 

Odszczekuję...

 

Czasami wypada coś publicznie odszczekać. Mało chyba już kto pamięta, że jeśli wyrokiem sądu, to na dodatek należało spod ławy i psim głosem. Ano w swoim czasie, skoro o psach mowa, to w przenośni, aczkolwiek z pełnią uczciwości, wszelkie dostępne literackie psy powiesiłem na powieści Krzysztofa Borunia "Ósmy krąg piekieł". W istocie, najważniejszą jej wadą jest to, że zdecydowanie nie zaskakuje fabułą. Powiedzmy sobie szczerze, już po kilkunastu kartkach wiemy, o co chodzi, ba, nawet domyślamy, jak to się musi skończyć. No i tym znowu kilka piesków wisi. Wszelako onegdaj cała reszta była związana z ideologią. Albowiem powieść dotyczy czegoś, co wówczas zdawało mi się całkowicie pogrzebane. Mianowicie problemu z religijnym fanatyzmem. Coś takiego zdawało mi się w Polsce zupełnie niemożliwe. Nie, bo po ciemnej stronie był komunizm, administracja państwowa, zaś cała reszta, łącznie z szerokimi masami narodu i nieopuszczającym go Kościołem Katolickim. Tenże czasami ustami swych publicystów pieprzył jak poparzony o upadku moralności i związanej z tym mody na spódniczki mini, ale powiedzmy całkiem uczciwie, pieprzono z rzadka i w sposób odosobniony. Muszę też przyznać, że zdecydowana część duchowieństwa zachowywała zdumiewającą trzeźwość w sprawach, w których ją całkowicie później straciła. Otóż nagłe odrodzenie się fanatyzmu religijnego było zaskoczeniem nie tylko dla mnie, przyznaje się do niego bardzo wiele osób, zdecydowanie starszych i bardziej doświadczonych. Poniekąd czuję się rozgrzeszony. Jedną z win z tym związanych właśnie usiłuję naprawiać. Książka, która wydawała mi się tylko czystą propagandówką, takim produkcyjniakiem SF, który miał zapewnić autorowi dobre opinie w Komitecie Centralnym, właściwy ideologiczny wizerunek, okazała się podszyta podstępnie, cholera by to wzięła, czystą prawdą! I choć nie znajdziemy tu jakichś cyzelowanych i koronkowych analiz psychologicznych, to jakże prorocze okazały się przewidywania, że Prawdziwy Katolik wie lepiej od samego Papieża... No właśnie, coś, co zdawało się martwym literackim ozdobnikiem, dziś jest samym życiem. Gdy po latach powróciłem do tomiku, musiałem przyznać jedno: jest on naiwny, może delikatnie, w wierze w człowieka. Pomimo wszystko, przesadnie optymistyczny, zarówno co do obrazu społeczeństwa, jak i samego bohatera. Prawda bowiem o fanatyzmie jest banalna: jest wygodny. Prawdziwi Polacy, Katolicy, Ludzie, czy jak im tam, w odróżnieniu, od tych zwyczajnych, są normalnie draniami, którym poza najszlachetniejszego moralizatora, zgorszonego pogłębiającym się upadkiem świata, po prosto opłaca się, dobrze służy. To wiem dziś. Dlatego nie wygra się z nimi żadną argumentacją, bo musieliby, przyznając się do błędów, stracić swe interesy i profity. Boruń, pisał w czasach w których, (tak, kurna!) wierzyliśmy w ludzi, w sens postępu, poświęcenia w przyszłość. Czyli nurt tak zwanej bohaterskiej SF... Więc nie wiem, czy jest to dobra książka, wiem jednak, że dziś warto po nią sięgnąć, żeby przemyśleć sobie pewne sprawy nie o kosmosie i przyszłości, ale o nas i tym co porzuciliśmy, jakie marzenia poszły w piach.

 

Baron


 

Krzysztof Boruń

Ósmy krąg piekieł

RSW "Prasa–Książka-Ruch"

Warszawa 1978

stron 210

 

Nieprawdziwe opowieści prawdziwego awanturnika

 

Kocham darmochę, jeszcze bardziej podoba mi się, gdy za marne grosze dostaję na przykład dzieła najwybitniejszych pisarzy. Jest to możliwe, bo poza grupką może mniej niż trzydziestu nazwisk, ludzie nie mają pojęcia, kto jest kim w światowej literaturze. Blaise Cendrars – żył w latach 1887-1961, prawdziwe nazwisko – Frederic Sauser-Hall, poeta prozaik, uznawany za genialnego. Obieżyświat, o życiorysie tak bogatym, że mógłby nim obdarować z kilku niezłych awanturników. W Londynie pracował jako żongler w cyrku, w którym jako clown występował Chaplin, potem pracuje w Kanadzie jako traktorzysta, jest konwojentem emigrantów płynących do Ameryki, zaciąga się do Legii Cudzoziemskiej, gdzie dosługuje się stopnia kaprala. Podczas I wojny światowej w trakcie ataku na niemieckie pozycje zostaje ranny i traci prawą rękę. Staje się to jego znakiem, wyróżnikiem. Z tym nieszczęściem rozlicza się dopiero w 1947 roku uznawaną za dzieło jego życia powieścią "Obcięta ręka". Jego pseudonim literacki jest grą słów oznaczającą mniej więcej żarzące się węgle, pisanie określał jako spalanie i odradzanie się z popiołów. Do 1940 roku włóczył się nieustannie niemal po całym świecie od Brazylii do Chin. Przyjaźnił się Le Corbusierem, Modiglianim. "Morawagin" to książka, moim zdaniem, dość dziwna, dosyć pokręcona, by sięgnął po nią także miłośnik fantastyki. Zaczniemy gdzieś od pałaców Monarchii Austro-Węgier, zobaczymy wraz z bohaterem ekskluzywny dom wariatów, założymy podziemną terrorystyczną organizację w Carskiej Rosji, zdarzy się nam wraz bohaterami wdepnąć w dżunglę Amazonii i przepłynąć Zatokę Meksykańską. Świat tańczy wokół nas w jakimś szalonym rymie, obrazy zmieniają się jak we śnie. Można to czytać jako trochę szurniętą powieść sensacyjną, akcja wartka zaskakująca zmianami sytuacji, bohaterowie wyraziści, wręcz przerysowani. Można to odczytać jako zbiór fantastycznych opowieści powiązanych ze sobą osobami bohaterów, można wreszcie znaleźć bezpośrednie odniesienia do literatury SF – "jedyne słowo z języka marsjańskiego". Ale nie ma się co oszukiwać, to nie jest SF, to nie jest jakiś określony gatunek, ale proza sama w sobie, jedyna i niepowtarzalna. Blaise Cendrars, dobrze zapamiętać i szukać na wyprzedażach.

 

Baron


 

Baise Cendrars

Morawagin

Tłum: Jacek Giszczak

Państwowy Instytut Wydawniczy, 1995

Stron: 192

 

 

Rola odkurzacza

 

Rzadko się zdarza, by wielcy naukowcy, przynależni do nauk ścisłych, pisali publicystykę, jeszcze rzadziej, by pisali książki. Jakoś tak dziwnie jest, że w tych dziedzinach wiedzy mądrość wiąże się z praktycznym milczeniem. Na pracowniku naukowym ciąży obowiązek publikowania, ale zazwyczaj w poczet "wykonu" nie zalicza się niczego, co nie trafi do czasopisma recenzowalnego, a w na dodatek jeszcze periodyk musi się znajdować na tak zwanej liście filadelfilskiej. Artykuły zazwyczaj liczą kilka, kilkanaście stron. Choćby dlatego, że bardzo trzeba uważać, żeby jakiejś głupoty nie napisać, ale przede wszystkim dlatego, że specjalnie nie ma co więcej pisać. W środowisku ścisłowców, artykuły spoza ścisłej dobrzej sklasyfikowanej klasy naukowych, traktowane są jak wyraz jakiejś ekstrawagancji, a w każdym razie sygnał, że autor, najwyraźniej ma za wiele czasu. Jeśli więc jakiś fizyk czy matematyk coś pisze, to robi to najwyższą starannością, żeby pokazać, że miał coś do powiedzenia. Tak więc, gdy dostałem w swe ręce niewielką broszurkę autorstwa Freemana J. Dysona, TEGO Dysona (tego, który, jak obsmarował go w swych wspomnieniach Feynmam, miał opory z wysikaniem się do zlewu), nie wahałem się ani chwili, zresztą wahać się nie było powodu. Książka kosztowała grosze, została sromotnie przeceniona. Autor, profesor uniwersytetu w Princeton. Urodzony i wykształcony w Anglii pracę rozpoczął podczas II wojny światowej na uniwersytecie w Cambridge. Około roku 1947 był współpracownikiem Hansa Bethe i Richarda Feynmana. Jego prace mają duży wkład w elektrodynamikę kwantową, którą stworzyli Feynman, Schwinger i Tomonaga. I o czym pisze nasz znakomity uczony? We wstępie zachwyca się tym, jak Wanda Landowska grała Bacha, zaś gdzieś w środku książeczki precyzyjnie udowadnia, że domowe urządzenia elektryczne typu odkurzacz przyczyniły się do regresu społecznej pozycji kobiety. Precyzyjnie, bo swe tezy podpiera danymi wziętymi z życia, swego rodzaju pomiarem. Nie ma dyskusji, w Anglii w okolicy połowy XX stulecia nastąpił regres znaczenia, regres ilości karier zawodowych, artystycznych, czy społecznych wśród kobiet ze średniej warstwy i tym samym, ponieważ tylko ta warstwa silnie oddziaływała na publiczne życie, regres znaczenia kobiety. A, jak gracko to wykazuje Dyson, współwinien jest odkurzacz. Książka jest zbiorem błyskotliwych esejów na temat wpływu różnych wynalazków i odkryć na rozwój ludzkości. Przewrotnych zaczepnych, choć także dość chyba trudnych, gdy chce się zrozumieć, wszystkie niuanse, bo pod wartką narracją kryją niemal w każdym słowie istotne informacje, które czasami mogą zmienić, jak w matematycznym wzorze, jeden znak, znaczenie wszystkiego. Bodaj najistotniejszą zaletę jest zwięzłość, autor starannie dobrał materiał, by wyłożyć swe myśli, a czasami zbulwersować, może nawet zgorszyć.

 

Baron


 

Freeman J. Dyson

Słońce, genom, Internet

Narzędzia rewolucji naukowej

Tłum: Monika Konarzewska

Wydawnictwa Naukowe PWN>/p>

Warszawa 2001

Stron: 127

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 04 >