Recenzje (2)
KsiążkaObiecanki
Nie tylko okładka z obu stron zapowiada, że Sakriversum Thomasa Mielke będzie książką wybitną. Nie uwierzyłem bynajmniej wydawcy, który z radością, a i zapewne ochotą, wypisał na okładce, że czytelnik ma do czynienia z "najlepszą niemiecką powieścią fantastyczną wszech czasów". Zaufałem za to pierwszym rozdziałom i drzewom genealogicznym umieszczonym po zakończeniu powieści. Kombinowałem sobie – powieść solidnie przygotowana, autor wiele się narobił, a i sam temat ciekawy, i pomysł oryginalny. Trzeba wiedzieć bowiem, że Thomas R.P. Mielke osadził akcję swej powieści w 2018 roku. Wojna, w której ostatecznym argumentem była broń neutronowa, skutecznie wypleniła życie na Ziemi. A tak naprawdę to niemal skutecznie. Katastrofę udaje się bowiem przetrwać Teofilowi von Cyburgowi oraz grupce mieszkańców tytułowego Sakriversum, który jest światem umieszczonym pod kopułą starej katedry. Twórcą katedry był praprzodek Teofila, Roland, a wspomniani mieszkańcy wywodzą się także od jego potomków. Już to daje nadzieję na ciekawą lekturę, zakończoną jakimś zaskakującym rozwiązaniem akcji. Oczywiste jest przecież, że rodzinne powiązania w sytuacji podbramkowej, a taką jest niewątpliwie zagłada ludzkości, mogą być przyczyną wielu komplikacji. Jeśli dodać do tego jeszcze, że ludzie zamieszkujący Sakriversum mają circa dziesięć centymetrów wzrostu, a świat zaprezentowany nam przez Mielke to alternatywna historia, w której na początku XIV wieku papiestwo pogrążyło się dokumentnie, to można by nabrać przekonania, że oto na polski rynek trafiła książka jakich mało. Jest jednak inaczej. Historia opisana przez niemieckiego autora zdaje się być jedną wielką obiecanką. Po przeczytaniu pierwszych stron zaczynamy odnosić wrażenie, że zaraz stanie się coś niesamowitego. Co prawda brakuje nam autentycznego głównego bohatera, lecz tłumaczymy sobie, że przecież trzeba nam wytłumaczyć, co się do końca dzieje. Problem w tym, że tak naprawdę nie dowiadujemy się za wiele. Pojawia się za to nadzieja, że skoro tak dużo zagadek przed nami postawiono, to z pewnością będą one rozwiązywane w całym biegu powieści, lub autor uderzy nas na końcu i oślepi światłem własnego geniuszu. Następnie dostajemy historię pary dziesięciocentymetrowych ludzików, która zasuwa w górę katedry, aż pod sam dach, oraz opowieść o Teofilu, który przeżywszy również łazi po katedrze i choć jest normalnego wzrostu, też zmierza do Sakriversum. Teofil okazuje się niestety postacią raczej nudną. Od everymana odróżnia go tylko fakt, że pochodzi z dość konkretnej rodziny, a jej historia powinna (teoretycznie przynajmniej) okrywać go sławą i kłaść mu na kark nowe obowiązki. On sam jednak nie robi nic, co może czytelnika zaskoczyć. Znacznie ciekawsi wydają się sami mieszkańcy Sariversum. Dziesięciocentymetrowe ludki działają sprawniej od swego gigantycznego krewniaka i przy opisie ich czynów akcja nabiera tempa. Niestety narracja wówczas zmienia się na tyle, że chwilami czytelnik odnosi wrażenie obcowania z bajką pisaną dla dzieci. Dlatego wyprawa, mająca na celu ocalenie ludzkiej egzystencji w opisie Mielke, traci na wadze, staje się pretekstem do opisu problemów małego stworzenia w zetknięciu z wielkim budynkiem. Stąd wrażenie, że oto czytamy o krasnalach, które wyszły po mleko (lub do apteki po aspirynę) nie zaś o postapokaliptycznej walce o przetrwanie. Powieść obiecuje dużo, lecz niczego nie spełnia. Tajemnicy żadnej nie ma i nigdy chyba nie było, cały poważny enturage jest niepotrzebny, a wybuch bomby neutronowej nie skłania żadnego z tych, co przeżyli, do najmniejszej choćby refleksji. Polecam wszystkim, którzy lubią, jak się im obiecuje, a nie zależy im na tym, czy obiecanki się spełnia.
Piotr Lenczowski
Thomas R.P. Mielke Sakriversum Tłum: Joanna Filipek Solaris, 2004 Stron: 440 Cena: 37,90
KsiążkaŚwiat bardziej zwariowany niż nasz
W roku 1978 British Fantasy Award zdobyła opowieść o dziewczynie, która w zależności od miesięcznych faz księżyca, była nieskończenie wręcz inteligentną paskudą lub nieskończenie wręcz piękną kretynką – Cameleon. Ech te hormony... Ich wpływ, jak wiadomo, bywa nieprzewidywalny, szczególnie na kobiety, które z natury swojej są przecież "e mobile" – jeśli zaś ową nieobliczalną mieszankę umieści się w świecie zupełnie już zadziwiającym, bo magicznym efekty są... na miarę nagrody oczywiście. Autor nagrodzonej powieści – Piers Anthony – to znany na całym świecie twórca wielotomowych cykli, takich jak Błękitny Adept chociażby. Nic więc dziwnego, że Zaklęcie dla Cameleon doczekało się kontynuacji. Kolejne tomy, a tych, jak na Piersa przystało, jest sporo, tworzą cykl Xanth. Xanth to nazwa krainy, w której toczy się akcja poszczególnych części i która to kraina jest zarazem dla tych części wspólnym mianownikiem. W przeciwieństwie bowiem do wspomnianego cyklu o Błękitnym Adepcie, opowieści z Xanth można czytać jako samodzielne historie. Jest to oczywiście tylko zaletą w oczach czytelników, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z Xanth. Tym większą, że pierwsze tomy pojawiły się w księgarniach lat temu dziesięć z okładem i jakoś nic mi nie wiadomo o wznowieniach, w obecnej zaś chwili wśród nowości wydawniczych znaleźć można tom siedemnasty i osiemnasty. Jak już jednak wspomniałam, czytanie cyklu można zacząć z równym powodzeniem od środka, jak i od początku. Ta druga opcja wydaje mi się nawet słuszniejszą, gdyż, mając za sobą lekturę kilku wcześniejszych części, dostrzegam denerwujące różnice w traktowaniu pewnych dość ważkich aspektów. W niektórych momentach odnosiłam wręcz wrażenie, że autor zapomniał już, co napisał wcześniej, ponieważ pewne istotne elementy, będące nieodłączną częścią świata Xanth, opisywane są w sposób diametralnie odmienny w tomie pierwszym i w siedemnastym na przykład. Powodów potrafiłabym wymienić kilka nawet, poza słabą pamięcią pisarza, jak choćby eksploatacja złotonośnego pomysłu i nie podlegająca dyskusji konieczność stworzenia następnego tomu o czymkolwiek. Bez względu na powód jednak te różnice wciąż uznaję za denerwujące. Tym czytelnikom, którzy dopiero teraz zdecydują się sięgnąć po książki Piersa, ta irytacja zostanie oszczędzona. Z drugiej strony jednak, bo zawsze jest jakaś druga strona, pierwsze części cyklu różnią się od tych późniejszych nie tylko w kwestii merytorycznej, ale też jakościowej. Są zdecydowanie lepsze. Fabuła, postaci, a przede wszystkim styl – chyba żeby założyć, że przez dekadę tłumacze wydawnictwa REBIS tak podupadli w zakresie możliwości, co jest wątpliwe, choć możliwe. O tym jednak za chwilę, bowiem najpierw kilka słów o samym Xanth – dla tych którzy cyklu nie znają.
Kraina Xanth to miejsce bardzo szczególne. Swą nazwę, a także ową szczególność, zawdzięcza Demonowi X(A/N)th czy może raczej X/A/N/th, Demony bowiem nie mają imion, a jedynie oznaczenia. Zmienne moce wyjściowe zastępują numeryczne wartości, które zasadniczo liczbami nie są, a bardziej poziomami pojmowania, siłą ciężkości, czaru i oświecenia, a także innymi wymiarami, niepojętymi dla umysłu ludzkiego. X/A/N/th tymczasowo, z punktu widzenia samego Demona, a przez wieki, zdaniem mieszkańców krainy, zatrzymał się na jej ziemiach. Demon jest istotą niezaprzeczalnie magiczną, jego magia zaś przesącza się do otoczenia. Ilość substancji magicznej jest dla X/A/N/th niezauważalna, to naturalna emanacja jego obecności, tak jak ciepło oddawane z naszych, człowieczych, ciał, a jednak jest to zarazem emanacja na tyle silna, by całe Xanth stało się również niezaprzeczalnie magiczne. Oczywiście, im dalej od siedziby Demona, tym słabsze oddziaływanie demonicznej magii. Słabsze, aż wreszcie żadne – tam właśnie zaczynają się ziemie Mundanii, dokładniej: gdzieś u wybrzeży Florydy. Nie trudno zgadnąć, że Mundania jest miejscem do znudzenia normalnym i niemagicznym – jeśli cokolwiek jest tu bliskie magii to jedynie tęcza, ale, jak wiadomo, nie pojawia się ona zbyt często. Czasami ludziom z Mundanii udaje się trafić do Xanth, ale kontakty między dwoma światami są raczej okazjonalne. Magiczną krainę chroni bowiem Tarcza, wzniesiona po tym jak mundańscy barbarzyńscy kilkakrotnie najechali Xanth, zabijając niemalże wszystkich jej mieszkańców. W pewnych sprzyjających okolicznościach i spełniając ściśle określone warunki, mundańczycy mogą przekroczyć Tarczę, podczas gdy mieszkańcy Xanth mogą to czynić bez większych ograniczeń, jednak korzystają z tej możliwości nad wyraz niechętnie. W pierwszych tomach cyklu Mundania jest nawet miejscem wygnania. I nic dziwnego – wprawdzie można tu zamówić pizzę przez telefon, ale to niewielki zysk, jeśli wziąć pod uwagę bezpowrotnie utraconą magię Xanth. Magiczne ziemie Xanth zamieszkują: driady, smoki, centaury, nimfy, gargulce, niezliczone wręcz rzesze magicznych stworzeń, no i oczywiście magowie i czarodziejki. Demoniczna emanacja sprawia, że każde dziecko urodzone w Xanth obdarzone jest talentem magicznym – każde posiada zaklęcie, którym tylko ono może się posłużyć. Oczywiście bywają umiejętności całkowicie bezużyteczne, jak produkowanie barwnych plam na ścianach, ale też bywają i dzieci obdarzone talentem klasy maga i jedno z nich nieodmienne zostaje sukcesorem tronu krainy. Magiczne talenty posiadają też i zwierzęta, a czasem nawet rośliny, bowiem w Xanth często zdarza się, że rzeczy nieożywione posiadają własną świadomość. Zasadniczo mieszkańcy świata, w którym istnieją latające dywany, chleb a nawet i piwo rosną na drzewach, nie powinni mieć żadnych problemów. A jednak. Gargulec o wdzięcznym imieniu Gary Gar, jest istotą uczynioną z kamienia. Nie musi jeść ani spać, nie obawia się trujących roślin, smoków, czy dzikich bestii. A jednak Gary ma problem. Od wieków zadaniem gargulców jest oczyszczanie wód Xanth, tym też Gary zajmował się przez całe swoje życie – dbał, by magicznej ziemi Xanth nie kalały zanieczyszczenia płynące z Mundanii. Jednak z biegiem czasu woda w jego rzece zaczęła przypominać szlam, a czyszczenie jej stało się zajęciem obrzydliwym, które do tego pozostawiało paskudny smak w gargulcowych ustach. Korzystając z podpowiedzi demonicy, Gary postanawia udać się do Dobrego Maga po radę. Dobry Mag Humfrey jest Mistrzem Informacji, potrafi rozwiązać każdy problem, nie ma w zwyczaju jednak robić tego za darmo. Swoje Odpowiedzi daje za rok służby pytającego, w szczególnych przypadkach za wykonanie pojedynczego zadania. W ten sposób Gary otrzymuje i zadanie, i odpowiedź – zostaje wychowawcą małej Niespodzianki i wyrusza na poszukiwanie filtru. Nie jest to w żadnym razie quest łatwy i przyjemny. Filtru jako żywo nikt w Xanth dotąd nie widział, a Niespodzianka zdaje się mieć nieograniczoną ilość talentów, za to żadnej samokontroli. Nadto droga Gary’ego prowadzi wprost do samego centrum najniebezpieczniejszego w Xanth obszaru – Obszaru Szaleństwa. Obowiązkowy gargulec to opowieść o przygodach Garry’ego i jego kompanów, bo skoro jest zadanie i jest wybraniec, to musi być i drużyna. Ten schemat, obligatoryjny już chyba dla fantasy, powtarza się też i w kolejnych częściach cyklu Xanth. Każda z historii zawiera quest – zadaniem postawionym przed głównym bohaterem może być ocalenie Xanth, życia, odnalezienie prawdziwej miłości, czegoś lub kogoś utraconego, zdobycie duszy, szczęścia albo spełnienia. Każda też ma swojego głównego bohatera, który rozpoczyna swoja przygodę zazwyczaj właśnie od wizyty u Maga Humfrey’a. Również i demonica De Metria, bohaterka kolejnej części cyklu, wyrusza do zamku Humfrey’a ze swoim pytaniem. Wyszła za mąż, dostała połowę ludzkiej duszy i zakochała się – dokładnie w takiej kolejności. Teraz marzy o tym, by jej związek był nie tylko szaleńczo szczęśliwy, ale i owocny, i to jak najszybciej. Metria słyszeć nawet nie chce o roku służby, ale wie też, że bez Odpowiedzi Dobrego Maga nie zdoła przywołać bociana – ptaszysko zupełnie ogłuchło na jej wezwania. Dobry Mag nie byłby dobrym, gdyby nie rozumiał tego typu rozterek, wyznacza więc demonicy zadanie znacznie mniej czasochłonne – musi dostarczyć wezwania na rozprawę Roxanne Rok. De Metria przemierza więc Xanth wzdłuż i wszerz, a towarzyszą jej nieustannie dwa inne aspekty jej osobowości De Mentia – ta część demonicy, która wzdraga się przed przyjęciem nawet połówki duszy, a w szaleńczej miłości dostrzega jedynie szaleństwo; oraz Bidamika – mała i niewinna dziewczynka, dziecko, które jak się okazuje, że jest też i w demonie. I tym razem quest okazuje się mieć i drugie, a może nawet trzecie dno, i dotyczy problemu znacznie poważniejszego niż ten z przywoływaniem opornego boćka. Cykl Xanth to w zasadzie fantasy humorystyczna, coś z kuferka, w którym mieści się i świat Dysku, choć nie znaczy to w żadnym razie, że pomiędzy seriami można postawić znak równości. Nie można. Humor Xanth to kalambury. Gra półsłówek. Jak wiadomo, nie każdemu taki typ żartu smakuje, jedni doceniają, inni postponują, ale w przypadku Xanth trudno nawet ustawić się po jednej lub drugiej stronie barykady. Przyczyną jest oczywiście nieprzekładalność owych żartów. Tych, którzy zechcieliby polemizować, zachęcam do podjęcia próby wytłumaczenia Anglikowi czy też innemu Amerykaninowi, dlaczego woźnica to inaczej batman, czy też czemuż to podroby są ulubioną potrawą fałszerzy, albo nieboskłony – ulubionym ćwiczeniem aniołów. I życzę powodzenia. W drugą stronę jest mniej więcej podobnie. Imię gargulca – Gary Gar, czy Gayle Goyle nie budzi w polskim czytelniku takich samych skojarzeń jak w czytelniku anglojęzycznym, który stwora nazywa "gargoyle". Tytuł części osiemnastej cyklu Rok i prawne komplikacje też nijak się ma do oryginału Roc and the hard place – w którym nazwa "ptak" ("roc") jest homonimem dla słowa skała "rock". A gdzie jest najgorzej się znaleźć? Ano pomiędzy "rock" a "hard place". Tak jak w języku polskim pomiędzy młotem a kowadłem. Podczas kiedy Com Pewter ma znaczenie, tak już Kom Pluter to tylko średnio udany homonim. Przekład więc traci. Albo odziera się go ze swoistego wprawdzie, ale jednak humoru, albo z sensu. Przypisy też nie poprawiają sytuacji, bo jakoś nie śmieszą. Owszem, można w niektórych kwestiach zdać się na pomysłowość tłumacza, który postara się bardziej i uniknie karkołomnych i wyjątkowo drażniących homonimów jak: Niespodzianka – Nie Spod Ziarnka, ale nie czarujmy się – nie da się oddać w stu procentach wymowy oryginału. Przekład niewątpliwie traci. Traci tym bardziej, że w późniejszych częściach cyklu kalamburów więcej niż bakalii w wielkanocnej babie. Prawdę powiedziawszy, taka ilość bakalii w jakimkolwiek cieście byłaby po prostu niestrawna. U źródeł tej nadmiarowości może leżeć fakt, iż Piers wykorzystuje pomysły nadsyłane mu przez czytelników – autorzy co ważniejszych są też wymienieni na końcu każdej książki. To oczywiście przyczynia się do niezwykłej popularności cyklu, ale może zniechęcać mniej interaktywnych czytelników, a już z pewnością czytelników obcojęzycznych. Zanim historia rozwinie się na dobre, czyta się ją mniej więcej tak: szedł bohater z bohaterką i napotkali coś. I było to śmieszne. Poszli dalej, ale zanim uszli kawałek spotkali coś innego i było to śmieszne również. Przy czym momenty komiczne powinny być specjalnie oznaczone, aż się proszą o sitcomową "beczkę śmiechu", bo jako żywo w przekładach nie bawią raczej. Na szczęście kalambury nie są jedyną częścią składową cyklu, wśród nich kryją się jeszcze i historie. Czytanie Xanth przypomina nieco patrzenie w kalejdoskop. Kolorowe kawałki przesuwają się pozornie bez ładu i składu, tworząc jednak harmonijne obrazy. Opowieści z Xanth potrafią wciągnąć, zaintrygować i jednak bawić – wprawdzie Mag Humfrey jest Mistrzem Informacji, ale w jego odpowiedziach zawsze kryją się zagadki, a zadania, którym bohaterowie stają się sprostać, nigdy tak naprawdę nie dotyczą wyłącznie ich samych. Wprawdzie największą i najstraszliwszą z tajemnic zdają się okrywać damskie majteczki – spoglądanie na nie u mężczyzn powoduje stan katatonii niemalże, ale, na całe szczęście moim zdaniem, bezpośrednio tej tajemnicy żaden quest nie dotyczy. Opowieści z Xanth mogą też wzruszać, a nawet czasem skłonić do niejakiej refleksji, choć nie są to książki ani głębokie, ani tym bardziej filozoficzne. Jednak wartości, takie jak lojalność przyjaźń, wierność, uczciwość, człowieczeństwo czy miłość, pozostają wartościami samymi w sobie, nawet jeśli wplecione w wartką akcję powieści przygodowej i rozrywkowej. I tak, nawet jeśli niektóre fragmenty kalejdoskopowego obrazu trącą infantylizmem, a inne pozostają niezrozumiałe, to całość nadal pozostaje kompozycją, która spodoba się niejednemu odbiorcy. Zresztą nikt nie mówi, że z patrzenia w kalejdoskop jest jakiś pożytek, ale nikt też nie zaprzeczy, że to wcale przyjemne zajęcie.
Dominika Repeczko
Piers Anthony Obowiązkowy Gargulec Cykl: Xanth Tłum: Przemysław Bandel REBIS, 2004 Stron: 306 Cena: 25,00
Piers Anthony Rok i prawne komplikacje Cykl: Xanth Tłum: Lucyna Targosz REBIS, 2004 Stron: 304 Cena: 25,00
KsiążkaWhat’s up, Doc?
Szpital kosmiczny Jamesa White’a wpadł mi w ręce lata temu, kiedy to z zapałem właściwym wiekowi niedojrzałemu i przy nadużywaniu książek Jurgena Thorwalda, usiłowałam nadać jakiś kierunek swojemu zainteresowaniu medycyną. Powieść ze szpitalem w tytule przyjęłam więc entuzjastycznie. Po dwakroć entuzjastycznie nawet, bowiem szpital był przy okazji kosmiczny, a zainteresowanie fantastyką miałam już ugruntowane i ukierunkowane od dawna. Wprawdzie hasełko "wash&go" nikomu wtedy jeszcze nie przyszło do głowy, ale a priori wyraziłam uznanie dla pomysłu: dwa w jednym, i zachwyciłam się książką White’a. Zachwyciłam się do tego stopnia szczerze, że odbiło się to na stanie okładki otwieranej więcej niż wielokrotnie. Od tamtej chwili minęło już sporo czasu, a jednak jakiś cień, czy też echo oczarowania we mnie pozostało – na tyle silne, że kiedy w księgarniach pojawiły się nie tak dawno kolejne tomy przygód doktora Conway’a & c.o. nie mogłam się oprzeć. Na krańcach galaktyki, gdzie nie ma już prawie żadnych gwiazd i panują niemal absolutne ciemności, wisi w próżni gigantyczna konstrukcja. Szpital kosmiczny. Trzysta osiemdziesiąt cztery poziomy, na których odtworzono "środowiska życia wszystkich znanych w federacji istot inteligentnych" – tysiące pacjentów i tysiące członków personelu medycznego. Wśród tych ostatnich zaś psycholog O’Mara, empata doktor Prilicla, pielęgniarka Murchinson i jak zawsze niezawodny doktor Conway. Wystarczy dodać jeszcze tylko kolejny trudny przypadek, a o to akurat w szpitalu nietrudno. Owszem, kolejne części cyklu White’a są schematyczne – przygotowywane wedle sprawdzonego przepisu, który przyniósł autorowi spore uznanie i popularność. Sam White, jego wydawca, czy też może agent, zadbali, by nie pogrzebać w szufladzie pomysłu nie do końca wyeksploatowanego. Oczywiście można tu gardłować o wtórności, można tę schematyczność wytykać palcami i ogólnie kręcić nosem. A jednak dla mnie powieści White’a mają swój niepowtarzalny urok. Przede wszystkim dlatego, że opowiadają o czymś, co w naszych czasach zdaje się być głownie ozdobnikiem najróżniejszych transparentów. O tolerancji. Trzysta osiemdziesiąt cztery poziomy pełne istot, które nie tyle różnią się między sobą, co w zasadzie nie mają ze sobą nic wspólnego. Poza jednym właściwie: wszyscy, bez wyjątków nazywają siebie ludźmi. A wszyscy ci ludzie zaś, choć często nie mają nawet takiej samej ilości rąk, nóg i innych członków, choć przychodzi im czasem pracować, z "czymś", co na swojej rodzinnej planecie ze smakiem by zjedli, ci ludzie pozostają niezmiennie wyrozumiali dla cudzej odmienności. Oczywiście nikt z personelu szpitala w założeniu nie może być ksenofobem, ale ta zaskakująca wyrozumiałość i skłonność do akceptacji zdaje się również funkcjonować wśród pacjentów. Przyznam, że czytając o tym, nieodmiennie odczuwam coś na kształt wzruszenia. Tym większego, że książki White’a w żadnym razie nie roztaczają w tym względzie dydaktycznego smrodku. Tak po prostu jest i jakoś prawie nie można uwierzyć, że mogłoby być inaczej. Nie można, o ile nie wychyli się nosa spomiędzy kart powieści. Nadto pracownicy szpitala kierują się utopijnym wręcz kodeksem moralnym, który zasadniczo można by zamknąć w pytaniu: jak pomóc? I niosą pomoc bez względu na koszty, nawet własne, bez względu na to, czy się jej od nich wymaga, czy nie. W naszych czasach i w naszych realiach to już czysta fantastyka. Wcale nie trzeba było umieszczać służb medycznych w futurystycznym molochu na skraju galaktyki... Te miłe cechy świata bez mała idealnego, nie są bynajmniej jedyną zaletą cyklu o szpitalu kosmicznym. Być może ksenobiolog uznałby za nieprawdopodobną myśl, że istota może oddychać chlorem czy metanem. Mógłby stwierdzić, że twarde promieniowanie wcale nie jest najlepszym składnikiem wysokokalorycznej diety. Ale ja nie jestem ksenobiologiem. Nie jestem nawet biologiem i mnie się obcy White’a podobają bezwzględnie. Właśnie dlatego, że nie są humanoidalni. Trzeba przyznać, że wyobraźnia autora robi wrażenie, a co za tym idzie, również i wymyślone przez niego stworzenia. Nie wiem, na ile faktycznie ich istnienie jest możliwe z punktu widzenia nauki, i szczerze mówiąc, nawet nie chcę wiedzieć. Fabularnie są jak najbardziej na miejscu, a czyta się o nich wręcz z zapartym tchem. Umiejętność tworzenia nowych światów i zamieszkujących je istot opanował White w stopniu mistrzowskim. Sama koncepcja społeczeństwa, w którym szczera nienawiść do własnych rodziców i krewnych jest czymś absolutnie normalnym i powszechnym, a słowa "brat" czy "rodzina" mają charakter wysoce obsceniczny wystarczy, by czytelnika zaskoczyć. Tak samo jak spotkanie oko w oko z leukocytem. A z tym właśnie będą musieli zmierzyć się doktor Conway i jego zespół. W poszukiwaniu twórcy najdoskonalszego narzędzia chirurgicznego w znanym wszechświecie, Conway wyrusza na planetę nazwaną swojsko Klopsem. Nie bez przyczyny nazwaną, bowiem wyzwanie, jakie postawi przed zespołem medycznym ta "miła" planeta, ani do prostych, ani tym bardziej do łatwych należeć nie będą.
Dominika Repeczko
James White Trudna operacja Tłum: Radosław Kot REBIS, 2004 Stron: 206 Cena: 22,00
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||