numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Książka obowiązkowa

Istnieje coś takiego jak kanon lektur obowiązkowych. Istnieją także książki, o których wszyscy wiedzą, że są wspaniałe, i na skutek właśnie tego jedni pędzą do nich, jak muchy do miodu, inni zostawiają sobie lekturę na potem, zaś jest wreszcie grupa ludzi, którzy starannie omijają to, co zostało ochrzczone mianem arcydzieła literatury światowej. Zapewne dlatego nigdy nie poznają zadziwiających przygód dobrego wojaka Szwejka, czy najbłędniejszego z rycerzy, dzielnego Don Kichote. Młodsze pokolenie nie czyta Lema. Najpoważniejszą przyczyną jest chyba to, że Lem był, gdy ich nie było, Lem zawsze stoi w księgarniach (no pewnie, że nie Stanisław Lem osobiście, ale jego książki). Minęła moda na Lema, marketing nie robi wokół niego hałasu. Tymże sposobem arcydzieła przechodzą do swej naturalnej roli, pożywki dla tego ułamka procenta społeczeństwa, które jest jakimiś tam elitami czy awangardami, a które sprawiają, że część dzieł funkcjonuje przez stulecia. Zachwycają tych nielicznych, co ważniejsze, nieliczni mogą cokolwiek o takich księgach powiedzieć, i najważniejsze, czegoś z nich się nauczyć. Istnieje kanon książki wzorcowej. To jest tak, że ktoś napisze coś trochę innego, niż do tej pory. Jedna wersja wydarzeń jest taka, że inni podchwycą i rozwiną to coś, czego w innych tekstach nie było, i zaczyna się nowy gatunek. Druga, równie częsta, to, że pisarz nagle zaskakuje nas czymś, co się zowie formą dojrzałą. Poznać to zjawisko można po tym, że inni jak najszybciej podchwycą i tym razem, lecz zamiast rozwinąć, popsują. I to jest ten przypadek.

Jak zachęcić ludzi do przeczytania książki “Imię Róży”? No to jest chyba tak, że kto był do przekonania, to już przeczytał, kto za młody lub za bardzo zniesmaczony, to i tak nie przeczyta. Przeciw jest przerażająca narośl bałwochwalstw. Właściwie w hałasie, który wybuchł i ucichł i pozostawił po sobie kupę gruzu w postaci najrozmaitszych recenzji opinii i uczonych pism, trudno znaleźć samą książkę. Każdy chciał się wypowiedzieć, żeby mieć dla siebie coś ze splendoru. Nieliczni mówili o książce, większość popisywała się przed publicznością.

No dobra, dlaczego warto to przeczytać? Bo było tak, że literatura od początku XX wieku robiła się coraz to bardziej modernistyczna. Z punktu widzenia “normalnego” czytelnika, nieczytelna. Produkowano dzieła uderzające w coraz to wyższe tony, pisano coraz to pokrętniej, porzucano zasady gramatyki, potem ortografii, ktoś próbował w końcu sprzedawać puste kartki. Nie wiem, kto miał koncepcję, by napisać coś wreszcie dla ludzi, ale Umberto Eco był najwyraźniej za tą koncepcją. Że można dla ludzi i jednocześnie nie głupio. Że nie koniecznie trzeba tworzyć nowe formy, dodawać nowe środki wyrazu, choćby to były zdania bez wielkiej litery i kropki na końcu. Można napisać tak normalnie, nawet ciekawie i jednocześnie nie głupio. Nie wiem, czy to jest koncepcja postmodernizmu, bo czem postmodernizm, nie wie nikt. Wiadomo natomiast, że to, co robi Andrzej Sapkowski, jest bliskie postmodernizmu, może nawet jest postmodernizmem, więc to już jest powód dostateczny i wystarczający, by od miłośnika fantasy domagać się znajomości naszego opisywanego dzieła. Otóż metoda twórcza, powrócenie do tego, co już było, przetwarzanie jeszcze raz tych samych historii, erudycja, są bardzo podobne. „Imię Róży” to taki lepszy Sapkowski. Żal, że Eco nie powtórzył sztuczki w kolejnych książkach. Następne, owszem napisane genialnie, ale nie mają tego czegoś. Szczerze mówiąc, czuć w nich wyczerpanie, niestety nie w estetycznym, postmodernistycznym brzmieniu, ale podbite banalną prawdą, że autor co miał do powiedzenia, to powiedział. Więc to jest najlepsza książka tego autora. Cóż jeszcze? Można czytać ją, jak kryminał. Bowiem punktem wyjścia jest pytanie, kto zabił. Można znaleźć piękny kawałek romansu, są zjawy, tajemnicza biblioteka, jak labirynt. Wszystko, co znajdziemy choćby w kolejnych odcinkach “Pana Samochodzika”. Nie musimy czytać przecież długich dysput o tym, czy świat upada według doświadczeń zakonnika szklarza, który nie może odnaleźć właściwych recept na szkło witrażowe, czy wręcz przeciwnie jak myśli mnich, który nosi jedne z pierwszych na świecie okulary. Najpierw możemy szybko przekartkować, by dowiedzieć się, kto winien trupów. Potem odłożyć na półkę, by za rok wyciągnąć jeszcze raz. Cóż mogę dodać? Jednym ze sposobów wejścia w posiadanie egzemplarza książki było nabycie Gazety Wyborczej za 2 zł, przez co jest nadzieja, że w narodzie znajdziemy ich mnóstwo.

 

Baron

 

 


 

Umberto Eco

Imię Róży

Tłum.: Adam Szymanowski

Printed in EU (taka nowa moda?)

Stron: 536

 

 

 




reklama

Wysyłkowa księgarnia internetowa www.fantastyka.now.pl

 

 

Szukasz książek z gatunków science-fiction, fantasy i horror lub komiksów? Gier figurkowych, fabularnych i karcianych? Zaj­rzyj do nas, znajdziesz prawie trzy tysiace pozycji, w tym trudnodostępne.

 

Na stronie księgarni procz tego konkursy, informacje o nowościach i zapo­wiedziach wydawniczych. I, co ważne, sprawdź nasze ceny, nie zawiedziesz się :-)

 

Zapraszamy do zakupów.

 


 

Zapraszamy właścicieli serwisów i stron internetowych (nie tylko fantastycznych) do naszego Programu Partnerskiego. Szczegóły na stronach księgarni fantastyka.now.pl

 

 

 

 



Sprzedać opakowanie zamiast towaru

Mógłbym jeszcze powiedzieć, że sztuka polega na tym, żeby zamiast krzesła, po które ktoś przyszedł sklepu meblowego, by go kupić, sprzedać opowieść, jak go zrobić. Mam generalnie umiarkowany stosunek do produkcji filmowych rodem zza Wielkiej Wody. Owszem udało im się TAM zrobić kilka wspaniałych filmów jak “Gorączka złota”, ale potem było już coraz gorzej. Wszelako, jest pewien wyjątek i, paradoksalnie, chodzi o filmy animowane. No, ale nie o filmach tu ma być, lecz książkach. Tym razem chodzi o książkę o filmie. Grube i wielkie. Na moje oko o wiele bardziej do przekartkowania, jak do poczytania. Nadziane screenami, pomiędzy które wciskają się, jak intruzi, wąskie i skromne kolumny tekstu. Generalnie staramy się sprzedać po raz drugi Shreka. Przeciw samemu filmowi nic nie mam, nawet powiedziałbym, że dobrze, wreszcie ktoś dostrzegł, że istnieje zawód pisacza (nie pisarza, ani jakiekolwiek inne określenie, pisacz, jak stawiacz min) scenariusza i dobrze, żeby ten scenariusz był jako-tako zrobiony. Moje prywatne zdanie nie bardzo się pokrywa z tym, co wyczytamy w książce, że chodziło o animację. Faktycznie chodziło o animację, o rozwinięcie techniki zwanej grafiką w trzy de. Rozwinięcie tego, co zrobiono między innymi w “Toy Story”. Powtórzę się, że renderer, pakiet BMRT można (było?) ściągnąć z sieci za friko, i był to albo ten, albo prawie ten renderer, za pomocą którego zrobiono film. No więc gdy się coś wie, co właśnie mnie się przytrafiło, o technikach 3D, o programach, to się jakoś dziwnie tę książkę czyta. Dla komputerowca amatora ani trochę nie jest dziwne (gramatyka, "nie jest dziwne" pochodzi z MON-u czyli armii), że narzędzie służące do modelowania błota, czyli cieczy lepkiej, zastosowano do innej cieczy lepkiej czyli lawy. Czytelnik powinien poczuć się kompletnie zaskoczony, bo przecież lawa, zwłaszcza wulkaniczna, w niczym błota nie przypomina, na przykład błoto nie świeci. Czytelnik powinien zastygnąć ze zwiśniętą szczęką nad stołem na co najmniej pół godziny. A jeśli czytelnik wiedział o technice elementarnych komórek? Jeśli wie, czym się różni modeler od renderera? No to czytelnik jest chyba potencjalnym wrogiem. Jeśli czytelnik jest tylko zwykłym posiadaczem komputera, to zdanie: "Film potrzebował wirtualnych lasów z milionami falujących na wietrze liści." wprawi go w zadumę. Po kij, skoro najlepsze ekrany komputerowe mają ciut ponad milion pikseli? Ktoś kto renderował takie sceny, wie, niestety, że potrzeba kilkanaście tysięcy liści. Więcej zwyczajnie nie będzie widać. Trochę łyso, gdy człek czyta, że z wymachem zabierano się do wyrenderowania blików światła na obiektywie, skoro robiono to już dość dawno temu przy okazji cyfrowego obliczania obiektywów, skoro odpowiednie plug-iny znalazły się w wielu programach i generalnie technika wirtualnej kamery leży u podstaw techniki 3D. Jednak z tego wszystkiego powaliło mnie zdanie: "Jednak skoro Shrek miał posiadać głębię i złożoność emocjonalną..." Mój Boże! To nasz Kmicic jest postacią z dramatu psychologicznego, wręcz Człowiekiem Bez Właściwości... No nie? Więc o co w tym wszystkim chodzi? Na przykład, masz się dowiedzieć, że scenografia domku na bagnach, w którym Shrek mieszka, podkreśla cechy jego charakteru. Masz dostrzec powieszone za ogony szczury i słoik z oczkami. A potem popędzić na film raz jeszcze, żeby to wszystko pooglądać z rozdziawioną gębą. I tym sposobem sprzedani ci osobno towar, osobno opakowanie i raz jeszcze zapłaciłeś za towar. Ale... malkontencę. Wziąwszy pod uwagę, że jak zwykle, chcą nas wpuścić w maliny, książkę można kupić dla jakiegoś miłośnika filmu, można ją samemu pooglądać. W sumie jest tam dość sporo dziennikarskich informacji, które mogą się przydać, gdy chcemy wybrać się na następny film. Kupić nie kupić, ale potargować warto, bo drogie to jak cholera.

 

Baron

 

 


 

John Hopkins

Shrek. Zielona strona ekranu

Tłum.: P.Gołębiowski i B.Wierzbięta

Stron: 175

Tajemnica z biblioteki dziadka

Dlaczego nie czytamy książek, które napisano ponad sto lat temu? Panuje przekonanie, że słowo pisane się starzeje, że czasami wręcz ulega rozpadowi. W istocie, takie rzeczy przytrafiają się, gdy autor jest zwyczajnie głupi, niedouczony, gdy do tak zwanego odbioru potrzebny jest opar pijackich wyziewów epoki. Takie teksty, czasami w swoim czasie diabelsko patriotyczne, kurewsko dydaktyczne, czy wstrząsające, jak podróż wozem drabiniastym, przepadają. Gdy po latach człek poczciwy, głodny nowych myśli i słów, niedaremnych bierze takie coś w ręce, bywa, że włos na głowie się jeży. Ale... mam zdanie takie, że wystarczy niewiele starania. Książki wydawane przed pewną epoką technologiczną, a dokładnie gdzieś w latach 1982-86, mają pewną zasadniczą zaletę. Były pisane ręcznie. To znaczy na przykład na maszynie, ale przechodziły przez etap żmudnego papierowego dłubania. Ktoś musiał przepisywać, często trzeba było za to płacić. Do tamtego czasu rzadko się zdarzało, by "dzieło" powstawało od razu w formie gotowej do puszczenia na maszyny drukarskie. Tak jest dziś. Gdy klepię teraz w klawisze, to jest to klepanie z punktu widzenia procesu technologicznego, jedyne i ostateczne. Nikt więcej po mnie tego nie musi powtarzać. To można wpuścić od razu do drukarni. Nie potrzeba zecera, sekretarek, maszynistek. Nikogo takiego. To jest epoka Taniego Tekstu. Sto lat temu sprawy były jeszcze bardziej skomplikowane niż przed rokiem 1982 czy 1986, gdy zaczęła się epoka pecetów. Były dodatkowe problemy na etapie samej drukarni, które technologia rozwiązywała dopiero w XX wieku. W rezultacie opłacało się dołożyć starania do każdego etapu powstawania książki, żeby nie zmarnować wielkiego wysiłku i zecerów i nawet tragarzy, którzy podawali bele papieru do maszyny. Opłacało się dopilnować, żeby była dobrze napisana. W rezultacie, niekoniecznie powstawały teksty mądre, bo rozumu w nich mogło być najwyżej tyle, na ile pozwalała epoka, ale były pozbawione dziecięcych wnerwiających błędów, oczywistych niestaranności, czy wręcz niechlujstwa, które współcześnie usiłuje się ubrać w kubraczek błazeński, że niby to takie zamierzone.

Gdybym miał wymienić podstawowe cechy pisania ojca, a może dziadka SF, Julesa Verne’a to staranność podałbym na pierwszym miejscu. Owszem, talent. Miał lekkość tworzenia postaci, kontrastowania ich, łatwość tworzenia awanturniczych historii, ale całość była niezwykle solidnie zmontowana wiedzą przyrodniczą, geograficzną, wiedzą o żegludze. Przypomina mi właśnie taką maszynę z XIX wieku, łączoną nitami na gorąco, z profilami równych naprężeń, ze smarownicami i lukami kontrolnymi. Taką, która zanim powstała, była wielokrotnie sprawdzana, która była wynikiem wielu doświadczeń, zakończonych konkluzjami, że z wielu rozwiązań to właśnie okazuje się najlepsze. Książki Verne’a mają coś, czego współczesna SF mieć już chyba nie może. Przyczyną jest dzisiejszy pośpiech i taniość tworzenia. Na skutek niego współczesny pisarz posługuje się skandalizującymi newsami innych pisarzy i gazetowych pismaków, nawet gdy pisze o naukowych faktach. Verne miał wiedzę bezpośrednią. Jeśli nawet jego teorie okazały się później błędne, to zachowały urodę spójności. To nie są dziennikarskie niusy, to obraz ciężkiej pracy uczonych XIX wieku, którzy usiłowali zrozumieć ten świat. I nawet jeśli się nie udawało, to błędność ich teorii wykazywały jakieś fakty, o których oni zazwyczaj w swoim czasie nie mieli pojęcia. To chyba powoduje, że do dnia dzisiejszego ten pisarz jest ciągle czytany i ciągle jakiś młody człowiek odkrywa "Tajemniczą wyspę" z takimi samymi wypiekami na twarzy, jak ojciec czy dziadek.

Książka, która trafiła w moje ręce, nie jest bynajmniej jednak autorstwa Julesa Verne’a. Tylko Verne jest współautorem. Na drugim miejscu figuruje Andre Laurie. Aby było jeszcze bardziej zawikłane to wszystko, drugie nazwisko jest pseudonimem Pascala Grousseta. Tenże, o życiorysie, w którym jest epizod Komuny Paryskiej, zesłanie na Nową Kaledonię, ucieczka na pokładzie węglowca. Można by sądzić, że oto dwu ludzi, jeden z niezwykłym życiorysem, drugi znakomity pisarz, po prostu spotkało się i napisało kolejną awanturniczą historię. Sprawy są chyba bardziej zawikłane. Aby uchylić rąbka tajemnicy, ale i rzecz zagmatwać, dodam, że istnieją poszlaki, że nie jest to jedyna powieść genialnego wizjonera, w której Grousset ma spory udział. Warto zerknąć do posłowia, może to być kolejna przygoda, któż wie, czy nie równie pasjonująca jak lektura, gdyby rzecz zechcieć wyjaśniać do końca... bowiem znamy tylko domysły. A sama lektura? No cóż, podróże, statki, intrygi, egzotyka, wszystko, czego od Verne’a chcemy dostać. Spokojnie nada się do czytania w pociągu na stojąco.

 

Baron

 

 


 

Jules Verne, Andre Laurie

Rozbitek z Cynthii

Tłum.: Aleksandra Manka-Chmura

Wydawnictwo Śląsk, 1990




O ludziach podniebnych

Jakoś tak tradycyjnie polecam książki spoza kanonu SF i F. Tak sobie myślę, że prawdziwy podział, to literatura kiepska i ta niekiepska, książki po przeczytaniu których coś w człeku migoce, gębą się uśmiecha, jak idioty, do jakichś myśli tajemnych. Dobre książki to te, do których się wraca, które można bezpiecznie polecić kumplowi, z którym ma się o czym pogadać do drugiej w nocy. Dobre, czyli takie śmieszą, tumanią, straszą, zostawiają człowieka w zadumie. A jednak dla tej pozycji jest pewien hak, na którym można zawiesić, jeśli nie fantastyczny, to sensacyjny powodzik do przeczytania. Jest to bowiem opowieść o ludziach gór, o tych, którzy przekraczają granice możliwości, takich, co potrafią, jak filmowi bohaterowie, zawisnąć na jednej ręce nad przepaścią, mając pod stopami tak z dwieście metrów swobodnego luftu. Ostatnimi czasy takie właśnie efekty, zwane "sportami ekstremalnymi", stały się udziałem masowej kultury. Powiedzmy trochę inaczej, masowa kultura usiłuje się pożywiać tym, co wypracowało środowisko taternicze i alpinistyczne przez ponad stulecie. Otóż polecam tę książkę jako odtrutkę. Właśnie na to spojrzenie okiem konsumenta świata poprzez szklany ekranik. Oglądacza starannie przygotowanych serii kolorowych obrazków. Czeka nas wiele odkryć tyczących uprawiaczy owego ekstremalnego sportu. Bodaj najważniejszym z nich jest, jak w istocie to nie pasujące do masowej kultury zajęcie. Jest to rozrywka, czy sposób życia elit... polskich. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie występuje tak silnie zjawisko powiązania zwyczajnego łażenia w góry z czymś, co się zowie rozwojem intelektualnym. Jak pisze sam Wilczkowski, w mrocznych latach realnego kultu Stalina, były poważne kłopoty ze zwerbowaniem klasy robotniczej do klubów wysokogórskich, która miała stosunek do wspinaczki, wyrażony przez pewnego kolejarza. Tenże w dość drastycznych słowach miał się wyrazić, ujrzawszy w podkrakowskich skałach pilnie ćwiczących adeptów: "Jebana ludzka rasa, za chuj bym tam nie wlazł!" (cytat z książki Wilczkowskiego, który generalnie, słów powszechnie uznawanych nie używa, a jeśli – to bardzo oszczędnie). No więc, po co czytać...? Żeby się dowiedzieć, czym się ta ludzka rasa od zielonych ludzików różni. I tymże fantastyczno-naukowym akcentem pozwalam sobie zachęcić do czytania, które jest lekkie, łatwe i przyjemne, a przy tym pouczające.

 

Baron

 

 


 

Andrzej Wilczkowski

Miejsce przy stole

Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1983

Stron: 358

 



Wywołaniec ze studni dziejów

My wywołujemy z zapomnienia pisarza, pisarz zaś z niebytu, ze studni wieków wyciąga byłe zdarzenia. Nieodmienną popularnością cieszy się jej poziom średnich wieków. Sam pisarz narobił był trochę hałasu wokół siebie jako młody obiecujący. Chodzi mi o Marka Pąkcińskiego autora “Owadziej planety”. Czas jest niezwykle niszczący. Głupia sprawa, nie wiem, czy autor, który napisał “Skarb Hittinu”, to ten sam Marek Pąkciński, co był obwołany Odkryciem Literackim? Może ten sam, zapewne, ale grzebanie w Internecie nie rozwiało moich wątpliwości. Był czas książek starannych, gdy na okładkach umieszczano notatki biograficzne, czasami zdjęcia autora. Jak był debiut – to pisano, że debiut, gdy któraś książka z kolei – to pisano, co autor wcześniej napisał. Robiono to chyba dla dobra publicznego. Mówię o wydawnictwach sprzed roku 1989. Przykro mi, ale tak się głupio składa w życiu. Zapewne przyczyna tkwiła w tym, że pracowali w nich ludzie z pasją, którzy postrzegali swoją pracę jako misję. Jako układanie kartek Historii, żeby ktoś, kto potem weźmie jedną z nich, mógł bez kłopotu umieścić ją we właściwej skrzynce katalogu. Ich jedynym przeciwnikiem był właśnie czas, nie konkurencja, nie czytelnicy, którzy nie chcą, łobuzy jedne, dość dużo kupować, bo czy czytają, psa z kulową nogą obchodzi. Tak właśnie wygląda. My wywołujemy pisarza, niezbyt skutecznie, choć spokojnie sobie gdzieś żyje, ale czort wie, czy na skutek wejścia w tak zwany główny nurt, czy zwyczajnego nie-pisania zniknął jakoś z horyzontów i trudno nawet powiedzieć, czy wywołaniec, to on czy nie-on. Przeciętnemu czytaczowi pewnie nic z tego wszystkiego. O samej książeczce można powiedzieć, że po pierwsze, wydaje się za krótka. Myślę, że to samo jest już dobrą rekomendacją. Mamy czas opasłych tomisk, czas elektronicznego składu, taniego pisania po pierwsze, po drugie, taniego drukowania. Tanie pisanie charakteryzuje się między innymi tym, że autor konsumuje, co inni napisali. Tymczasem nasza historia jest dość blisko prawdziwych zdarzeń, króciutki wstęp wyjaśnia okoliczności, które doprowadziły do tak zwanej Dziecięcej Krucjaty. Dzięki niemu to szaleństwo staje się dla nas bardziej zrozumiałe, zrozumiała staje się także treść tej chyba historycznej opowieści. Piszę "chyba historycznej", bo szufladkowanie utworów to jedno z najbardziej jałowych zajęć. Ma znaczenie tylko takie, gdzie by książkę w bibliotece ustawić, żeby czytelnik nie doznał zdziwienia. Na pewno nie w dziale "podręczniki prawnicze". Gdzieś w okolicach "Porwanego za młodu". Myślę, że to wyjaśnia, co w środku się znajduje: niespodziewane zwroty akcji, pościgi i ucieczki (bo to nie to samo), wreszcie obowiązkowy Wielki Skarb, o który wszyscy walczą. Kupić, nie kupić? Targować nie warto, książeczka kosztowała mnie mniej niż 2 zł, choć mikrusiej objętości, wydatku nie żałowałem. Dostać to można jeszcze gdzieś w "tanich jatkach" uważnie obserwować półki u znajomych. Gdy się wybieramy w nie za długą podróż koleją, w sam raz.

 

Baron

 

 


 

Marek Pąkciński

Skarb Hittinu

Szczecin 1991

Stron: 187

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 04 >