Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet (1)

 

 

Toksyczne książki

Z różdżkarzami jest pewna ciekawa historia. Niewiele wysiłku, zwłaszcza w dobie Internetu, kosztuje zbadanie, że różdżkarze kompletnie nie działają. Sprawdzono to już w XIX wieku. Zapewne na fali poszukiwań geologicznych złóż surowców naturalnych, które były niezbędne gwałtownie rozwijającemu się przemysłowi, zajmowano się wszelkimi możliwymi sposobami wykrywania podziemnych zasobów. Bodaj się to nazywało Amerykańskie Towarzystwo Geologiczne, które wydało w tej sprawie oświadczenie, że nigdy żadnej metody nie przebadano równie starannie i z równie negatywnym skutkiem. Za różdżkarzy zabierali się także badacze z końca XX wieku i wyszło zero, kompletnie nic. Łącznie z tym, że słynnych cieków wodnych, które wykrywają pod naszymi łóżkami panowie z wahadełkami, zwyczajnie nie ma. Owszem, istnieją warstwy wodonośne, w których owa woda przemieszcza się z prędkością znacznie większą niż leniwe żółwie czy ślimaki lub wreszcie taką, że owe żółwie i ślimaki mogą po-u-cie-kać. No i co? No i różdżkarze mają się dobrze.

Istnieje zawód, który ma się jeszcze lepiej, a który, jak mi się zdaje, ma równe różdżkarskim sukcesy na swoim koncie. Psychoanalitycy. Bynajmniej nie mam zamiaru ciągnąć tu znanej sprawy znanego pana S., który był runął z pozycji społecznego guru niczym pomnik Lenina. Owszem, pewnie to, co powiem, ktoś może pracowicie z jego sukcesami połączyć. Tym niemniej koincydencja jest całkowicie przypadkowa. Po prostu sięgnąłem po chyba dość słynną książkę. Bez uprzedzeń i bez oczekiwań co do jej zawartości. Owszem, z ciekawością. I...?

Zawsze mi się zdawało, że potrafię wazelinić, że mam bajer, że ja to dopiero z igły widły zrobię, i to z takiej małej igły! Ja to jestem pismak, cwaniak wygadany, że ho, ho! Tia... Państwo Szanowni wybaczą, by oddać treść, muszę sięgnąć po słowo powszechnie i od dawna uznawane za obraźliwe, lecz którego, owszem, w drodze wyjątku i Kabaret Starszych Panów ustami znakomitej Ireny Kwiatkowskiej był zmuszony użyć. Czasami inaczej się nie da. Niech mi więc wybaczone będzie... Dupa(m) uszata, a nie cwaniak! Poczytałem, poczytałem, u-u-u, chłopie, jeśli ci się zdawało, że wiesz, co to bełkot intelektualny...

Osoby molestowane poznajemy po tym, że nie dbają o swoje odzienie. Niemolestowane potrafią dbać przesadnie. Czyli molestować albo nie molestować, łot is ze kłestszyn! Wychodzi na to, że molestować, ale z umiarem, nie?

Dlaczego nic się, kurna, nie składa w logiczną całość? Bo psychoanaliza posługuje się kulawym aparatem pojęciowym. Nie pilnuje związków przyczynowo-skutkowych w rozumowaniach. Leje mnie to wszystko po pysku straszliwie, czytać się nie da, bom człek na przykład na elementach robotyki i cybernetyki wychowany. To, co im jawi się jako wynik molestowania, dla mnie... hm, to nieignorowanie czynników atmosferycznych w połączeniu z konsekwentną realizacją planu agresywnego inwestowania w siebie. W celu osiągnięcia społecznej pozycji albo innego sukcesu. Na przykład.

A skąd wzięli schemat: dane -> myślenie -> uczucia -> zachowanie? No czy nie chodziło o to, by się w pracy jakaś tabelka znalazła? Bo tabelka to przynajmniej księgowo wygląda, a wiecie, księgowa to ho, ho, pięć kawałków szarpie jak nic! A ów pyszny termin „rdzeń wstydu”? Terminologia to podstawa. Wymyślił człowiek klasę robotniczą, a z nią nieuchronną walkę klas – i od razu raźniej!

Z pewnymi sprawami idzie się zgodzić, że na przykład nie należy maluczkich gorszyć, zwłaszcza podając skądinąd smaczny alkohol. A już lepiej sobie ów kamień młyński u szyi zwiesić i w słuszną głębinę wskoczyć, a najlepiej samemu wszystko do czysta wypić, nie zostawiając ni kropelki. Więc są punkty i słuszne, i wspólne, lecz mniej więcej tej klasy.

Przesadzam? Przesadzam. Powiem tak, owszem, coś mądrego jest, ba, warto nawet fragmenty przeczytać. Ale, niestety, wrażenie, że autor wpuszcza nas w maliny i że usiłuje nas zwieść szamańskimi śpiewami, dominuje. Owszem, wypada przeczytać, bo to ponoć w światowym rankingu lektura bardzo ważna. Trzeba mieć o czym w towarzystwie pogadać.

Poza tym warto pomyśleć, jak im się to udaje: wody nie znajdują, a ludzie opowiadają, że znajdują. Szkodzą, a wychodzi na to, że pomagają w ciężkich chorobach przez nakładanie rąk oraz kładzenie na kozetce i zadawanie kłopotliwych pytań. No jakoś tak trudno odróżnić, kto wodę kozetką, a kto wahadełkiem po główce.

 

Baron


Ocena 2

Pia Mellody
Toksyczne związki. Anatomia i terapia współuzależnienia
Tłum. Andrzej Polkowski
Jacek Santorski & Co Agencja wydawnicza, 2005

 

 

 



Kryzys w dosłownym tego słowa znaczeniu

Jest pewna kategoria książek, co do których nie mam wielkich wymagań. To tzw. „literatura na podróż” – ma być średniej grubości, łatwa w czytaniu, wciągająca. I tyle. Naturalną konsekwencją czytania takich powieści jest zapominanie: nie są do pamiętania, mają za zadanie uprzyjemnić tę hipotetyczną podróż i nic więcej.

W mojej klasyfikacji do „literatury na podróż” zaliczają się powieści Koontza, Grishama i właśnie Robina Cooka. Sięgając po książkę każdego z nich, dobrze wiem, co znajdę między okładkami: thriller z lekką dawką niesamowitości, thriller sądowy czy wreszcie thriller medyczny. W przypadku „Kryzysu” etykietka sprawdza się połowicznie: mamy tu do czynienia z thrillerem medyczno-sądowym, którego osią jest pozew o błąd w sztuce, jaki wytacza lekarzowi mąż zmarłej pacjentki.

Kiedy już wszystko wydaje się stracone, na ratunek przybywa lekarz sądowy Jack Stapleton, wezwany przez swoją dawno niewidzianą siostrę, a żonę pozwanego lekarza. Stapleton ma niecały tydzień roboczy na oczyszczenie z zarzutów nielubianego szwagra, ba, w piątek musi być z powrotem w Nowym Jorku na własnym ślubie.

Zapowiada się ciekawie, ale niestety, na zapowiedziach się kończy. Plusem jest to, że prawie całą książkę łatwo się czyta. Celowo zaznaczam, że prawie. Niewątpliwie pasjonujące w założeniu przesłuchania przed sądem zaczynają w pewnym momencie nużyć. To, co jest dużą zaletą „Kryzysu” – czyli skrupulatne osadzenie akcji w realiach zarówno sądowych, jak i medycznych (mam tu na myśli zarówno opis działania praktyki concierge jak i dokładne omówienie schorzeń, działania trucizn itd.) – jest jednocześnie wadą. Co za dużo, to nie zdrowo. Laika taki przesyt informacyjny szybko zaczyna męczyć.

Ten nadmiar nie jest jedyną wadą książki. W przypadku tego typu powieści nikt nie oczekuje od bohaterów, że będą świetnie zarysowanymi, pełnokrwistymi postaciami. Mają być po prostu w miarę wiarygodnymi pionkami w grze, jaką serwuje nam autor. Raczej stereotypami niż typami. Ale są pewne granice.

Odnoszę niekiedy wrażenie, że w przypadku „literatury na podróż” niepisaną zasadą jest, że któryś z głównych bohaterów musi być „po przejściach” – więc Jack Stapleton ma za sobą przebytą tragedię, a przy sobie narzeczoną, która wbrew bardzo wyraźnym wysiłkom autora, żeby nadać jej trochę „charakterku”, jawi się czytelnikowi jako bóstwo i ideał, ktoś na kształt wiernej Penelopy. To akurat da się jeszcze zaakceptować, ale już postać siostry Stapletona, Alexis, zdecydowanie wykracza poza wszelkie ramy wiarygodności i tego, co nawet mało wymagający czytelnik zniesie. Nie liczyłam, ile razy w książce padło zdanie „Alexis jest psychologiem, więc wie, co mówi/da sobie z tym radę”, względnie „Alexis, jesteś psychologiem, powiedz, co tym sądzisz”. Już od pierwszego razu zapamiętałam, że Alexis jest psychologiem. Podejrzewam, że nawet najbardziej roztrzepany czytelnik zauważyłby to przy drugim czy trzecim powtórzeniu. Potem pozostaje już tylko zgrzytanie zębami: tak, wiemy: Alexis jest psychologiem. Dodam, że kompletnie niewiarygodnym. Jest postacią uwikłaną we wszystkie zdarzenia, i to w stopniu obejmującym jej rodzinę i życie prywatne, a mimo to, za każdym razem, gdy pada magiczne stwierdzenie, Alexis odrywa się całkowicie od marnych ziemskich emocji i serwuje nam profesjonalną psychologiczną analizę. Gdyby Cook choć trochę zahaczał w powieści o science-fiction, pokusiłabym się o stwierdzenie, że Alexis jest nie tylko psychologiem, ale też cyborgiem.

Jednak największym rozczarowaniem, jakie autor mi zaserwował, jest brak porządnego zakończenia. Wątki mają to do siebie, że jak się je zacznie, to trzeba skończyć. W przypadku „Kryzysu” mam wrażenie, że z jakichś powodów Cook o tym zapomniał. Nie wspominając o tym, że brak jest wyraźnie podanej odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, a to w przypadku thrillera jedna z kluczowych spraw.  

Podsumowując: jest to jeden z gorszych przykładów „literatury na podróż”. Dla czytelnika, który ma przed sobą naprawdę nudną podróż i mało wymagań.

 

Milena Wójtowicz


Ocena: 3

Robin Cook
Kryzys
Tłum. Paweł Korombel
REBIS, 2007
Stron: 456
Cena: 33,00

Drogi Intern@uto!

Oboje jesteśmy użytkownikami Sieci. Oboje przeglądamy strony, czytamy e-maile, bywamy na forach, znamy zapewne te same kultowe spamy... Myślisz zapewne, że jesteśmy do siebie podobni? Wydaje Ci się, że Internet czyni nas równymi w globalnej anarchii lub, jeśli wolisz, demokracji, gdzie każdy może być każdym, gdzie własną osobowość można kreować na dowolne sposoby, ukrywając prawdziwe oblicze pod avatarem i prawdziwe imię pod nickiem...

Pozory, Internauto... Nie jesteś mi równy. To nie kwestia wieku, jak mógłbyś przypuszczać. Rzecz jasna, mogę ukryć własny wiek, udawać nastolatkę, pojawiać się na forum jako małolat. Robiłam to nawet – byłam gimnazjalistką na forum wielbicieli Pokemonów. Czy Ty mógłbyś wejść w społeczność moich rówieśników i udawać, że masz lat dwukrotnie lub trzykrotnie więcej? Oczywiście, że nie. I nie zdradziłyby Cię, jak może Ci się wydawać, naiwne poglądy, nazbyt prostacki dowcip, nieznajomość osiowych haseł... Nie, Internauto, to nie osobowość, którą wszyscy zabieramy, wchodząc w Pajęczynę, zdradza Twoją realną tożsamość. Ani też żadne trudne analizy, żadne porównania leksyki i składni, sprawdzanie ilościowe nawykowych sformułowań i często powtarzanych zwrotów nie służą jej odkryciu... Nic aż tak wyrafinowanego.

Wystarczy, że napiszesz kilka zdań. Zdradzi Cię pismo, Internauto. Bo kluczem jest Twoja ortografia. Po prostu.

Mam nazbyt często wrażenie, że młodsze pokolenia moich rodaków to analfabeci... Bo widzisz, Internauto, moja generacja, wzorem wcześniejszych, gdy uczyła się pisać, nigdy nie słyszała terminu dysgrafia, dysortografia, dysleksja. Kiedy ktoś nie umiał pisać poprawnie, to zwyczajnie, bez żadnych ulg, dostawał pałę z dyktanda, nie było bocznej furtki, usprawiedliwienia braku umiejętności, uważanej za jedną z podstawowych. Ktoś taki musiał się uczyć. Do skutku. Dlatego moje pokolenie zna ortografię. Nie chodzi o trudne wyrazy, o jakieś wykwintne koincydencje, labializacje, proklityki, palatalizacje. Mówię o takich zwyczajnych, codziennych wyrazach, które piszemy w postach czy e-mailach. Obejrzeć, przekonać, mówić, wahać się, pohulać, używać...

Zawsze, gdy widzę błędy w tego rodzaju słowach – a widzę je nazbyt często – budzi to we mnie odrobinę lekceważenia, pogardliwy nieco uśmiech. I kiedy pojawia się usprawiedliwienie, że dysortografia zdiagnozowana, dysgrafia lub dysleksja, natychmiast mam przekonanie niezachwiane (umiałbyś dobrze napisać ten wyraz bez słownika w edytorze tekstów, Internauto?), że oto spotkałam kolejną osobę, co wyraźnie ma dysfunkcję intelektu. I to głęboką, prawdopodobnie upośledzenie.

Wybacz, Internauto, ale tak właśnie uważam – że nie masz dość inteligencji, siły woli lub chęci, by zatroszczyć się o kulturę osobistą, tę kulturę, jakiej dajesz świadectwo nie tylko treścią zamieszczanych wiadomości, lecz także ich formą. Jak zatem mogę traktować Cię z szacunkiem? Nie przeczę, że treść jest istotna, ale skoro liczy się tylko treść, dlaczego oboje roześmiejemy się szyderczo, gdy ktoś wyśle nam np. „KOHAM CIEM! PSZYJEĆ!”? Bo o romantycznych skojarzeniach nie ma mowy, nieprawdaż?

Wybaczę Ci błędy w trudnych wyrazach, wielosylabowych i obcych, ale nie wybaczę kaleczenia języka, którym posługujemy się codziennie, najprostszej mowy w najprostszych treściach. Zadbaj o jej formę, bo pismo jest nośnikiem przekazu w Sieci. A język, w jakim piszesz wiadomości, język, w którym czytasz to, co tutaj napisałam, to narzędzie – i musisz go używać wprawnie, jeżeli chcesz, aby Twoje komunikaty zostały odebrane prawidłowo, zgodnie z intencją.

A zatem, Internauto, daruj sobie zasłanianie się dysfunkcją umysłu i zwyczajnym lenistwem. Naucz się form, ponieważ ich wpływ na odbiór Ciebie, jako nadawcy komunikatu, wpływ na opinię, jaką odbiorca ma o Tobie, tylko pozornie jest mizerny.

Mam dla Ciebie coś, co pomoże w nauce. A nawet sprawi, że nauka okaże się łatwa, znacznie łatwiejsza. Mam dla Ciebie książkę – starą i chyba już zapomnianą książkę o ortografii. Ani nudną, ani trudną. Sięgnij po „Ortografię na wesoło”, genialny, mnemotechniczny podręcznik do nauki podstawowych zasad pisowni. I naucz się na pamięć, Internauto, prostych wierszyków, w których zebrane zostały słowa trudne w zapisie, słowa-pułapki. Te zwyczajne, codzienne wyrazy, tak oczywiste i tak podstępne jednocześnie...

Niechaj już nigdy błędy ortograficzne nie poranią mi oczu i serca, gdy natrafię na Twoje wypowiedzi w Sieci, Internauto. I niechaj już nigdy nie nawiedza mnie myśl, że ktoś, kto nie umie poprawnie pisać w rodzimym języku, jest po prostu głupi...

 

Z wyrazami szacunku –

Gadulissima


Ocena: Summa cum laude (czyli 6)

Witold Gawdzik (Profesor Przecinek)
Ortografia na wesoło
PAX, 1971
Stron: 168




Nadciągają Waregowie

Ech, chyba z tysiąc lat czekałem na taką właśnie pozycję książkową. Dokładna analiza bytności Skandynawów na terenach dzisiejszej Rosji, Białorusi i Ukrainy na podstawie pisanych źródeł historycznych i wykopalisk archeologicznych. Wszystko to oparte na najnowszych badaniach i konsultacjach z naukowcami dwóch najbardziej zainteresowanych tym tematem krajów, czyli Szwecji i Rosji. Całość potraktowana nie po macoszemu, jak do tej pory bywało, ale z uniwersytecką drobiazgowością.

Zagadnienie to było – i jest – w pewnych kręgach uznawane za niepoprawne politycznie – większość rosyjskich historyków odrzuca teorię osadnictwa wikińskiego na terenach Starej Ładogi, Nowogrodu i Kijowa, upierając się, że zręby państwowe na tych terenach powstały z inicjatywy ludów niegermańskich. Wspiera ich w tym Moskwa, której nie podoba się pomysł, że przodkowie Wielkiej Rosji nie byli dość zorganizowani, żeby utworzyć własne państwo, i dlatego poprosili o to szwedzkich wikingów.

Sama publikacja pojawiła się najpierw w języku angielskim, jako że jej autor pisał ją dla uniwersytetu w Uppsali (gdzie uzyskał stopień docenta), a dopiero potem przetłumaczona została na język polski. Dla miłośników epoki wikingów duże znaczenie może mieć to, że ponad osiemdziesiąt stron w tej książce to ryciny przedstawiające mapy i znaleziska archeologiczne z terenów Rosji i Szwecji. Również sama forma przekazu jest bardzo przystępna i dzięki szczegółowym opisom wielokrotnie oczyma wyobraźni widziałem opisywane przez Duczkę skandynawskie osiedla nad brzegami Ładogi, Dniepru czy też Wołgi.

Duczko swą książkę zaczyna od między innymi wyjaśnienia nazwy Rus. Pochodzi on od fińskiego słowa oznaczającego wiosłowanie i (według autora) aż do końca X w. we wszelkich dokumentach z tamtego okresu odnosi się wyłącznie do szwedzkich wikingów osiadłych w Europie Wschodniej. Kiedy więc spotykamy się w różnych latopisach, kronikach i annałach hasło Rhos bądź Rus, to nie mamy do czynienia z Rusinem-Słowianinem, tylko z Rusem-Waregiem. Następnie autor zgrabnie nas oprowadza po wszystkich większych stanowiskach archeologicznych zawartych między Bugiem a Uralem. W ten sposób powoli poznajemy osadnictwo skandynawskie na tamtych terenach, jak i część wydarzeń historycznych związanych z bytnością wikingów w Europie Wschodniej.

Najciekawszą jednak dla mnie częścią książki jest rozdział „Pogrzeb ruskiego wodza według Risali Ibn Fadlana”. Jest to ten sam obrzęd, który został dość wiernie ukazany w „Trzynastym wojowniku” (reszta filmu zwykła bajka). Duczko najpierw przedstawił nam fragment Risali mówiący o tym wydarzeniu, a następnie przeanalizował dokładnie ten tekst, próbując wyjaśnić, jak ten obrzęd mógł wyglądać. Porywająca lektura, stawiająca w całkiem innym świetle wszystkich bohaterów tego zajścia. A takich smaczków w całej książce jest mnóstwo.

Jedno, co mnie raziło w tej publikacji, to nadmierne eksponowanie... wikingów. Tak jakby tylko oni żyli na tych terenach. Rozumiem, że jest to książka o Rusi wikingów, a nie Rusi Słowian, ale do pełni obrazu tych skandynawskich elit rządzących w Nowogrodzie, Starej Ładodze, Aldeigji czy też Gniezdowie, brakowało mi jeszcze ukazania wzajemnych zależności (kulturowych, politycznych itp.) między Swijami, a Słowianami, Bałtami czy też Ugrofinami. Chciałbym po prostu zobaczyć, jak to wygląda po drugiej stronie barykady, czyli poznać opinie i argumenty tych, którzy twierdzą, że wikingowie, aby dostać się do Bizancjum, przez Europę Wschodnią jedynie przepływali. Nie umniejsza to jednak wartości książki.

Reasumując, „Ruś wikingów” to bardzo ważna pozycja książkowa traktująca o wczesnym średniowieczu w Europie Wschodniej. Może trochę za ciężka dla zwykłego czytelnika w nikłym stopniu zainteresowanego epoką wikingów, ale za to pokazująca magię wielkiego ludu, który odcisnął tak ogromne piętno na historii Europy, a o którym jednocześnie tak mało się mówi.

 

Wojciech Świdziniewski


Władysław Duczko
Ruś wikingów
TRIO, 2006
Stron: 252
Cena: 44,00


< 04 >