O TŁUMACZCE
Małgorzata Kaczarowska, rocznik ’76. Redaktor naczelny Tanuki.pl, największego polskiego portalu z recenzjami japońskich filmów animowanych, korektorka i tłumaczka. W wolnym czasie podgląda przyrodę przez obiektyw aparatu i walczy ze swoim zwierzyńcem składającym się z dwóch psów i kota
Pochmurny jesienny wieczór smętnie zaglądał przez okno. Nudno... Czego by nie mówić, nudno. Wszystkie książki przeczytane ze sto razy, nic ciekawego w telewizji... Nudno...
– Patrzcie państwo, ona się nudzi – zadźwięczał za moimi plecami wrednie cieniutki głosik. – Nie ma czego czytać! To weź i napisz! Sama się rozerwiesz, a może i coś ciekawego wyjdzie!
Powoli się odwróciłam – na półce z książkami siedziało coś małego, z dziesięć centymetrów, w dżinsach i białej koszuli, z czarnymi, nażelowanymi włosami.
– A ty co za jeden?
Prawidłowa odpowiedź mogła być tylko jedna: objaw schizofrenii.
– Muzak jestem!
– Że kto?!
– Muzak! Pisarze mają muzy, nie? A pisarki – muzaków i muzarzy!
Aż się zakrztusiłam.
– Ale ja nie jestem pisarką!
– Wszystkie tak mówicie. – Machnął ręką. – „Nie jestem pisarką, jestem tylko grafomanką!” A ja mam zamówienie. Więc klawiaturę w łapki i arbeiten, arbeiten, please!
Powoli opadłam na krzesło.
– A... co mam pisać?
– Raaany... – westchnął smutno. – Ofiara, nie klientka... No dobra, jesteś początkująca, więc skorzystamy z już gotowego materiału. Co ci się podoba? Amber? Komp chodzi? To jedziemy! „Spadałem do bezdennej przepaści. Moje ubranie płonęło...”
– Zaraz... A kto jest narratorem? – zaciekawiłam się ostrożnie.
– Bogowie! – Wzniósł oczy ku niebu muzak. – Z kim ja muszę pracować! Skoro ci się Brand podoba, to piszemy w jego imieniu... No, czego się tak rozsiadła? Na co czeka?
W ciągu jakiegoś tygodnia powstało epokowe dzieło, noszące dumny tytuł „Duchy Drogi”. Muz przejrzał plik i prychnął sceptycznie.
– Cóż, do Zelaznego masz jeszcze jak stąd do Cephiro... Ale na pierwszy raz może być. Jutro zaczynamy ciąg dalszy. No i dobra... Co tam jeszcze... Przerobimy fabułę „Demona” Lermontowa... Bo u niego tam wszyscy umarli... Przykre...
„Jutro” nie przyszedł. Bezskutecznie gapiłam się w ekran komputera, z wysiłkiem próbując sklecić cokolwiek, gdy z tyłu ktoś delikatnie zakasłał.
– Khem... Przepraszam najmocniej, to na panią przyszło zamówienie?
Drgnęłam z zaskoczenia, prawie przewróciłam na klawiaturę kubek herbaty i wykonałam gwałtowny obrót dookoła własnej osi. Za moimi plecami stał wysoki, niebieskooki blondyn (no dobra, koniec z romansidłami!), który nerwowo miętolił czerwoną wiązaną teczkę i ostrożnie rozglądał się na boki.
– A kim pan jest? – wykrztusiłam, twardo obiecując sobie, że niczemu się nie będę dziwić.
– No.. eee... znaczy... muzak. To przecież na panią przyszło zamówienie, prawda?
– Jakie zamówienie?!
– No... – Chłopak nerwowo przestępował z nogi na nogę. – Zwykłe... Na utwór literacki... Małą prozę...
– Co takiego?!
– No... Opowiadanie...
– E... nie wiem... – Tylko to mi przyszło do głowy.
– Ale jak to? – Chłopak prawie płakał. – Mam tu, o! – Szybko rozwiązał teczkę i zaczął szeleścić papierami. – Zamówienie! Na nazwisko Wesołkiny, Angeliny Fiodorowny... Proszę siadać przy komputerze, będę dyktował...
Wzruszyłam ramionami i otworzyłam Worda. Postanowiłam nie zdradzać, że nie mam pojęcia, kim jest ta cała Wesołkina...
Opowiadanie okazało się być króciutkie i kończyło się czymś w stylu „no i wszyscy umarli”. Gdy poinformowałam muza, że takie rozwiązanie mi się nie podoba, wzruszył ramionami i powiedział, że to nie do niego. Zamówienie jest? – Jest. Wykonanie jest? – Jest. A co się tam z kim dzieje... A w ogóle, to jutro będziemy pisać powieść, w której umrą wszyscy bohaterowie! Będzie to bardzo smutne, ciekawe i romantyczne!
I rozpłynął się w powietrzu.
Cóż... Grunt to optymizm...
– Witaj, śliczna! – wesoło rzucił chudy, ciemnowłosy chłopak, wsadzając głowę przez ścianę. – Gotowa do napisania arcydzieła?
– A gdzie ten... – nie do końca jeszcze doszłam do siebie, więc stać mnie było tylko na nieokreślony gest ręką – ...blondynek?
– E tam! – zbył mnie gość, wchodząc do pokoju. – Zapomnij o tym śmieciu! Pewnie dyktował to, co zwykle? Panieńskie smarki, pardon, łzy, niewinnie zamordowana miłość... I cała reszta bredni. Zaraz napiszemy taaaaaaaaaaaaką powieść! Arcydzieło literatury światowej! Tołstoj ci będzie zazdrościł! Humorystyczna fantastyka – to jest to! Z prostą fabułą, żeby nie kombinować. Ona trafia do równoległego świata, spotyka księcia na białym koniu... A, i jeszcze dodamy wampiry do kompletu! Niechaj się światła nie boją, ale krew piją! Naprzód!
Nowy muz, mimo wrednego charakteru, okazał się pracowity i niespokojny. Niebawem napisana została nie tylko pierwsza, ale i druga część nieśmiertelnego dzieła, godnego trafienia na listę lektur szkolnych (aha, a jaka ja skromna jestem), ale... Historia się kończy. Postawiona ostatnia kropka, bohaterowie się pobrali, ustatkowali i w ogóle niech sobie dalej radzą sami, tylko... co ja mam niby robić? O czym pisać?
Zabawne, wygląda na to, że słowa pierwszego muzaka o grafomanii okazały się prorocze... O czym ja mam teraz pisać?! Kompletny brak pomysłów...
– A co powiesz na słowiańskie fantasy o koniu i carewiczu, który nie chce zostać carem? – poważnie zapytał wysportowany młody człowiek w czarnej skórzanej kurtce, na której dzwoniło jakieś żelastwo (chłopcze, a motor to gdzie zgubiłeś?!).
– Fe, jakie to prostackie! – wyrzekł delikatny chłopaczek z uwodzicielsko podkreślonymi oczami. – Będziemy lepsi! Opowieść o dziewczynie, która piętnaście lat temu uratowała pewnego tian-shi...
– No nie, banał! – obruszył się czarnowłosy gość, podobny równocześnie do Nicolasa Rogersa, Viggo Mortensena i Johnny’ego Deepa. – Tian-shi, pian-shi... Idiotyzm! Co powiesz na historię młodej wiedźmy, której nic nie wychodzi? I która ma białego gadającego kruka o imieniu Morgenstern albo po prostu Morgik. Tylko nie będziemy się staczać do tych wszystkich magicznych szkół i uniwersytetów... To już było wałkowane tyle razy...
– Co?! – wkurzył się chłopak z długimi białymi włosami, rozwalony na mojej kanapie jak u siebie. – Wałkowane?! Co ty nie powiesz?! Tu masz historię dziewczyny, która uczyła się zaocznie na uniwersytecie magicznym i spróbowała przywołać salamandrę...
– Brednie.
– Że co?!...
– O wiele lepiej...
– Proponuję...
– Cisza!!! – nie wytrzymałam. – Kim wy w ogóle jesteście?!
Cały tłumek (co najmniej siedemdziesiąt osób – jak się zmieścili w pokoju?) jak jeden mąż zamrugał niewinnymi (omal że niebieskimi) oczami i jednogłośnie poinformował:
– Jesteśmy muzakami!
Stłumiłam okrzyk „a może byście tak spadali”.
– I czego tu niby chcecie? – spytałam cicho.
– Jak to czego?! – prychnął drobny chłopak koło piętnastki. – Żebyś napisała książkę! Zobacz, ile każdy ma pomysłów! Przy okazji, Sława jestem!
– A ja Roman!
– Ja Sebastian!
– A ja...
– A ja...
– Ale co ja mam do tego?! – nie wytrzymałam.
– Jak to co? Przecież możesz tworzyć, pisać. No więc pisz!
– Aha – wciął się siwy. – Na przykład o salamandrze, która...
– Czemu o salamandrze?! O jakiejś jaszczurce?! O tian-shi!...
– O złodzieju!
– O jakim złodzieju?! O złodziejce!
– O...
Nie wiem, kto i co pierwszy zrobił, ale w którymś momencie siwy nie wytrzymał i przywalił metalowcowi w oko, a tamten się oburzył, rozmachnął i przypadkiem trafił pięścią w nos nastolatka, który...
Po chwili w pokoju na dobre wrzała bitwa...
Z ręką na sercu powiem, że próbowałam ją przerwać, próbowałam przemówić do sumień muzaków (czy może muzarzy). A potem, machnąwszy ręką na cały ten tłum, siadłam przy komputerze i wlepiłam smętne spojrzenie w monitor...
– Hej, rudy, dawaj no, z całych sił, wazonem!... Czarny, blondas zachodzi od tyłu!... Kindziorowaty, nie do ciebie mówię!...
Obejrzałam się ze zdziwieniem: na szafie, energicznie machając nogami, siedział długowłosy chłopak z trzydniowym zarostem. Złapawszy moje spojrzenie, wesoło mrugnął, zeskoczył na podłogę i podszedł do komputera.
– No co? Co myślisz o tym, by napisać historię o parze nieudaczników, którzy po pijaku stali się wampirami? No, to słuchaj i notuj: „O szóstej rano telewizor...”
Z rosyjskiego przełożyły Marina Makarewska i Małgorzata Kaczarowska