Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 11>|>

Recenzje (6)

 

 


Potwór z rosołu

 

okladka

Imponująca analiza, doktorze. Czy jednak ma pan dość odwagi, by skierować ostrze swej percepcji na siebie? – Clarice Starling, kursantka Akademii FBI

 

Hannibal Lecter narodził się w wyobraźni Thomasa Harrisa w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to epizodycznie pojawił się na kartach jego pierwszej powieści „Czarna niedziela”. Potem był „Czerwony smok”, gdzie grał już ważniejszą rolę, acz wciąż nie były to pierwsze skrzypce, do których został stworzony. Miejsce w masowej wyobraźni odbiorców zapewnił mu jednak dopiero Anthony Hopkins, brawurowo odtwarzając tę postać w zekranizowanym w 1991 roku „Milczeniu owiec”. Zaskakujący sukces ekranizacji, która zdobyła pięć Oscarów, zmotywował Harrisa do dopisania dalszego ciągu historii psychiatry-kanibala. Hannibalowi zdecydowanie zabrakło szczęścia na etapie ekranizacji – nawet Hopkins niewiele mógł zdziałać, opuszczony przez Foster. Mimo tego autor się nie zniechęcił i ponieważ do sequeli zamknął sobie raczej drogę, zdecydował się na prequel – „Hannibal rising” (polski przekład tytułu „Hannibal – po drugiej stronie maski” wydaje mi się co najmniej problematyczny, ale pewnie jak zwykle się czepiam). Tym sposobem wszelkie zagadki mamy rozwiązane, a ostatni brakujący kawałek układanki, której na imię Hannibal, wskoczył na swoje miejsce. Powstaje pytanie – w jakim stylu? I czy to dobrze, że Harris odarł swego bohatera z nimbu tajemnicy? Wreszcie: kim i dlaczego jest Lecter? W końcu można zaryzykować próbę odpowiedzi.

Rozpatrując rzecz chronologicznie, dotąd każda kolejna książka o Lecterze była gorsza od poprzedniej. O ile w przypadku „Czerwonego smoka” i „Milczenia owiec” różnica ta była niemalże niedostrzegalna, to już „Hannibal” odstawał od poprzednich odsłon bardzo wyraźnie. Stąd moja obawa dotycząca „Hannibal rising”, które na kilometr śmierdziało odcinaniem kuponów. A zarazem nieodparcie intrygowało, obiecując ważne odpowiedzi. Trzymajmy się jednak chronologii.

Poznajemy doktora Lectera w szpitalu dla psychicznie chorych przestępców w Baltimore. Wsadził go tam w niezbyt miłych okolicznościach Will Graham, po tym jak Lecter złamał podstawową zasadę bezpieczeństwa i „zadziałał” w domu. Ale cóż miał zrobić, kiedy ten nieudolny flecista partaczył wysiłki całej orkiestry? Jako prawdziwy koneser muzyki musiał jakoś zadziałać. Może pozwolił sobie na nieco zbyt wiele, podając co lepsze kawałki nieszczęśnika jako danie główne uroczystego obiadu, którym każdego roku podejmował zarząd Filharmonii? Na pewno popełnił błąd, lekceważąc agenta Grahama, który dodał dwa do dwóch z nadspodziewaną szybkością. I teraz Hannibal musi znosić dziwactwa sadystycznego dyrektora szpitala, doktora Fredericka Chiltona. Z „Czerwonego smoka” nie dowiadujemy się o doktorze Lecterze wiele więcej ponad to, że jest wybitnie inteligentnym, pozbawionym jakichkolwiek skrupułów socjopatą i koneserem „ludzkiego bydła”. A jednak jest to zdecydowanie najlepsza powieść z cyklu. Harris trzyma poziom, umiejętnie rozkłada i buduje napięcie, a przede wszystkim opisuje bardzo sugestywnie postać i dramat Francisa Dolarhyde’a – opętanego obsesją, nieszczęśliwego, okaleczonego psychicznie i fizycznie, a jednak wciąż zdolnego i pragnącego kochać. Nigdy potem nie udało się Harrisowi stworzyć tak poruszającego wątku jak wykreowana na kartach „Czerwonego smoka” relacja Francisa i niewidomej Reby. Co nie znaczy, że nie próbował.

W „Milczeniu owiec” Lecter nadal tkwi w szpitalu, gdzie najwyraźniej się nudzi, bo dla rozrywki udawał już zawał i zjadł oko, język oraz nos pielęgniarki. Miejsce agenta Grahama zajmuje prawie-agentka Clarice Starling. Hannibal, znużony szpitalną monotonią, jest nią zafascynowany i rozpoczyna bezwzględną zabawę z niedoświadczoną dziewczyną, w której czyta jak w otwartej książce. Zgadza się jej pomóc w wyśledzeniu mordercy – transseksualisty Buffalo Billa, zanim ten doda skórę kolejnej ofiary do szytego przez siebie kostiumu. W zamian żąda coraz to nowych informacji z przeszłości agentki i dokonuje bolesnej wiwisekcji. Gdy jednak sąsiad z celi obok jest wobec Clarice, mówiąc delikatnie, niegrzeczny, poznajemy Hannibala – czciciela płci pięknej. Zuchwalec zostaje ukarany. Najprawdopodobniej ze wstydu, po reprymendzie doktora połyka własny język. Pomiędzy Lecterem i Starling zawiązuje się dziwna, z jej strony nieco masochistyczna, więź. Gdy Hannibal, mordując kilku strzegących go poza szpitalem funkcjonariuszy, ucieka, schwytanie go staje się obsesją Clarice. On jednak ani myśli żegnać się z odzyskaną wolnością, którą już umie cenić. Co nie znaczy, że zapomni o swojej nowej pacjentce. Nie skończyli jeszcze terapii.

Literacko „Milczenie owiec” jest nieco bledszą kopią „Czerwonego smoka”. Mniej atrakcyjnego psychopatę rekompensuje iskrząca zgrabnymi ripostami próba sił na linii doktor – agentka. Poznajemy też Lectera-rysownika. Zdobi swoją celę perfekcyjnie odtworzonymi za pomocą Pałacu Pamięci widokami Florencji. O jego przeszłości wciąż wiemy tyle, co nic. A, przepraszam, chwali się Starling, że zjadł wątróbkę rachmistrza spisowego z fasolką, popijając chianti. Portretu psychologicznego to w żadnym stopniu nie pogłębia.

Dopiero „Hannibal” uchyla rąbek skrzętnie do tej pory ukrywanej tajemnicy przeszłości psychiatry. We Florencji, ponownie na wolności, w dodatku obcując ze sztuką, Lecter zaczyna czuć się na tyle pewnie, by ponownie nawiązać kontakt z Clarice. Potrzebuje czegoś, co podniesie mu poziom adrenaliny. Nie wie tylko, że oprócz FBI, chce go dopaść były pacjent, Mason Verger. Łaknie zemsty i ma za co. Masona, zdegenerowanego milionera, pedofila, sadomasochistę, ćpuna i psychopatę trudno lubić. Ale Hannibal zastosował specyficzną terapię domową – kazał naćpanemu Vergerowi zedrzeć sobie skórę z twarzy kawałkiem lustra i nakarmić nią psy. Teraz ten chce odpłacić pięknym za nadobne. Za wszelką cenę. A pieniędzy ma sporo.

Główną słabością trzeciej części cyklu jest zbyt częste uciekanie się do taniego efekciarstwa. Nie mam tu na myśli słynnej sceny, w której Paul Krendler zjada swój własny mózg – rzecz jasna, to kara za to, że chciał zrujnować karierę Starling. Bardziej razi makabryczne starcie Clarice z Eveldą na targu rybnym, czy wreszcie „zemsta” Masona – wyhodowane na zlecenie krzyżówki dzika i świni, które mają zjeść Lectera żywcem. A najbardziej to, że sam Hannibal czasami nie jest sobą. Pozwala sobie na zachowania i słowa wyprane z tak charakterystycznej dla niego ironicznej finezji np. „Poważnie rozważam zjedzenie pańskiej żony”. Co nie znaczy, że jest to książka zła. Przeciwnie. Są w niej wątki wręcz znakomite, które, rzecz jasna, padły ofiarą cięć scenariuszowych (przede wszystkim historia pielęgniarza Barneya i siostry Masona, Margot, a także zakończenie – w filmie bezsensownie zmienione). Co więcej, pod interesującym nas względem, czyli dopełnieniem portretu doktora L. wnosi najwięcej z dotychczasowych. Po raz pierwszy czytelnik ma okazję zwiedzić nieco bliżej wspaniały gmach Pałacu Pamięci, dzięki któremu Hannibal ani chwili nie nudził się w szpitalu. Wspomnienie siostry, Miszy i sugestia jej tragicznego losu, a zarazem szczególnej więzi, która łączyła ją z bratem, po raz pierwszy każe nam postawić sobie pytanie, co sprawiło, że Lecter stał się tym, kim jest.

Do tej pory głównie podziwialiśmy pisarski kunszt Harrisa, który pozwolił mu wykreować oryginalnego bohatera – pytanie o przyczyny było niebezpieczne, a co najmniej niewygodne. Najłatwiej przyjąć za Lombroso, że niektórzy po prostu rodzą się potworami w ludzkiej skórze i w związku z powyższym trzeba ich wyłapać, odciąć od zdrowej tkanki społeczeństwa. Dziś już wiemy, że Lombroso nie miał racji, a posiadanie sześciu palców u jednej dłoni nie predestynuje do bycia kanibalem. Nikt nie rodzi się potworem, każdy może się nim stać. Co jednak musiało się wydarzyć, by do tego stopnia emocjonalnie wyjałowić wybitnie inteligentnego, a więc zarazem empatycznego człowieka?

Lecter, w jednej z więziennych rozmów z Clarice, przytoczonej przez pielęgniarza Barneya Masonowi, porównuje ich oboje do pechowych fajferów. Gołębi, których oboje rodzice należeli do podgatunku głębokich. Takie pisklęta nie umieją powstrzymać charakterystycznego dla ich rasy koziołkowania podczas lotu, co kończy się nieuchronną zagładą. Deterministyczna wizja jest kusząca i przeczy moim poprzednim rozważaniom. Tak naprawdę to tylko ładny obrazek, który ma przekonać Starling, jak wiele łączy ją z rozmówcą. Sztukę manipulacji Lecter opanował perfekcyjnie. Jednak mimo graniczącej z doskonałością samoświadomości, wciąż pozwala sobie na złudzenia. Zrzuca ze stołu filiżankę, by sprawdzić, czy naczynie samo się nie złoży. Zupełnie nieracjonalnie wierzy, że gdyby taki ewenement kiedyś nastąpił, Misza, jego mała siostrzyczka, mogłaby do niego wrócić. Tymczasem jej miejsce w jego prywatnym wszechświecie może zajmować Clarice.

Co takiego stało się z Miszą, mogliśmy się do tej pory jedynie domyślać. „Hannibal rising” to tournee po komnatach Pałacu Pamięci, do których sam właściciel nigdy nie zagląda. Tych zawierających, o dziwo, niekompletne ekspozycje z dzieciństwa na Litwie i paryskiej młodości. Zatem prawdziwa gratka. Makabryczne wyjaśnienie genezy kanibalizmu Hannibala, każące szukać źródła w litewskich lasach, w których w 1942 roku ukrywała się masa dekowników z frontu wschodniego i dwójka osieroconych potomków arystokratycznego litewskiego rodu – jedenastoletni Hannibal i pięcioletnia Misza, jest bez wątpienia satysfakcjonujące. Opis jego późniejszych przeżyć, zwłaszcza fascynacja japońską żoną stryja i bezwzględna zemsta po latach na zabójcach siostry, przekonują dużo mniej. Ale z drugiej strony, nie mnie oceniać, do czego i w jakim wieku zdolny jest człowiek, który przeżył tylko dlatego, że był szczuplejszy od swojej młodszej siostrzyczki. I musiał przez resztę swoich dni żyć ze świadomością, że szabrownicy, których pozabijał za Miszę, nie byli całkiem zdegenerowani. Podzielili się z chłopcem uwarzoną w prowizorycznym kociołku strawą, choć nie było jej zbyt wiele. Kilka łyżek rosołu może odmienić człowieka w sposób niewyobrażalny. Może stać się ciężarem, zmieniającym twarz w maskę. I choć „Hannibal rising” niewątpliwie powstał przede wszystkim po to, by Matt Damon mógł spróbować swoich sił w roli młodego Lectera, choć jest za krótki i pisany czcionką dla niewidomych – spełnia obietnicę. Pozwala pełniej zrozumieć osobnika znanego jako Hannibal Lecter. Czy jesteśmy na to gotowi i czy nam się to spodoba, to już zupełnie inna kwestia.

Jedno jest pewne – warto spróbować.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Thomas Harris

Hannibal – po drugiej stronie maski

Tłum: Jan Kraśko

Amber, 2007

Stron: 254

Cena: 29,80

 


Skóra, Ścięgno, Krew i Róg

 

okladka okladka

Dawno, dawno temu w odległej Ameryce żył sobie pisarz. Na imię było mu Gene, zaś na nazwisko Wolfe. Tworzył ci on w gatunku o pięknej nazwie science fiction. Napisał, klasyczne podobnież, składającą się z pięciu części „Księgę nowego słońca” oraz tetralogię „Księgę długiego słońca” i kilka innych powieści. Jednakże nie wszystkim dane było poznać jego twórczość. Jednym z takich ludzi jest niżej podpisany. Nie oznacza to jednak, że nie zrozumiał „Księgi krótkiego słońca”. Wręcz przeciwnie – przeczytał, zrozumiał i wnioski wysnuł...

Tyle tytułem wstępu, teraz pora na konkrety.

Głównym bohaterem obydwu tomów trylogii jest niejaki Róg. Bohater ów ma kochającą żonę, trójkę trochę mniej kochających dzieci i własną papiernię. Żyć, nie umierać – chciałoby się rzec. I tu rzecz się komplikuje – oto bowiem rodzinną sielankę burzy przybycie... Nie, nie Wielkiego Złego, lecz grupki posłów z Nowego Vironu. Namawiają oni Roga do wyruszenia w długą, niebezpieczną podróż w poszukiwaniu niejakiego Jedwabia, na co nasz bohater oczywiście się zgadza. Tak wygląda w przybliżeniu historia, z którą przyjdzie się zmagać czytelnikowi. Piszę zmagać, bo nazwanie czytania „Księgi krótkiego słońca” przyjemnością byłoby zwykłym kłamstwem. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Przede wszystkim: narracja. W trakcie lektury czytelnik co rusz ma do czynienia z licznymi przeskokami pomiędzy tym, co było, a tym, co jest. I w sumie nie byłoby to takie złe, wręcz urozmaicałoby akcję, gdyby autor nie przesadził. Niestety, ilość skoków jest zdecydowanie zbyt wielka. W efekcie wydarzenia mieszają się ze sobą tak, że nie sposób odnaleźć w nich sensu. Niejednokrotnie, by zrozumieć „co poeta miał na myśli”, musiałem przeczytać to samo zdanie kilka razy.

Inną (i chyba największą) wadą tekstu jest denerwujący spoiling. Co oznacza w tym wypadku spoiling? Ano wygląda to mniej więcej tak: „Później, gdy spotkałem X, był on mi pomocny w zabiciu Y, ale niestety zdradził mnie na Zieleni, o czym wspomnę później”. Naprawdę, nie rozumiem, co autor chciał przez to wskórać, ale jedno jest pewne – takie rozwiązanie powoduje przerażającą nudę.

Niestety, powyższe nie wyczerpują wszystkich wad cyklu. Postaci nie budzą żadnych emocji, fabuła jest mocno rozwlekła, a w założeniu dowcipne i ironiczne komentarze budzą jedynie politowanie. Poza tym masa wątków wydaje się być tylko wciśniętymi na siłę „wypełniaczami”

To tyle, jeśli chodzi o wady, czas na zalety. Co prawda, jest o nie równie ciężko, jak o rozsądnego polityka w polskim rządzie, ale jednak coś się znajdzie.

Zdecydowanie podobał mi się język. Autor operuje nim z dużą wprawą, opisy naprawdę przemawiają do wyobraźni i gdyby nie wady, książkę czytałoby się całkiem przyjemnie. Na drobną pochwałę zasługuje także spis pojęć, postaci i innych rzeczy występujących na kartach powieści. Posunięcie słuszne, zwłaszcza, że, jak wspomniałem wcześniej, „Księga krótkiego słońca” jest nieformalną kontynuacją poprzedniego cyklu i wielokrotnie doń nawiązuje.

W ramach podsumowania odniosę się do komentarza zamieszczonego na tyle okładki – podobno Gene Wolfe jest najlepszym pisarzem tworzącym w języku angielskim. Jeśli tak wygląda genialna anglojęzyczna proza, to co mam powiedzieć o Gaimanie albo Prattchecie?

 

Marcin Kamiński

 

Gene Wolfe

Na wodach Błękitu (tom I Księgi krótkiego słońca)

Tłum: Wojciech Szypuła

MAG, 2003

Stron: 384

Cena 29,00

 

Gene Wolfe

W dżunglach Zieleni (tom II Księgi krótkiego słońca)

Tłum: Wojciech Szypuła

MAG, 2006

Stron: 409

Cena: 29,00

 


O przenikaniu się kultur

 

okladka

Dawno nie czytałam powieści sensacyjnej, bo sensacja jako taka przeciwna jest mojemu umiłowaniu harmonii, a poza tym nie przepadam za historiami, które zwykły rozgrywać się w absolutnie mi nieznanych (czytaj: zazwyczaj hamerykańskich) realiach, których – podobnie jak większość potencjalnych krajowych czytelników – nie znam. Osobliwie unikam książek, w której Ten Niedobry z wielką spluwą jest przez cały tom ścigany przez Tego Dobrego, który spluwami się brzydzi, a za całą broń ma swoją inteligencję i umiejętność kojarzenia faktów. Wzmiankowane cechy bardzo mu się przydają, ponieważ w drodze do celu musi wykiwać nie tylko przeciwnika, ale także kilkunastu swoich szefów i współpracowników. Bynajmniej nie dlatego, że pragną go ubiec i spijać śmietankę uznania. Powód jest prosty: żaden z nich nie posiada mózgu, więc logiczne argumenty bohatera pozostają dla nich całkowicie niezrozumiałe. Jego działania wydają się im bez sensu, zatem robią, co mogą, by ten bezsens ukrócić. A w tym czasie Niedobry z wielką spluwą dokonuje kolejnej masakry.

„Spadek” Grzegorza Mathei jest książką niezwykle sensacyjną. Inicjatorem całej intrygi jest były powstaniec listopadowy, który emigruje do Stanów i tam przyłącza się do walki o niepodległość Teksasu, w której to walce w niefrasobliwy sposób daje się zabić. Nieszczęśnik nie zdaje sobie sprawy, że jego bezpotomny zgon stanie się początkiem serii osobliwych wydarzeń.

Bo oto niepostrzeżenie mija sto siedemdziesiąt lat i mamy czas współczesny. Niejaki Tomasz po studiach rozpoczyna pracę w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Eksponowane stanowiska w rzeczonym sztabie zajmują prawie wyłącznie same moczymordy, osobnicy uzależnieni od wazeliny, jako też niekompetentne matoły, które swoje stołki zdobyły i utrzymały dzięki znajomościom, nieokreślonym powiązaniom albo małżeństwu z córką generała. Ten rodzaj układów doskonale wpasowuje się w klasykę gatunku, widać też, że powieść powstała zupełnie niedawno i napisał ją nasz rodak, który po swoich krajanach na stanowiskach spodziewa się – smutne to, lecz jakże życiowe – jedynie korupcji, niekompetencji, ogólnego bezhołowia i daleko posuniętej naiwności...

Naiwność zresztą i łatwowierność charakteryzują w tej książce osobników, którzy właściwie powinni być jej pozbawieni. W szacownej instytucji, jaką było nie było jest sztab, nikomu nie przyjdzie do głowy, by przed wydaniem ważnych dokumentów sympatycznie uśmiechającemu się mężczyźnie podającemu się za dyplomatę, sprawdzić jego tożsamość. Efektem owej naiwności jest kilka trupów, uszkodzona fasada zabytkowego dworca kolejowego w Malborku i niejedna zwichnięta kariera. Skądinąd zapobiegliwy życiowo ksiądz, który z datków ze swojej, jak sam wyznaje, biedniusiej parafii zdołał sfinansować zakup wypasionego peugeota, ani myśli zweryfikować danych pojawiającego się na plebanii delikwenta, który twierdzi, że również jest duchownym. Zamiast tego wita go chlebem, solą i nalewką, pokazuje wzmiankowany pojazd, demonstruje kluczyki, a rano niebotycznie się dziwi, że zarówno po gościu, jak i samochodzie nie ma najmniejszego śladu.

Przeszczepianie na grunt rodzimy wzorców hamerykańskich daje niekiedy efekt komiczny, choć wątpię, by był to komizm zamierzony. W standardowej opowieści o dzielnym detektywie z Kalifornii nieuchronnie następuje taki moment, w którym wsiada on do samolotu i leci nim przez cały kontynent, bo w zapyziałej mieścinie np. na Alasce znajdują się dowody, które koniecznie trzeba zbadać po raz wtóry. Przemierzanie przez niego tysięcy kilometrów bardzo działa na czytelnika, który w podziwie dla bohatera przedstawia go sobie jako człowieka zaangażowanego, nieustraszonego, niezwracającego uwagi na trud, zmęczenie i brak czasu. Polska charakteryzuje się mniejszą powierzchnią niż jego zaoceaniczny odpowiednik, zatem nasz Dobry musi zadowolić się podróżą z Warszawy do Bielska Podlaskiego i zrezygnować z zatrzymania się w markowym hotelu na rzecz noclegu na plebanii. Dostosowanie warunków wzorca do naszej rzeczywistości przebiega bez najmniejszych zakłóceń, aczkolwiek wywołuje uśmiech. Jak najbardziej mimowolny.

Nie byłoby sprawiedliwie, gdyby pominąć jedno drobne, ale za to bardzo istotne podobieństwo. Otóż w standardowej powieści sensacyjnej kilkanaście stron przed jej zakończeniem następuje konfrontacja obu przeciwników. Zazwyczaj Ten Niedobry trzyma na muszce Tego Dobrego i wyjaśnia mu swoje motywy działania. Czy jego wyjaśnienia powodowane są chęcią pochwalenia się, udowodnienia swojej wyższości (A widzisz, to było tak, a ty na to nie wpadłeś, ofiaro!), czy też może czyni tak z miłosierdzia, które nie pozwala mu odstrzelić wroga ot tak sobie, bez zaspokojenia jego ciekawości co do istoty całej intrygi? I – jak w najlepszych wzorcach – w „Spadku” chwila prawdy pozwala naszemu Dobremu zyskać kilka cennych minut, które okazują się rozstrzygające. Następuje dynamiczny zwrot akcji, Niedobry osuwa się na ziemię z dziurą w sercu, zdziwiony, bo to wszak on był po tej bezpiecznej stronie spluwy. A młody bohater, bogatszy o pewną dozę życiowego doświadczenia, wraca do codziennych zajęć, z których bardziej urozmaicone to gra w trupa, a mniej atrakcyjne – parzenie herbaty dla starszych kolegów.

Tytułem podsumowania: czytałam już lepsze książki. Gorsze też czytałam. Jeśli miałabym dokonać jakiejś oceny, umieściłabym „Spadek” w górnej strefie stanów średnich. Nic na to nie poradzę – mam swoje małe dziwactwa. Lubię, kiedy autor dokładnie zna ludzi i miejsca, o których pisze. I dlatego Polak piszący o Bielsku Podlaskim ma u mnie przewagę nad Polakiem piszącym o Dallas, choćby spędził w tym Dallas pół życia. Bo jego książkę w przeważającej większości będą czytać nasi rodacy, którzy chodzą po naszych ulicach, rozgryzają nieśmieszne niuanse naszej polityki i są dręczeni przez nasze narodowe obsesje. Dlatego cieszę się, że bohater ma na imię Tomasz, nie Thomas, i usiłuje rozwikłać sprawę zagadkowego testamentu Ludwika Dębickiego, powstańca listopadowego, a nie Louisa Oakleya, dzielnego pogromcy Indian. Przenikanie się kultur to piękna rzecz, ale – jak każda – najpiękniejsza jest wtedy, gdy stosowana z umiarem.

 

Hanna Fronczak

 

Grzegorz Mathea

Spadek

superNOWA, 2007

Stron: 319

Cena: 25,50

 


< 11 >