Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 27>|>

Posoka smoka (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Smoka być może da się pokonać...

Ale jak unieść głowę z zamczyska, którego rezydenci zbyt wiele sobie obiecują po smoczej śmierci? Jak zachować zimną krew wobec żądnych zemsty wampirów? Jak ocalić życie w piekle dywanowego nalotu nieustraszonej smoczej eskadry? Jak miłość z dziewiczych snów rozpoznać na królewskim dworze, gdzie codziennie zjawia się nowy książę na białym koniu?

Krótko mówiąc, jak przetrwać w obcym świecie, w cudzej skórze? Wszyscy się nad tym głowimy każdego dnia od nowa. Nawet ci, których nocą nie wyrwał ze snu łopot smoczych skrzydeł.

Oto świat, który nie wie, że stoi na krawędzi zagłady. Chce się weselić, bawić, kochać. Choć gubi się w knowaniach, intrygach, wojnach wszystkich ze wszystkimi. Krzyżują się tu dziesiątki sprzecznych interesów, toteż koniec każdej sprawy nie ma nic wspólnego z jej początkiem. W codzienność wkradają się alternatywne światy lub alternatywne losy i w efekcie nawet znana nam historia ma nieznaną twarz. A magia – używana dla zaspokajania niecnych chęci i niskich uczuć – ostatecznie gmatwa dążenia ludzi. Co z tego, że w ich duszach wciąż odzywają się gasnące echa wielkich pragnień?

Oto świat żyjący w cieniu smoka.

Czekający na krew bestii z taką samą drapieżnością, z jaką bestia czeka na jego krew.

Cóż to za śmieszny świat!

 

(superNOWA)

 

Rozdział dwudziesty trzeci, który jest rycerski – nic dodać, nic ująć

 

Już macając łóżko dwoma palcami, Walek nie mógł nadziwić się jego miękkości. Gdy położył się na nim w koszuli do pięt i w szlafmycy, zapadł się po czubek nosa w ciepłe puchy. Lokajczyk zawczasu wygrzał pierzynę gorącą cegłą. Wcześniej uprzątnął stół, przygotował dzbanek z wodą na wypadek pragnienia, nocnik wsunął pod łóżko na wypadek, gdyby woda zadziałała, pomógł rozebrać się do snu, pogasił światła i wyszedł na palcach.

Walek został sam w ciemnościach pełnych odgłosów i zapachów, jakich nie uświadczysz w Psiej Wólce. Trzeszczały meble, woniała macierzanka i pasta do posadzek, deszcz znów bębnił w okno. Burza wróciła i błyskawice wypełniały Komnatę Uciętych Łbów jaskrawym światłem. W jego blasku pyski na ścianach zdawały się rozdziawiać.

Walkowi przyśniło się, że frunie nad rodzinną wsią. Na dole królewska córa, stojąc przed chałupą z widłami do rozrzucania gnoju, macha mu rączką jak rycerzowi. Rycerz ma hełm z piórami i postać czarną jak ze sczerniałego srebra. Rysuje się za Walkiem na błękitnym niebie ogromniejszy od góry. Czyli że są teraz we śnie we dwóch! Jakby się rozdwoili. Tamten drugi dobywa miecza i dźga nim szyję swojego bliźniaka.

To zimne ukłucie pod grdyką obudziło Walka.

Błysk rozświetlił okno i na ścianie zarysował się czarnym cieniem rycerz ze snu.

– Wyłaź spod pierzyn, chamie! – ryknął na jawie.

Jego głos dudnił w środku blaszanego hełmu jak w studni.

Walek posłusznie odrzucił pierzynę, choć było mu wstyd, że umrze jak cudak. W babskiej koszuli i w czapce do spania. A najgorzej, że nie wiedział, dlaczego umrze?

Ale kto to kiedy wie, pocieszył się melancholijnie.

Rycerz rozdmuchał żar w kominku i szczapką rozniecił światło na ścianach. Walek ujrzał go w całej okazałości. Spod hełmu wyjrzała okrutna twarz ozdobiona wąsem zwisającym na usta. Miecza nie schował. Rozluźnił tylko zapinki przy nabiodrnikowych taszkach, jakby go urażały. Siadając na krześle, stęknął.

– Wiesz, ktom ja?

– A jakże. Rycerz – odpowiedział Walek.

Tamten odpiął blaszaną rękawicę, rzucił ją niedbale na podłogę. Obok drugą.

– Rycerz! – powtórzył szyderczo. – Może tyle wystarcza w twoim grajdole chędożonym, ale nie w zamku! Tu każdy rycerz jest osobny. Ma swoje miano, herb, zawołanie, przydomek, klejnot, barwę. Jam jest Hufnal z Rżnąszyc zwany Bez Pardonu, herbu Lajkonik z bakaliami na złotym polu, zawołaniem "Aija-ja!", co po naszemu się wykłada "Ożesz!" Tyle ci wystarczy wiedzieć, chamie! Ciebie wołają jakimś imieniem czy aby "chodź no"?

– Walek mi dali – pochwalił się Walek.

– Walek? Jak sralek! Będę na ciebie wołał "chamie", żeby ci się we łbie nie przewróciło od zaszczytu. Albowiem chamem parcianym jesteś i będziesz, zapamiętaj. Wino masz?

– Zostawili mi tylko wodę.

– I tyle to zbytek łaski dla ciebie. Daj no jej! Nie do picia, za pancerz muszę wlać, bo mnie gorączka rozbiera. Bolesne turbacje miałem u Małdrzyka. Podupada jego buda, oj, podupada! W łóżku z okładami z tłuczonej surowizny powinienem się wylegiwać, a nie do ciebie po nocy się fatygować, chamie! Oj, zapłacisz mi za to!

Wziął od Walka dzban z wodą i strumyczkiem wlał sobie za blaszany kołnierz dobre pół kwarty. Blacha syknęła, puściła od środka parę, która uszła szczelinami. Pod rycerzem utworzyła się na podłodze kałuża, w której odbijał się jego blaszany zadek szerszy od krzesła.

– Smokobójcą, powiadasz, jesteś? – obrzucił Walka krytycznym spojrzeniem. – Smoka chcesz ubić? A w pełnej zbroi na konia wsiędziesz czy trzeba cię będzie na linach wciągać, jak tych longbardzkich mydłków, co im od razu na plecowej blasze kowale kołowrotki przyspawują? Nogi się pod tobą ugną od ciężaru, mordą w dziedziniec wyrżniesz i skończy się smokobicie! Ale mnie to ani ziębi, ani parzy! Wiesz, po com przyszedł?

– Ani trochę – przyznał się Walek.

– Widzisz go! Taki mądrala ze wsi najmądrzejszy, z samym królem konferuje po nocy, a nie wie, po com przyszedł. Tak to bywa z chamstwem! Kiedyś się z wami wszystkimi porządek zrobi, ale na razie z tobą jednym! Jaką to nagrodą cię podkusili do smokobicia?

– Połową królestwa i ręką... – zaczął Walek, lecz nie dokończył.

Rycerz poderwał się z krzesła, brzęcząc i chlupiąc na całą komnatę. Dopadł Walka, pochylił się nad nim, parskając przez nos z wściekłości.

– Ni słowa, chamie chędożony! Ni słowa! – wrzasnął z furią. – Zdradziłeś się! Po tom właśnie przybył tutaj! Mam cię! Wiedz, że miłujemy się z córą królewską, chamie, jako dwa gołąbki, a ty w paradę ważysz się nam wchodzić?! Po coś na czwartego tam, gdzie aby my we dwoje i królewski posag?! Pasy z ciebie każę drzeć! Końmi rwać! Kołem łamać! Szaleju się objadłeś, chamie, żeby projektować gałgaństwo, jakiego świat nie widział?

– To król, nie ja! – wyszeptał przerażony Walek. – On tak uradził!

Rycerz otarł pot z czoła i stęknął. Ciepło biło od niego jak od pieca chlebowego.

– Król jegomość nie jest świadom naszego afektu, co prawda, to prawda – zgodził się wspaniałomyślnie.

Ochłodził dłoń w dzbanku, zanim znów ucapił Walka pod gardło. Parsknął przez nos.

– Aleś ty, chamie, wykorzystał jego niewiedzę! Psom bym cię rzucił jeszcze dzisiejszej nocy, gdybym miał pewność, że mi się nie strują!

– Ja też nic nie wiedziałem o waszym afekcie! Tak jak i król!

– Zaraza cię tam wie! Ucięcie łba nas pogodzi! – zadecydował rycerz.

Uniósł nad Walkiem miecz, ale przy zamachu stęknął i krzyżowa rękojeść wypadła mu z dłoni. Brzęknęła o posadzkę, jakby w kuchni rondle pospadały z haczyków.

– Ścierwa stawy moje chędożone! Przeguby zafajdane moje! – zacietrzewił się Hufnal. – Godzina już, jakem wyszedł od oszusta Małdrzyka, i bolą, oj, bolą ścierwa! Toć Szindel Sięciobrzeski szybciej powrócił do zdrowia po urzezaniu mu członków na rynku! Tyle że do niego medyka nie dopuścili, fakt, a ja pozwoliłem sobie pijawki przystawić! A możeś ty mi czar zadał, chamie? Do ciebie wszystko podobne!

– Ja nie! – zaprzeczył pośpiesznie Walek. – Umiejętności nie mam do tego.

– Będę cię musiał inną metodą zarżnąć! Mieczem nie wydolę.

– Poczekam do wydobrzenia! – zapewnił żarliwie Walek.

– Ale ja nie poczekam! Daj jeszcze wody, schłodzę się.

Walek wysilił cały chłopski spryt, gdy rycerz wylewał wodę za kołnierz, ale nie znajdował wyjścia z sytuacji. Czyżby oglądał na oczy ostatnią nockę w życiu?

– Król nie będzie rad! – napomknął dyplomatycznie. – Chce, żebym wyprawił się na smoka. Za to, że mnie ubijesz, może ci odmówić córki, rycerzu.

– Co mi za różnica! – prychnął melancholijnie Hufnal. – Czy ty ją weźmiesz, czy on jej nie da, jedna mi dola parszywa i turkaweczce mojej chędożonej... tfu!... umiłowanej, chciałem rzec!

– A jak się zrzeknę? – zaproponował Walek. – Zrzeknę się królewny!

Hufnal zmierzył go niedowierzającym spojrzeniem.

– Dobrowolnie?

– Zrzeknę się dobrowolnie! Czemu nie?

Hufnal po przyjacielsku rozkrzyżował ramiona, ale stęknął z bólu i złożył je z powrotem. Resztka wody skapywała ze szpar zbroi, bębniąc o posadzkę.

– Zrzekniesz się? – powtórzył z rozczuleniem. – Toś ty mi druhem, chamie, nie wrogiem! Na piśmie się zrzekniesz, pamiętaj! Żeby mi nie było machlojek! Ale czekaj ino! Co sobie od króla zażyczysz zamiast córki? Może nie przystanie na jaką wygórowaną zamianę?

– Nic nie chcę! W Psiej Wólce są dziewuchy, za którymi mleczna krowa idzie w wianie, a byle jakie królestwo nie ciągnie się za nią jak ofajdany postronek. Kiedy się rozniesie, żem w zamku spał i króla widział, zostanę się najlepszą partią we wsi! Gdyby tak heroldy urzędowo ogłosiły, żem spał... Oj, byłoby moje na wierzchu!

Wzrusziony rycerz – puszczając to gadanie mimo uszu – schował miecz, podkręcił wąsa i rzekł prosto:

– Daj pyska, chamie, na honor!

 

O SENSIE RYCERSKIEGO ŻYWOTA

Rycerski żywot to nie przelewki, pamiętaj. Że ci płazem miecza o ramię stukną, ostrogi przypną, pasem przepaszą? Że dziewkę upatrzysz sobie za panią, jej szarfę przyszpilisz do puklerza, obiecasz jej zamorskiego zwierza w klatce? Że w kopie paru niedorajdów pogonisz na turnieju? Na ubitej ziemi jednemu, drugiemu fiksatowi dotrzymasz pola? Toporem tego czy owego rozpłatasz w bitwie po zęby?

Gówno to warte! Nie rycerstwo to żadne, tylko rzeźnictwo na wolnym powietrzu.

Jedna jest materia rycerza godna, jedno zadanie los mu naznaczył.

A jakie? A takie: odbić świętą relikwię z chędożonych łap pogańskich, ocalić od zbezczeszczenia wiecznego!

Jaka to relikwia? Nie wiadomo! Na pewno nie gówniany smoczy ząb, jak pospólstwo mniema. Do jego wyrwania starczy wieśniacza krzepa w mięśniach, a rycerz posiada jeszcze wysokie urodzenie, które wymaga od niego nadzwyczajności.

Jaką relikwię zaiste przeznaczono rycerzowi pod niebiosami?

Jedni powiadają, że to garnuszek, w którym bogobojny Smulla parzył sobie zioła, gdy w nawracanych krainach cierpiał na egzemy po moskitach. Drudzy powiadają, że kość goleniowa bogobojnego Apyrry, którą piekielna bestia wyrwała mu przemocą, ogryzła niby kurze udko w jego obecności, on zaś śmiał się tylko i dowcipkował, że słonymi łzami przekąski nie przyprawi! Trzeci powiadają, że to zasuszony w malachitowej ampułce pot bogobojnego Emeryka. Wylał go lamentując na starość, gdy mu jawnogrzesznice prezentowały narzędzia swego grzechu, które spodziewał się ujrzeć całkiem innymi – zębatymi i sławiącymi występek ochrypłym głosem.

Tak to każdy inaczej gada, nic pewnego nie wiadomo, a rycerzowi mus-przymus cudowną relikwię odnaleźć! Święta służba! Życie temu poświęca, zaledwie wyrywając chwilę na hazard czy gładkie dzierlatki!

Wierny rycerz jest pielgrzymem na tej ziemi, wędrującym dniami i nocami za swą gwiazdą. Pewnie, że z gołymi rękami daleko by nie zawędrował, toteż taszczy ze sobą dla spokoju miecz zwykły i paradny, mizerykordię, która skraca cudze męki, kuszę z nośnymi bełtami, gdyby kto z dala na jego życie nastawał, kopię z cemderowego drewna, ciężkiego, lecz odpornego na korniki, nadziar albo dwa, arkan, metalowe gwiazdki do rzucania, gdyż w niektórych krainach biorą cię bez nich za niedołęgę, dwa kije połączone łańcuszkiem, na których widok w arańskiej stronie wróg ucieka w popłochu, choć nie wiadomo, do czego one służą, nożyk do otwierania orzechów kokosowych i łuk do polowań, byś nie pomarł z głodu, i szczoteczkę do czyszczenia zębów, bo od przypadku trafi się i kulturalna okazja, kiedy trzeba gębę do kogoś roztworzyć. Nie wspomnę kolczugi, czapraka, sakwojaży, bo te ciężary bardziej zajmują konia pod tobą niż ciebie.

Tak objuczony ruszasz w deszcz czy w skwar, jednakowo mokry od potu.

Dalej już tylko zgroza cię czeka!

Krainy rozsiane po świecie niepodobne są do niczego znanego naturze. Drzewa, bywa, rosną koronami w dół, wydają ludzkie odgłosy i żywią się futerkowym zwierzem. Nieboszczki zachodzą w ciążę z żywymi, a z wszetecznych związków rodzą się czarno-białe niedźwiadki, mające pociąg do alkoholu. Konie miewają tak długie szyje, że musisz je karmić z drabiny, a kobietom wyrasta na zimę sierść, którą zaplatają w warkoczyki jakby w kraju obytym z modą. Zaś bałwochwalczych bożków tyle się u ludów świata namnożyło, że pomodlić się w kościele a popełnić bluźnierstwo – na jedno wychodzi.

Spytasz poganina o garnuszek Smulli – przyniesie tykwę z wodą, bo myśli, żeś spragniony.

Spytasz o goleń Apyrry – przytaszczy bawoli udziec, bo myśli, żeś głodny.

Spytasz o pot Emeryka – powiedzie cię na łoże z trzciny, bo myśli, żeś utrudzony.

Zabobon, ciemnota, żadnego zrozumienia dla gościa. A ty musisz wędrować w tę ćmę, nie licząc na wytchnienie za życia.

Poradzisz: zaciśnij oczy, rycerzu, daj koniowi ostrogę i pędź nie zważając na bezeceństwa wokół. Aż pod kopytem brzdęknie święty garnuszek albo na bezdroże wytoczy się święty goleń. W godziwej sprawie pędzisz, to opatrzność wspomoże.

Zła twoja rada! Nie taki prosty jest świat, jak się nierycerzowi zdaje.

Przebyć lasy krzyczące ludzkim głosem, przeskoczyć przepaście nabiegłe krwią, ominąć wzgórza usypane z trupich rzęs, ujść cało mięsożernym wydmom, przeżeglować morza na statku z mgieł i łez – to betka dla rycerza. Ale czy myślisz, że daleki świat nie wystawia na gorsze pokusy?

Wystawia, powiadam ci, wystawia!

Jeszcze jak wystawia!

Tęsknota jest z nich najpierwszą.

Golonki w dalekich ziemiach zatrącają warzywnym smakiem, piwo zaś słabiutkie, że mogłoby skapywać z matczynej piersi w gębusie noworodkom. Kiedy zaproszą cię na biesiadę – o własnych siłach wracasz na kwaterę, nie zwalisz się pod stół, bo ci powodu nie dadzą. Gdy chlaśniesz kogoś w pysk na chandrę, nie wynika z tego rozrywka, tylko straże miejskie, trybunały, grzywny, jakby ludzki honor przeliczali na odszkodowanie. Po karczmach też się nie zabawisz jak trzeba, gdyż z powodu odmiennej mody biorą cię za nieczystą duszę i w twoje rodowody nie wierzą.

Dziewki tylko podobne. Gdy im zdjąć cudzoziemskie stroje, zanurzasz się na dwa pacierze w swojskości, ale to tak, jakbyś wiarę swą chędożył. Bo ona twą jedyną kochanką, nie dziewki czarne, żółte czy czerwone. Nie złapiesz od niej szpetnej choroby, która niejedną rycerską drogę zakończyła krzyżem w dalekiej pustyni.

Tak to grzech tylko i sromota od tęsknoty cię zbawia, wtrącając w piekło żądz.

Zaiste, tęsknota jest najpierwszą z pokus.

Drugą pokusą jest zaprzedanie się.

Trafiasz kiedy-niekiedy na szamanów ogolonych do gołej skóry, którzy w górskich monastyrach służą ciemnej stronie. Trafiasz na wodzów malowanych na ciele w obrazki, którzy wznoszą wieże medytacyjne z trupich piszczeli. Trafiasz na czarnoksiężników, którzy posiedli ukryte skarby albo z kobylego mleka wyprażają kamień filozoficzny.

Jedni kuszą cię swą wiarą, którą mają za jedyną pod niebem, drudzy kuszą władzą, trzeci bogactwem. Śmieją się z garnuszka Smulli, z golenia Apyrry – aż po nogach sikają! Łby ucinasz, żeby w mig spoważnieli, ale zwątpienie posiane. Wolniej jedziesz, częściej popasasz, zaczynają ci się podobać palmy na owłosionych pniach i chałupy z dachami wygiętymi jak diable rogi. Przeciw temu rycerz wozi w jukach poręczny biczyk i włosienniczkę. Gdy krew spłynie ci do trzewików – wiesz, żeś dochował wierności.

Trzecią pokusą jest wygodzenie sobie.

Ponoś blachę w upale, w jakim rzeki uciekają z popękanego dna. Nie zsiadaj z konia przez kwartał, aż ci się w żywym mięsie na zadku zalęgną robacze larwy. Stań strwożony przed pagórkiem machającym ramionami, nie wiedząc, czy to potwór z otchłani, czy tutejsza machina do omłotów. Brnij pół roku przez lotne piaski, gdzie w dzień nie spotkasz żywej duszy dla towarzystwa, nocami zaś stępisz miecz na upiorach, które księżyc wywabia spod ziemi. Przecierp na własnej skórze zdradzieckie pułapki i podstępne napaści – a pojmiesz, że cienisty kawałek trawy pod gruszą bywa pokuszeniem!

Czwartą pokusą jest niepamięć.

Gdyż napatrzywszy się przed snem na gwiazdy poukładane w inne konstelacje niż nad dalekim domem rodzinnym, na kobiety przebrane przeciw naturze w szarawary, rycerzy w sukienki, na skrzydlate demony biesiadujące przy jednym stole z ludźmi i drzewa kwitnące w środku zimy, zapominasz, że prawdziwy świat wygląda odmiennie, a razem z tym zapominasz o garnuszku bogobojnego Smulli, o goleni Apyrry, o pocie Emeryka.

Piątą pokusą jest obojętność.

Gdyż sterawszy lata ani wąchając poszukiwanej relikwii, mówisz sobie, że jutro też jej pewnie nie znajdziesz i pojutrze, i popojutrze, i nie płaczesz nad tym gorzkimi łzami.

Szóstą pokusą jest powrót – i ta nareszcie bywa nieodparta dla błędnego rycerza.

Wyjeżdżałeś dawno temu pod rozwianym proporcem, ale zdarł się. Siedziałeś na wiernym rumaku, ale zdechł. Miałeś u boku srebrzysty miecz, ale zardzewiał. Żegnali cię umiłowani bliscy, ale pomarli.

Wracasz w strugach deszczu, z siodłem na grzbiecie, nie mając ucha, ręki albo pięty, z zarośniętą twarzą porzezaną w blizny, okryty pod odzieniem liszajami, wewnątrz których lęgną się larwy pustynnych motyli. Od wilgoci strzyka cię w kolanach, od zmęczenia czujesz żółć w gębie, na błotnistej drodze obszczekują cię psy, których nie było na świecie, gdyś wyruszał.

Może nie posmakujesz zgorzknienia, zastawszy dom w długach i pajęczynach, może zahulasz po okolicznych zabawach w pierwszej parze, może wypniesz się na zafajdany świat, odsysając przez rurkę wino z gąsiora. Ale prędzej-później skończysz pokazywany po odpustach i jarmarkach. Ubiorą cię w zbroję, przyozdobią piórami i każą opowiadać, gdzieś był i coś widział, a brzemienne białki będą dotykały na szczęście twoich odczyszczonych ostróg.

Koniec końców pojmiesz, że sam jesteś jedyną relikwią, jakąś przywiózł z chędożonych bezdroży, pełnych jaszczurów i kurzu, mając ją w swej ułudzie za cenną świętość.

I to wszystko? – myślisz, patrząc na siwowłosego starca w zwierciadle, który mrze na twoich oczach.

Strasznieś daleko się najeździł po swoją starość, rycerzu.

 

Hufnal stęknął, wstał przygięty i zerknął ku oknu, za którym niebo rozbłysło siną poświatą.

– Gadu, gadu – powiedział, pijąc duszkiem resztę wody z dzbana – a ty mi papieru daj, druhu mój, chamie! Nie masz? Obrywek chociaż.

– Ani tyle – pokręcił głową Walek.

– Ot, cham zgrzebny z grajdoła zafajdanego! – użalił się nad nim Hufnal. – Czekaj, gdziem ja widział papier... W jadalni u Maguszów, gdzie brewiarz trzymają, dwa razy w wychodku... Pies to srał! Poradzimy sobie sposobem!

Chwycił w garść dół Walkowej koszuli, dobył miecza i gdy Walek już-już sądził, że powraca stary pomysł z obcięciem łba, odciął szmat płótna.

– Na koszuli spiszemy! Masz czym, chamie? Nie? Poradzimy sobie.

Złapał rękę Walka i mieczem dziabnął w palec. Rozpostarł płótno na stole.

– Krwią chamską pisz umowę! – zadysponował. – Że królewskiej córy się zrzekasz. Nie pisz, na czyją rzecz, żeby króla nie trafił szlag przed spisaniem intercyzy przedślubnej.

– Nie znam się na stawianiu literek – stropił się Walek. – Nawet piórkiem, gdzie zaś dopiero palcem.

– Nie marudź, chamie! – podniósł głos Hufnal. – Krzyżyk postaw i już!

 


< 27 >