Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Humanizm sprzętowy

 

 

Po prawdzie to nasz redakcyjny kolega Kiwaczek sformułował problem i nie chodzi wcale o humanizm, tylko onanizm sprzętowy. Takie zjawisko występujące na terenie fotografii, objawiające się nadmierną miłością do sprzętu. Niektórzy ludzie zajmujący się fotografią twierdzą, że to siódmy krąg fotograficznego piekła. Ludzie, którzy temu czemuś ulegli, nigdy nie zrobią dobrego zdjęcia, ale też nigdy nie zaznają spokoju. Nie fotografują. Bez przerwy testują sprzęt, sprawdzają, co napisali producenci, co wymierzyli inni testerzy. Fotografują ceglane mury, tablice testowe, sprawdzają rozdzielczości, kontrasty, dystorsje. Słowem, robią wszystko poza zdjęciami.

Otóż wiem coś, czego chyba entuzjaści fotografii, a nawet zawodowi fotograficy nie wiedzą: na dodatek owi sprzętowi onaniści nie potrafią mierzyć. Gdyby potrafili, załatwialiby się z testami w pięć minut, wiedzieliby i nie zawracaliby sobie głowy. Niestety, jednym z warunków bycia onym sprzętowym maniakiem, w życzliwszym określeniu, jest pozorna znajomość zagadnienia. Nie rzeczywista, lecz pozorna. Taki przynajmniej wniosek wyciągnąłem z przekopania sterty stron internetowych poświęconych tak zwanym „konsumenckim” testom sprzętu. Jest ich bardzo wiele, pisze się na nich z pozoru mądrze i fachowo, ale jak się przyjrzeć temu okiem laboranta, to zazwyczaj funta kłaków to wszystko nie jest warte. W najlepszym razie owi testerzy nie mają czym dokonać swych pomiarów i usiłują wydumać jakieś ich zdaniem sensowne i miarodajne metody. W gorszym przypadku coś im się po drodze myli, zaś często gęsto wykazują się brakami w szkolnej wiedzy. Ale nic to, Baśka. Jaja są dopiero w branży sprzętu Hi-Fi. Tam się dopiero wszystko wyrodziło. Takich bzdur, jakie się wypisuje w testach sprzętu Hi-Fi, można się doszukać dopiero na łamach czasopism poświęconych wróżbiarstwu, bo różdżkarze zdają się być jeszcze ponad tym poziomem.

Ty się, zając, śmiej, ale dostałem pouczenie od zawodowego fotografa, żem bardzo techniczny. Zdziwiłem się, bo nigdy nie przywiązywałem wagi do czystości zdjęć, lubię ziarno, jak jest zamazane, jak nie bardzo widać... No, ale wyszło, że techniczny, znaczy, sprzętowy onanista...

Uczciwie mówiąc, to trzymając się fotograficznych metafor, sam kiedyś sformułowałem sobie, że aby wybić się z jakąś fotką, to trzeba ją tak zrobić, żeby patrzący stwierdzili, że nie mają takiego sprzętu. Najlepiej, że ich nie stać, a jakby było stać, nie potrafiliby obsłużyć. A już szczytem elegancji jest, gdy nie mają pojęcia, jakiego sprzętu potrzeba. Wtedy człowiek wychodzi na artystę. No właśnie, na artystę, nie fachowca.

Pewna dyskusja na liście dyskusyjnej Fahrenheita naprowadziła mnie na myśl, że mamy do czynienia ze zjawiskiem znacznie szerszym, nie tylko audio, nie tylko foto, rodzi się coś na kształt humanizmu sprzętowego. Przy czym kluczem do zrozumienia faktu była uwaga Kiwaczka o onaniźmie sprzętowym.

No cóż, muszę tu coś dopowiedzieć: bynajmniej nie chcę „dołożyć” swoim dyskutantom. Swoją rację mieli, a nade wszystko wykazali się autokrytycyzmem, cechą tak rzadką, że jej posiadacz powinien od razu dostawać ochronę BOR-u, gdyby czasami w Polsce znowu zaczęli potrzebni być mądrzy. A swoją drogą ów humanizm sprzętowy, choć pojeżdżę sobie na nim jak na łysej kobyle, naprawdę nie jest czymś złym. To rodzaj czapeczki z dzwoneczkami.

Drobiazg, czy godzi się napisać, że wojownicy zakładali na siebie skórzane pancerze? Okazało się, że tak właśnie być winno. Albowiem w wiekach zamierzchłych pancerz miał oznaczać elastyczną osłonę tułowia. Coś mi się nie widzi, żeby tak dokładnie było. Coś mi się widzi, że zasadniczym kryterium nie była elastyczność, ale kształt. Ale niech tam. Sęk w tym, że po bliższym badaniu wyszło, że chodzi o rozróżnienie pomiędzy zbroją, co powinna być sztywna, oraz owym pancerzem. Sęk w tym, że to fragment specjalistycznej terminologii, która, obawiam się, tyczy tylko europejskiego średniowiecznego uzbrojenia. Inaczej przyjdzie nam mówić o bambusowych pancerzach samurajów, pancerzach z patyków murzyńskich wojowników. Wreszcie wyjdzie, że egipscy wojownicy występowali nie w skórach lampartów, ale w rodzaju futrzanego pancerza. A zbroja konsekwentnie winna być sztywna.

Humanizm, choćby i sprzętowy, ścisłym być nie może. Humanizm opiera się zawsze na pewnej intuicji, na wyczuciu, ma element dowolności wynikający z tego, że pewne rzeczy nie zostały do końca określone, są na bieżąco rozstrzygane z pomocą czegoś, co się zwie gustem, wyczuciem czy intuicją. No więc, na moją intuicję – mniejsza, czy językową – dobrze sobie w ogólnym literackim języku zrobić tak, żeby zbroja oznaczała ogólnie ubiór ochronny, w szczególności wojownika, zaś o pancerzu, gdy elastyczny, mówić, że elastyczny. Dobrze mieć pancerz jako część zbroi. Dlaczego? Bo się nam nie popie...przy. Nie będzie trzeba produkować „pancerza bambusowego” i wygodnie powiedzieć o jeżu, że ma kolczastą zbroję, a nie kolczasty pancerz, bo się może dzieciarni pomylić z żółwiem. W szczególności zamiana pancerza żółwia na zbroję skończy się dwóją z biologii. Tak mi się coś zdaje.

To tylko intuicja, ale pobieżna lustracja materiałów potwierdziła moje przypuszczenia, że nawet płatnerze używają pojęcia „zbroja” w sensie właśnie ochronnego ubioru, bez ograniczania go do zbroi kutej.

Ta intuicja także ostrzegła mnie, że u podstawy sporu leży jakaś zasada, której ni cholery nie mogę zaakceptować.

Otóż mam wrażenie, ów humanizm sprzętowy. Polega on na tym, że nabywamy wiele wiedzy szczegółowej i staramy się na przykład wedle owej wiedzy humanistycznie realizować. Specjalistyczność jest sposobem na osiągnięcie wartości. Jesteś bardziej specjalistyczny, jesteś lepszy. Nabywasz setki terminów, używasz ich, tłumaczysz znaczenie innym. Znasz fakty, kupujesz kolorowe encyklopedie, albumy z doskonałymi zdjęciami. Jesteś pasjonatem. Na przykład pasjonujesz się średniowieczem. W sumie nic szczególnego, w XIX wieku dopiero mieli szmergla na punkcie średniowiecza. No, ale my mamy pasję, historię. Jesteśmy kim? Tym... eee... bronioznawcą!

Tia... Powiem szczerze, że samo użycie takiego słówka... Pamiętam „marmoladoskrzynka”. Że nie kolnęło pewnego autora lubianej skądinąd przeze mnie Wikipedii! Moją intuicją językową targnęło. Ale widać humanista sprzętowy ma zupełnie inne intuicje.

Bynajmniej nie chcę tu atakować ludzi. Nie problem w czasami dziwnych ambicjach. To dobrze, bardzo dobrze, że ludzie się pasjonują. Diablo lepiej, niż wtedy, gdy zajmowali sobie czas „pokerem”, który polegał na trafieniu w 21 i popijaniem z musztardówki. Bardzo dobrze, ale jeszcze jeden szczegół: dobrze wiedzieć, czym to zajmowanie się i pasjonowanie NIE JEST.

Rzecz wyjaśnię na przykładzie. Był kiedyś w tiwi, jeszcze chyba peerelowskiej, taki program, w którym amatorzy toczyli boje z tak zwanymi zawodowcami w rodzaju teleturnieju. Pamiętam, jak jakiegoś ponoć uznanego (ja tam ani uznawałem, ani nie) krytyka filmowego pokonał amator, który na przykład wiedział, gdzie pochowano Bogarta. Była jeszcze dogrywka i w dogrywce krytyk znów na czymś wtopił.

Tym samym wyszło, że amator lepszym jest od zawodowca i basta. Sęk w tym, że amator nie napisał, mimo swej niewątpliwej wiedzy, żadnej krytyki. Wrócił ze swoją wiedzą do swego małego miasteczka i zniknął. Ja w każdym razie o nim nie słyszałem. A krytyka, co przegrał, widywałem jeszcze wiele razy. Ano jeden był może kiepskim, może niedokształconym, ale humanistą, a drugi humanistą sprzętowym.

Czym się różni ten sprzętowy od zwykłego? Na moje wyczucie, bynajmniej nie językowe, zwykły humanista po prostu wie więcej... No tak. Bardzo zwyczajnie. Tylko że jego wiedza nie nadaje się do teleturnieju. Na przykład męczono go „jerami”, elementami gramatyki starocerkiewnej czy jak jej tam, psia mać, było (psia mać, bo choć ani trochę nie humanistą, mnie właśnie męczono w ramach eksperymentu dydaktycznego), poetykami trzema, głębokimi związkami z łaciną, Antygoną wraz z klasyczną konstrukcją przebiegu napięcia w dramacie, od której tylko włosy drzeć, nawet z łysego łba. Generalnie przyjemne to wszystko jak potrzymanie sobie przez chwilę kabli od siły, obecnie czterysta woltów, jak w pysk skutecznego. O napięciu mówiłem, nie? Wymień i omów elementy groteski, ewentualnie sam się porżnij tępym niezbędnikiem dla ilustracji. Byłeś w armii? No toś się ciął zapewne? A może nawet kazali ci tym nożem od niezbędnika obierać ziemniaki?

No więc zwykły humanista jest pocięty. Pociął się, ale wytrzymał, „jery”, wymienił elementy, nie tylko groteski. Tak mi się zdaje.

Kultura humanizmu sprzętowego szczęśliwie – dla lepszej ilustracji, czym jest – rozlewa się na przeróżne dziedziny. Na przykład ludzie chcą poczuć się w skórze żołnierza. W tym celu ostrzeliwują się kulkami z farbą. I zdaje się im, że już wiedzą. A tymczasem należy się odziać w OP1, nadziać na gębę maskę p-gaz, przeczołgać się pewnego styczniowego ranka jakieś dwieście metrów w rozmokłym śniegu, oczywiście w warunkach zagrożenia atakiem chemicznym, wykopać pełnowymiarową szczelinę przeciwlotniczą i zasnąć z pewnością, że jutro będzie tak samo albo jeszcze gorzej.

Zapewne prawdą jest, że bycie prawdziwym humanistą wymaga jakiegoś daru, muzy polatującej nad głową czy równie eksluzywnych atrybutów, lecz coś mi się zdaje, że różnice pomiędzy humanistą sprzętowym i takim zwykłym sprowadzają się do tego samego, co pomiędzy fotografem a sprzętowym onanistą. Fotograf umie robić zdjęcia, umie sprawdzić parametry aparatu, i to tak skutecznie, że szybko wie, czy może się nim posłużyć, czy nie. A onanista sprzętowy sprawdza, sprawdza i sprawdzić nie może, bo nie umie. Wie, gdzie został pochowany Humphrey Bogart, ale gdyby mu przyszło, na ten przykład, wykazać wpływ lub brak wpływu elementów warsztatu aktorskiego na innych komediantów naszej epoki, to... Czego chcą ode mnie?

Sęk w tym, że dziś chyba wszyscy ulegamy wpływowi owego humanizmu sprzętowego. Przeczytałem sobie kiedyś uczony artykuł, jak mi się zdawało, na temat mieczy i techniki walki. Autor na mój gust podszedł do sprawy bardzo naukowo, zbadał ileś mieczy, zmierzył wielkość wyszczerbień, udał się na pole walk współczesnych miłośników rycerskiej sztuki. Następnie ze swych obserwacji próbował wysnuć dość zaskakujące wnioski na temat, no, może nie bitwy pod Grunwaldem, ale znaczących wojenek tamtego czasu. Nadziałem się kiedyś na pewnego znanego mi historyka, który się w międzyczasie habilitacji dorobił i jako że zajmował się późnym średniowieczem, postanowiłem wykazać się przed nim moją nabytą wiedzą i rewelacyjnymi wnioskami. A ów docent uśmiechnął się tylko pod wąsem i powiedział, że owszem, ostatnio pojawia się wiele takich produkcji. Zapewne autor widział miecze, ale tylko NIEKTÓRE.

W pierwszym porywie kiedyś sformułowałem sobie, że mamy nurt zachwytu nad techniką i technologią. To „nauki cargo” według Feynmana. Metoda polegająca na tym, że wsadzamy do nauk humanistycznych metody nauk ścisłych i automatycznie nie tyle uzyskujemy wyniki podobnie ścisłe, co przydajemy sobie splendoru, jaki mają na przykład fizycy, którzy potrafili zbudować bombę atomową. Wszelako rzucone przez Kiwaczka hasło sprzętowego onanizmu ostudziło mój entuzjazm do diagnozy. To nie takie proste. Humanizm sprzętowy poniekąd dominuje w środkach masowego przykazu. Jest sprzedajny w przeciwieństwie do szkolarskiej solidności. Rzecz opiera się na tym, by zręcznie wymieszać ze sobą najbardziej nośne treści i dotrzeć z nimi do TARGETU. Do klienta. Któren zapłaci. Kupi kolorowy album, w najgorszym razie posiedzi przed tiwi wgapiony w ekran, może łyknie doczepionych reklam? A więc kluczem postępowania nie jest raczej techniczność, ale pokupność. Taki proces transformacji przeszedł standard wiedzy Hi-Fi. Od solidnych technicznych pomiarów do tak zwanych „testów odsłuchowych”, gdzie dominuje „guru”, który ma uszy, i reszta, wpatrzona w niego. Gdzie i owszem, wypada wrzucić nieco technicznych szczegółów, jak na przykład przewody z „miedzi monokrystalicznej”.

Koktajl robimy z elementów wiedzy ścisłej, z mistyki, z pomówień i plotek. Dorzucamy szczyptę analiz, raczej gdybań pozujących na przykład na refleksję nad ówczesnym człowiekiem. Bo to ma być humanizm. Działa to tak. Jeden, radziecki jeszcze, archeolog wziął, obmierzył leżący w pobliżu Baalbek wielki kawał skały, którą w kamieniołomach obrabiano na prostopadłościan. Następnie wyliczył, ilu ludzi potrzeba by do ruszenia owego głazu i że ci ludzie nie zmieściliby się w tej dolinie, gdzie kamień leży. Otóż, o ile mnie pamięć nie myli, faktycznie go nie ruszono z miejsca, jest, elegancko mówiąc, „nieodspojony” od podłoża. Archeologowi wyszło z tego, że ruszyć go mogli tylko kosmici. To oni byli autorami wielkich budowli. A więc mamy trzy elementy mieszanki: techniczne, sprzętowe, a więc niepodważalne badania, element kosmiczny oraz refleksja na temat początków naszej cywilizacji. Ponieważ ludziska łykają takie rzeczy jak kluski, archeolog wniósł niewątpliwie wielki wkład w popularyzację wiedzy o Baalbek oraz niewątpliwie wpuścił w maliny, jeśli chodzi o historyczną wiedzę.

Kiedyś z otwartą gębą oglądałem program poświęcony jakiejś bliżej mi nieznanej, a dla historii „juesej” kluczowej bitwie, w której Indianie załatwili oddział kawalerii. Generalnie było tak, że kawaleria nadziała się na mniej więcej cztery razy liczniejszych Indian, no i skończyło się wystrzelaniem kawalerzystów. Jak mi się zdawało, program był przykładem solidnej roboty. A więc w teren wyruszyli archeolodzy, w ruch poszły wykrywacze metalu, przekopano archiwa. Po prostu solidna robota, z której wyszło, że było całkiem na odwrót niż w legendzie. Kawalerzyści byli za młodzi, chorowici i źle uzbrojeni. Dowódca, co amerykańską legendą był, okazał się głupim uparciuchem. Indianie zgrani, sprawni i dobrze uzbrojeni. Ostatnia bitwa, w której legendarni kawalerzyści mieli stawiać długo opór i do ostatniego naboju, trwała kilkanaście minut.

Po programie zacząłem myśleć i po pierwsze, nawiedziła mnie refleksja, że wyszło wszystko wedle dobrego klucza programu publicystycznego. Jeśli legenda, to dobrze zrobić tak, żeby było całkiem inaczej niż w legendzie. No i było. Po drugie, jakoś tak się poukładało wedle politycznej poprawności. Żeby na ten przykład nie naruszyć czci czerwonoskórych przodków. A po trzecie, co, u czorta, udowodniono? Ano że lepiej uzbrojeni i liczniejsi wystrzelali gorzej uzbrojonych i mających przeciw sobie przeciwnika w kilkukrotnej przewadze. Co zresztą było wiadomo jakby od samego początku...

Program był relacją z tak zwanych „oficjalnych” badań. Niestety, tak zwana szeroka publiczność ma chyba dość marne pojęcie o tym, że zazwyczaj nauka tworzy się mniej więcej na zasadzie stalaktytów w jaskiniach. Wszystko idzie drobnymi kroczkami, z wielkiego materiału faktograficznego wychodzą bardzo skromne wnioski. Jak mi się zdaje, w tak zwanej „oryginalnej pracy” zostały zachowane takie proporcje. Publika jednak dostaje materiał przefiltrowany przez tiwi.

Załatwiono mnie sprzętowo. Pokazano wykrywacze metalu, zdjęcia z mikroskopu metalograficznego, mapy, wykresy, maszynerię do badania DNA i GPS-y. Doznałem sprzętowego zwisu szczęki, doprawdy, nie stać mnie na to, nie wiem, jak to się obsługuje, a nawet nie wiem do końca, czego i po co używano.

Skomplikowanymi metodami udowodniono, że jak ludzi kupa, i Herkules dupa. Dałbym z osiemdziesiąt procent pewności temu, że prawidłowo ustalono przebieg bitwy. Dwadzieścia na to, że nie znaleziono łusek, że nie pomylono odcisków iglic oraz temu podobne wypadki. No i co z tego wynikło? Że być może żołnierze nie bronili się do ostatniego naboju, bo ich zastrzelono, nim ów nabój wystrzelili. Dzielnie, tchórzliwie? A dowódca dzielny czy dupa? Raczej, na moje, to po prostu ryzykował, jak wiele razy w życiu, z pełną świadomością, że za którymś razem nie wyjdzie. Ganić go czy chwalić, być dumnym z kawalerzystów? Cholera wie.

Całkiem niedawno oglądałem program poświęcony Pompejom i Herculanum. Też siedziałem i podziwiałem, aż zaczęto pokazywać system doprowadzania wody. Miały się tam znajdować urządzenia redukujące ciśnienie w postaci wież ze zbiornikami na szczycie. Patrzyłem z wielkimi gałami i ni cholery nie mogłem zrozumieć, jak by to mogło działać. Jak świat światem, działało prawo Pascala, i to nawet gdy jeszcze Pascala w planie nie było. Owe zbiorniki służyły czemuś innemu albo to, co pokazywano, było wykonane całkiem inaczej. Ale nieważne, że to prawo, ważne, że była symulacja komputerowa, znaczy za pomocą programu 3D (z przeproszeniem) wykonano wizualizację owej sieci. Naukowo wyglądało.

A dlaczego nie było kanalizacji? Ano że było znacznie mniej ścieków niż dzisiaj. Water closet powstał bodaj dopiero w XVII wieku. Było znacznie mniej substancji organicznych, bo produkcja rolna, pi razy drzwi, dwadzieścia razy mniejsza z jednego hektara, choćby nawet wówczas hektarów nie znano. Poza tym można się było odsiusiać do fontanny, przez którą przepływała cały czas świeża woda. Tak więc „analiza sprzętowa”, jaką nam przedstawiono, tak... w zasadzie prawdziwa.

Ano, Drogi Czytelniku, był taki „trynd”, żeby nie tylko zajmować się tym, na czym się znamy, ale także nie zajmować się głupotami. Historia nie jest bynajmniej nauką, której istotą jest ustalanie, jak było. Raczej chodzi o to, że bardzo chcemy ustalić, jak było, żeby móc na podstawie faktów próbować wyciągać jakieś wnioski co do prawidłowości, jakie zachodzą w dziejach ludzkości. Dobrze, żeby fakty były prawdziwe, bo wówczas wnioski mają większą szansę być prawdziwe.

Takie „analizy techniczne”, owszem, pozwalają na przykład na rozwijanie historii ekonomii, lecz ni czorta nie wnoszą niczego istotnego do wiedzy o starożytności na poziomie niewiedzy, jaką posiada przeciętny człowiek. Owszem, produkuje się programy tiwi, które są przejawem ogarniającego nas „sprzętowego humanizmu”.

Na terenie sztuki mamy „technothriller”. Cholera wie, czemu nie ma komedii technologicznej, ale nie ma i już. Mamy rozwój gatunku, któren tym jest poważny, że udaje ćwierćdokumentalny, ćwierćinstruktażowy albo interwencyjny. Że niby oparty o staranną techniczną dokumentację.

Muszę powiedzieć, że drażnią mnie techniczne buble w różnych filmach, książkach, w ogóle w utworach, w których nie ma wiele czytelnikowi do zaoferowania ponad dokumentalną staranność. Głównie dlatego, że właśnie niewiele więcej tam jest. Sęk w tym, że wszelka nasza „tfurczość” zaczyna iść w tym kierunku. No i mamy humanizm sprzętowy objawiający się tym, że autor na przykład ze szczególną starannością stara się odtworzyć warunki życia krasnoludów, elfów, że zaczyna dbać o takie szczegóły, jak rozróżnianie pomiędzy pancerzem, któren ma być elastyczny, a sztywną zbroją. Tak naprawdę to rezultatem jest wierność jakiejś współcześnie występującej konwencji, często w jakimś niszowym środowisku. Otóż, tak na wszelki wypadek, chciałem powiedzieć, że lepiej jednak, gdy się pisze czy książkę, czy opowiadanie, skoncentrować na literaturze. Inaczej literatura piękna zaczyna się przeradzać na przykład w symulację komputerową czy grę wojenną. Nie dosyć tego, zazwyczaj wiarygodność lub tak zwana wartość poznawcza okazuje się bardzo dyskusyjna. Coś się tam zgadza, na przykład gdyby jakimś cudem udało się uzyskać DNA dinozaurów, to być może niektóre z nich dałoby się wyhodować. Ale bardzo być może nie dałoby się ich wypuścić na otwarty teren, bo skład gazów atmosfery, do jakiej były przystosowane, był inny. I nie byłoby całego Parku Jurajskiego, bo tyranozaur po prostu by się udusił. Pomijam tu już taki drobiazg, jak system immunologiczny, odporność na współczesne bakterie, które zjadłyby zwierzaka na starcie, bo może udałoby się to jakimś sposobem obejść. Dowcip w tym, że trzeba mieć świadomość, że zwłaszcza gdy się tworzy coś znacznie odległego od tego, co jest naszą rzeczywistością, diabli biorą wartość poznawczą. Możemy mówić o wartości poznawczej „W pustyni i w puszczy”, bo autor, opisując i gatunki zwierząt, i roślin, i obyczaje ludów, w szczególności dzikich, oparł się na prostych faktach. Nie interpretował, nie domniemywał, lecz je przepisał. Kiedy się, nie daj Panie Boże, tworzy historię choćby o wampirach, to trzeba sobie zdawać z jajcarskiego charakteru rozważań, dajmy na to, o ich egzystencjalnych dramatach, nie wspominając już o próbach tworzenia wiarygodnej psychologii.

Nie jest to dobrym pomysłem, a szczerze mówiąc, ręce zaczynają opadać, gdy autor zaczyna sobie wypisywać terminy z różnych książek i sypać nimi w tekście w nadziei, że to podniesie wartość tego, co właśnie płodzi. To jeden z najbardziej rozczulających przejawów humanizmu sprzętowego. Innym jest, na ten przykład, strumień podświadomości poświęcony danym technicznym różnego rodzaju uzbrojeniu. Potrafi to być urocze i wyważone, ale powiedzmy sobie szczerze, że zazwyczaj człowiek klepiący w klawiaturę widział owo uzbrojenie w albumie. A nawet gdy czytam opowieści prawdziwych fachowców, co to, na ten przykład, w oddziałach specjalnych służyli, to niestety, płynie sobie wywód gładką rzeczką, aż trafia na jakieś proste zagadnienie z mechaniki (nieśmiertelna krzywa balistyczna i zasięg broni strzeleckiej) i tu cały zachwyt nad znajomością zagadnienia szlag trafia. Więc powiem szczerze: autorze, lepiej zajmij się literaturą. Tak na marginesie, dobrze wywinął się niejaki Proust, autor mało znanej książeczki, „W poszukiwaniu straconego czasu”. Zrobił to tak, że nawet gdy mu ktoś zarzuci głupoty, to są one prezentacją poglądów panujących w epoce.

Za „moich czasów”, czyli za czasu, gdy niektórzy nie byli jeszcze w planie, był taki termin: „inżynier huku”. Oznaczał on tak naprawdę różne profesje, różnych ludzi, ale najczęściej chodziło o absolentów WSO, którzy podówczas nie byli, jak widać z określenia, na najwyższym poziomie. Może nie byli, może to tylko pomówienie, ale ów tytuł jak ulał się przynależy niektórym współczesnym autorom. Otóż, niestety, zza skomplikowanej w rozumieniu piszącego terminologii, fury szczegółów wyziera pozorna wiedza. W najlepszym razie jest szczegółowa, a niestety, najczęściej „prawie prawdziwa”. To znaczy, zawiera błędy, które uniemożliwiają wywiedzenie z niej czegokolwiek potrzebnego. I poza ową wiedzą nie ma tego czegoś, co autor mieć raczej musi, to jest umiejętności pisania. Łot i co.

Osobną rozczulającą kategorią w sprawie „humanizmu sprzętowego” bywają czytelnicy czy, szerzej, tak zwani odbiorcy. Pamiętam dyskusję, która rozgorzała po „Bombie Heisenberga” (mam nadzieję, że niczego nie przekręciłem), która niechcący tyczyła tego, czy może się przyśnić szybkostrzelna armata 400 mm. No więc może, bo mi się przyśniła po lekturze owej dyskusji (pl.rec.fantastyka). Kłopot może, bo nie umiem powiedzieć, czy śniła się jako byt rzeczywisty, czy wyobrażony. Ale się mi śniła.

No i cóż powiedzieć na zakończenie? Jak to się mówi, „znaj proporcjum”, mocium panie. Dziedziną, w jakiej przychodzi nam tu się realizować, jest najczęściej literatura. W literaturze posługujemy się językiem literackim. Nie ma sposobu, żeby inaczej. Przemyślałem sprawę i doprawdy chyba żadnej furtki nie ma. Inaczej nie będzie tak zwanej „literatury pięknej”. Będzie fachowa, choćby to był pięknie napisany podręcznik historii, archeologii, „bronioznawstwa” czy poradnik młodego antyterrorysty. Niestety, chodzi jednak o literaturę piękną i tu hierarchia wartości jest taka, że na szczycie są wartości estetyczne, a poznawcze służą tylko im. Jakby ktoś nie wiedział, podobnie z wartościami wychowawczymi, z umoralnianiem, zaszczepianiem patriotyzmu oraz czystością przedmałżeńską. To wszystko znajduje się pod efektem estetycznym. Jeśli literatura ma być w jakiś sposób ładna, no to musi być ładna i koniec. Język, fabuła, treści pozafabularne – to wszystko musi zostać podporządkowane temu celowi. No bo trudno, chcieliśmy, żeby było ładne. Nie? Z tej przyczyny, jeśli używamy, to na przykład stylizacji na język fachowy. A nie języka fachowego. Można nawet użyć stylizacji na C++, ba, nawet na język D, co po B i C się pojawił, ale STYLIZACJI. Świadomego zabiegu w celu uzyskania efektu estetycznego, psia jego mać! W szczególności, używając owej stylizacji, trzeba mieć świadomość, że dla 98% albo 99,8% stwierdzenie, że informatycy pobili się w kawiarni podczas dyskusji o „goto”, nie będzie oznaczać kompletnie nic. Trzeba mieć ucho do języka i wyczuwać także straszliwe toporności języka fachowego. No cóż, na przykład „bronioznawcy” nie zajmują się ani jeżami, ani czterema pancernymi, z psem włącznie, i w związku tym, na terenie dzieła poświęconego dość wąsko pojętemu bronioznawstwu, nie dojdzie do kolizji z pancernikiem. Co zresztą nie jest najgorsze. Na przykład archaizacja? Proszę bardzo: „Zosia weszła do pokoju, zobaczyła Wojskiego i poprosiła: Pokaż mi swego kutasa!” Każdy zrozumie, że chciała zobaczyć ozdobną plecionkę, prawda? Ucho od śledzia... tfu, do języka! Bo tak naprawdę to chodzi o to, żeby nie wyjść tak, jak ja kiedyś wyszedłem sobie w liceum w Ząbkowicach. Na takiego ze wsi. I to jeszcze, jak się okazało, żeby to zwykła wieś. W Stoszowicach zdjęli drogowskaz do Przedborowy, lepiej, żeby nikt nie miejscowy przypadkiem się tam nie zapuścił! Choć tak po prawdzie to za kutasa u nas to nic, ludzie wyrozumiałe byli, chyba żeby komu w złości powiedział, a za humanistę to nie wiem. W sumie spokojnie było...

 


< 15 >