Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 23>|>

Tysiąckrotna myśl (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

„Mrok, który nas poprzedza”, znakomity debiut R. Scotta Bakkera, wzbudził uznanie krytyków oraz innych autorów fantasy, takich jak Steven Erikson i Kevin J. Anderson. Czytelnicy otrzymali zaproszenie do mrocznego, groźnego, niezwykłego świata, nieustępującego złożonością żadnemu we współczesnej fantasy. Spotkali również jedną z najbardziej interesujących postaci w całym gatunku: Anasurimbora Kellhusa, potężnego wojownika-filozofa, od którego zależy los gwałtownej, apokaliptycznej Świętej Wojny.

Drugi tom cyklu „Wojownik-Prorok” wprowadził czytelników jeszcze głębiej w niezwykły świat mitu, przemocy i czarów.

Zbliża się rozstrzygająca bitwa, a Anasurimbor Kellhus zmierza ku spotkaniu ze swym tajemniczym ojcem, trudząc się jednocześnie nad opanowaniem starożytnych umiejętności, które będą mu potrzebne.
Czy Kellhus zdoła sprostać stojącemu przed nim zadaniu, czy też zniszczą go wrogowie – wewnętrzni i zewnętrzni? Czy dotrze do starożytnego Shimehu i spotka się z ojcem? Czy z apokalipsy ocaleje ktoś, kto napisze historię Świętej Wojny?

„Myśl tysiąckrotna”, ostatni tom trylogii „Książę nicości”, udziela nam zaskakujących, pełnych rozlicznych implikacji odpowiedzi na te pytania. R. Scott Bakker zakwestionował wszystko, czego dowiedzieliśmy się przedtem, i poprowadził czytelników w nieoczekiwanych kierunkach, zmieniając obraz literatury fantasy. Po raz kolejny udało mu się stworzyć powieść, która wykracza poza wszelkie oczekiwania, zapewniając czytelnikowi wrażenia trudne do znalezienia w kanonie fantasy.

 

(MAG)

 

Śmierci, w ścisłym sensie, nie można zdefiniować, ponieważ wszelkie predykaty, jakie my, żywi, jej przypisujemy, z konieczności opisują Życie. Oznacza to, że Śmierć jako kategoria zachowuje się w sposób nieodróżnialny od Nieskończoności i od Boga.

Ajencis, „Trzecia analiza ludzkości”

 

Nie sposób przyjąć, że nasze słowa wyrażają prawdę, nie zakładając jednocześnie fałszywości wszelkich sprzecznych z nimi deklaracji. Ponieważ wszyscy ludzie uważają swe słowa za prawdziwe, podobne założenie w najlepszym razie brzmi ironicznie, w najgorszym zaś świadczy o skandalicznej zarozumiałości. Biorąc pod uwagę nieskończoną liczbę wszystkich możliwych opinii, któż mógłby być aż tak próżny, by sądzić, że jego własne żałosne zapatrywania są prawdą? Tragedia rzecz jasna polega na tym, że nie możemy uniknąć wygłaszania deklaracji. Wygląda więc na to, że musimy przemawiać jak bogowie, by móc rozmawiać jak ludzie.

Hatatian, „Nawoływania”

 

Wczesna wiosna, 4112 Rok Kła. Amoteu

 

Nieludzie zwali ją Incű-Holoinas. Arką Niebios.

Po swym starożytnym zwycięstwie nad Inchoroi Nil’giccas rozkazał sporządzić spis zawartości statku. Rezultaty tego przedsięwzięcia zapisano w „Isűphiryas”, wielkiej kronice Nieludzi. Statek miał trzy tysiące łokci długości, z czego z górą dwa tysiące wbiły się wraz z dziobem w udręczoną ziemię. Pięćset łokci szerokości. Trzysta głębokości...

Był górą o wielu komnatach, wykutą z lśniącego złotym blaskiem metalu, którego nie sposób było choćby zarysować. Całym miastem wepchniętym w wypaczone ciało pokracznej ryby. Wrakiem, którego świat nie był w stanie przełknąć, a wieki nie dały rady strawić. A także, o czym przekonali się Seswatha i Nau-Cayűti, ogromną, pozłacaną kryptą.

Wędrowali jego opuszczonymi trzewiami, a ich kroki skrzypiały na zbutwiałych deskach z żywicznego drzewa, którym podparto pochyłe ściany. Mijali kolejne kręte korytarze, ogromne komnaty, niektóre szerokie jak kaniony. Gdzie tylko spojrzeli, widzieli kości. Niezliczone kości.

Kruszyły się pod stopami wędrowców, otaczając ich łydki obłoczkami kurzu. Kości ludzi i Nieludzi, może szczątki starożytnych wojowników albo jeńców porzuconych tu, by zmarli z głodu w nieprzeniknionej ciemności. Połączone ze sobą trójkami kości Bashragów, grube jak laska proroka. Kości Sranców, rozsypane wszędzie niczym rybie ości w porzuconym obozie. A także inne, których nie potrafili zidentyfikować, kości o niepowtarzalnych kształtach, niektóre małe jak kolczyki, inne długie niczym maszty łodzi. Te ostatnie błyszczały jak naoliwiony brąz i nawet Nau-Cayűti nie był w stanie ich złamać pomimo swej legendarnej siły.

Seswatha nigdy dotąd nie czuł podobnej grozy. Była na tyle rozproszona, że z momentu na moment można ją było ignorować, jednak straszliwie głęboka, jakby wszystko, co dla niego drogie, zostało tu odsłonięte przed jakąś przerażająco wrogą prawdą. Intelektem rozumiał wszystko, co widział, ale trzewia paraliżował mu lęk. Wędrowali przez czeluści Min-Uroikas, gdzie niegodziwość Inchoroi przez tysiąclecia podgryzała granicę między światem a Zewnętrzem. A teraz głos ich potępienia był bliski... bardzo bliski.

Znajdowali się w toposie, miejscu, gdzie twarde granice rzeczywistości spowijał cień. Słyszeli grozę w niosących się tu echach. Bełkotliwe krzyki w dźwięku swych kroków. Jęki niezliczonych rzesz w brzmieniu własnego kaszlu. Ryki straszliwych bestii w swych głosach. Dostrzegali to, jakby obrazy przyszyto do granicy ich pola widzenia. Głowy o licznych paszczach wyłaniające się z mroku. Płaczące dzieci... Achamian nie potrafił już zliczyć, ile razy Nau-Cayűti odwracał się gwałtownie, próbując ujrzeć zjawy prosto przed swymi oczami.

Tam, gdzie grunt nie był zdradliwy, Achamian wlókł się za Nau-Cayűtim, wpatrując się bezmyślnie w to, co można było zobaczyć w niewielkim kręgu światła jego lampy. Pozlepiane odpadki leżące w korytarzach jak zrzucone skóry. Ściany ze złota, ich labiryntowe krzywizny przechylone wraz z wbitą w ziemię arką. Miniaturowe tabliczki pokryte pismem, które zdawało się zajmować wszystkie wewnętrzne powierzchnie. Nawet ich odbicia rozciągnięte groteskowo na ścianach i otoczone czarnymi nimbami.

Powłóczyli nogami z wyczerpania. Ręce im drżały. W końcu się zatrzymali, licząc na to, że chwilę pośpią w bezpiecznym miejscu. Achamian usiadł skulony w kącie między grodziami, przysypiając, a zarazem załamując w przerażeniu zaciśnięte dłonie. Wspominał każdy swój krok, każdą czarną lukę i cuchnący stęchlizną korytarz, zadając sobie pytanie, w którym punkcie nadzieja opuściła go ostatecznie. Jak mogli stąd uciec?

Nawet gdyby udało się im znaleźć to, czego szukał...

Czuł napór zachłannej pustki, labiryntów ciągnących się na górze i na dole. Miał wrażenie, że ze wszystkich stron dobiega go niesłyszalny ryk piekła.

– Kości – warknął Nau-Cayűti, dzwoniąc zębami. – To musiały być kości!

Achamian skulił się, spojrzał na jego smętny cień. Książę oplótł się ramionami tak samo jak on, jakby chciał osłonić nagość przed dojmującym mrozem.

– Niektórzy twierdzą – wyszeptał czarnoksiężnik – że cała arka składa się z kości, że te ściany pokrywała kiedyś skóra i pełne krwi żyły.

– Chcesz powiedzieć, że arka była niegdyś żywa?

Achamian skinął głową, wciąż kuląc się ze strachu.

– Inchoroi mówili o sobie „Dzieci Arki”. Najbardziej starożytne pieśni Nieludzi nazywają ich Sierotami.

– A więc to coś... było ich matką?

– Albo ojcem – odparł z uśmiechem Seswatha. – Nie mamy słów na określenie podobnych spraw. Nawet gdyby udało się nam przebić zasłonę tysiącleci, obawiam się, że nie zdołalibyśmy tego pojąć.

– Ja pojmuję całkiem nieźle – stwierdził młody książę. – Próbujesz mi powiedzieć, że Golgotterath to martwa macica.

Achamian przeszył go wzrokiem, walcząc z nagłym wstydem, który ciążył mu jak ołów.

– Pewnie masz rację.

Nau-Cayűti wbił spojrzenie w otaczającą ich ciemność.

– To ohyda – mruknął. – Ohyda. Dlaczego, Seswatho? Dlaczego toczą z nami wojnę?

– Żeby zamknąć świat – zdołał tylko odpowiedzieć czarnoksiężnik.

Zapieczętować go szczelnie.

Młodzieniec przyskoczył i złapał go za ramiona.

– Ona żyje! – wysyczał. W jego oczach zapłonął nagle ogień rozpaczy i podejrzliwości. – Powiedziałeś mi... obiecałeś!

– Żyje – skłamał Achamian. Uśmiechnął się i pogłaskał nawet młodzieńca po policzku.

Skazałem nas na śmierć.

– Chodźmy – rzekł syn wielkiego króla, prostując się w ciemności. – Boję się snów, które mogłyby nas tu nawiedzić.

Ruszył przed siebie z twarzą bez wyrazu.

Seswatha wypuścił z płuc oddech, który wydawał się raczej lodem niż powietrzem, a potem powlókł się za nim. Za Nau-Cayűtim, dziedzicem Trysë, najjaśniejszym światłem dynastii Anasűrimborów. Najjaśniejszym światłem ludzkości.

Kellhus sięgnął na zewnątrz... Spod ciepłej skóry spowitej w tkaninę, ze wspomnienia tajemnej pieśni...

Ojcze, przemierzyłem cały świat.

Siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze werandy, choć wokół stały lakierowane fotele. Zaduch dusznych pokojów ścierał się w tym miejscu z zimnym powiewem nadciągającym z nocy. Skierował niewidzące spojrzenie na tarasowy ogród, cienisty i chaotyczny, zarośnięty zielskiem. Klombami zawładnęły czarcie pazury i pokrzywy. Drzewa wiśni rosły w gęstych skupiskach, a ostatnie zbrązowiałe kwiaty zwisały z nich smętnie pośród chłodnej rosy. Z rynsztoków bił gryzący odór. Niewolnicy wylewali do nich wino, które zmieniło się w ocet. Czuł też piżmową woń zdziczałych kotów. Sięgnął na zewnątrz...

Przez kamienny mur i cegłę, nad jałowymi wzgórzami i równinami Shairizoru...

Zmierzałem Najkrótszą Drogą.

Nie widział sufitów, lecz rozkład zawieszonych w powietrzu ciężarów. Nie widział ścian, ale lęki, paradę rzeczywistych i wyimaginowanych wrogów. Nie przebywał w willi, ale w darze dawno umarłego cesarza, zabytku wymierającej rasy. Gdzie tylko spojrzał, widział kolumny pośród pilastrów, ziemię kryjącą się pod porysowanymi posadzkami...

Widział to, co poprzedzało stan obecny.

Już niedługo, ojcze. Już niedługo mój cień padnie na twoje drzwi.

Nagle wiatr przyniósł ze sobą wilgotną woń jaśminu i kobiecej żądzy. Kellhus usłyszał odgłos bosych stóp – jej bosych stóp – stąpających po marmurze. Odór czarów był wyraźny, niemal przemożny, ale Kellhus nie odwrócił się ku niej. Zamarł w całkowitym bezruchu, nawet gdy jej cień padł na jego plecy.

– Powiedz mi, kim są dűnyaini? – zażądała w języku starożytnego Kűniüri. Mówiła nim płynnie, z bezbłędnym akcentem.

Kellhus rozkazał swym myślom zawrócić, okiełznał legion, którym była jego dusza. Prawdopodobieństwo ścigało prawdopodobieństwo. Niektóre z nich zmierzały ku realizacji, inne zaś ku wygaśnięciu. Esmenet spowita palącym blaskiem. Esmenet krwawiąca u jego stóp. Słowa, kręte, rozgałęziające się ścieżki, przywołujące apokalipsę bądź zbawienie. Ze wszystkich rozmów, jakie odbył po opuszczeniu Ishuäl, żadna nie wymagała od niego większej... ścisłości.

Wreszcie spotkał się z Radą.

– Jesteśmy ludźmi – odparł. – Takimi samymi jak inni.

Stała przez chwilę obok niego, a potem odwróciła się i ruszyła, kołysząc biodrami, przez portyk. Była zupełnie naga.

– Nie wierzę ci – oznajmiła, osuwając się na czarną, bambusową leżankę.

Kącikiem oka widział, że objęła piersi dłońmi, wpiła palce w brzuch, a potem przesunęła nimi po wewnętrznej powierzchni ud. Uniosła kolano, wsunęła zakrzywione palce w cipkę. Zamruczała z przyjemności, jakby po raz pierwszy skosztowała sławnego smakołyku. Potem wyciągnęła dwa błyszczące palce i wetknęła je sobie do ust.

– Twoje nasienie jest gorzkie – wyszeptała.

Chce mnie sprowokować.

Zwrócił się ku niej, wciągnął ją do centrum swej uwagi. Trzepoczące tętno. Płytki oddech. Perełki potu łączące się w strużki. Czuł słony zapach jej skóry pokrytej gęsią skórką. Widział nawet jej obrzmiałe piersi i żar macicy. Ale jej myśli... To było tak, jakby zerwano sznurki łączące twarz Esmenet z jej duszą i przytroczono je do czegoś obcego i nieuchwytnego.

Czegoś, co nie było człowiekiem.

Kellhus uśmiechnął się jak ojciec próbujący dać delikatną nauczkę samowolnemu dziecku.

 


< 23 >