Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje (5)

 

 


Siedem pieczęci w szerokim świecie

 

okladka

Za mną kolejna część dziesięcioodcinkowego cyklu powieściowego „Siedem Pieczęci” Kaia Meyera, zatytułowana „Tajemnicze katakumby”.

Znane – i lubiane przeze mnie – dzieciaki wyjeżdżają wraz z ojcem Kiry na wakacje do Toskanii. Opuszczają Giebelstein, w którym siedzą przez większość roku (i w którym toczyła się akcja dwóch poprzednich tomów), i nareszcie mogą odetchnąć pełną piersią. Lubią wyjazdy z profesorem Rabensonem: zawsze za granicą, zawsze w ciekawej okolicy.

Mnie się to również spodobało, bo samo Giebelstein nie oferowało już ciekawych historii. W zapyziałej mieścinie brakuje miejsc, które mogłyby być tłem dla horrorów.

W Toskanii dzieci muszą się zmierzyć z kolejnymi demonami, tym razem gargulcami, które – magicznie ożywione i uwięzione w średniowiecznych lochach – nieprzewidzianym splotem okoliczności zostają uwolnione i zagrażają ludziom.

Nie ma sensu zajmować się treścią powieści; łatwo nam, dorosłym czytelnikom, odgadnąć zakończenie, skoro to dopiero trzeci odcinek z dziesięciu.

Warto powiedzieć coś innego – pierwszy raz dzieci (i czytelnicy) spotykają się z tragedią. Koleżanka profesora Rabensona, Amerykanka doktor Richardson, ginie rozerwana przez żarłoczne i wściekłe gargulce. Na szczęście wszelkie opisy zostały zastąpione przez domysły, jednak mnie, jakby nie było, osobie dorosłej, wyobrażenie sobie śmierci kobiety nie sprawiało trudności. Czyżby Kai Meyer szedł śladami twórczyni Harry’ego Pottera i pozwalał dorosnąć swoim bohaterom? Na razie nie wiem, dywaguję nieco. Ale nie powiem, żeby ta tragedia mi się podobała. Czytałam, dość uważnie obserwując córkę, czy zwróci uwagę na zjawisko śmierci bohaterów drugoplanowych. Niestety, zwróciła i, niestety, jej się to też nie spodobało.

Co innego czytać o nieżyjącej od dawna mamie głównej bohaterki (tom I), a co innego spotkać się z tragicznym wypadkiem prawie że twarzą w twarz: przed chwilą doktor Richardson żartowała z czwórką przyjaciół, a teraz pozostało po niej tylko długie, przeciągłe echo jej krzyków.

Oprócz tej „niedogodności” w odbiorze więcej złego słowa na książkę nie dam powiedzieć. Właściwie musiałabym powtórzyć zachwyty z dwóch poprzednich recenzji. Zatem króciutko: czytać, to znaczy zachęcić do czytania małolaty. Bo warto.

 

Karolina Wiśniewska

 

Kai Meyer

Tajemnicze katakumby (tom III serii Siedem Pieczęci)

Tłum. Roman Niedballa

Videograf II, 2006

Stron: 152

Cena: 19,90

 


Egan jak Bareja

 

okladka okladka

Do sięgnięcia po prozę Grega Egana zachęciły mnie pochlebne opinie, wielokrotnie wyrażane przez Jacka Dukaja. W Polsce dotychczas ukazały się dwie książki pisarza: „Stan wyczerpania” (Zysk i S-ka, 2003) oraz wydana w roku ubiegłym przez Solaris „Kwarantanna”. Korzystając więc z okazji, jaką jest ukazanie się drugiej z wymienionych powieści, pozwolę sobie napisać również kilka słów na temat wcześniejszej, tym bardziej że przeszła trochę niezauważona, w pewnym stopniu za sprawą nieszczęśliwie zaprojektowanej okładki. Zresztą omówienie porównawcze tych utworów, powstałych w odstępie trzech lat, jest jak najbardziej uzasadnione, bowiem mają ze sobą wiele wspólnego.

Obie powieści są napisane niejako według szablonu, cała akcja oparta jest o pewien dylemat z zakresu fizyki teoretycznej. W przypadku „Kwarantanny” jest to problem obserwacji w mechanice kwantowej, szerzej kojarzony z kotem Schrödingera. W skrócie chodzi o to, że według tej koncepcji wszystkie zdarzenia określone są prawdopodobieństwami, a jak się rzeczy mają, można stwierdzić jedynie dokonując pomiaru stanu, w jakim znajduje się obiekt lub proces. Związane jest to również z teorią światów równoległych – w jednym ze światów kot jest martwy, w drugim żywy. Egan modyfikuje tę koncepcję, sugerując, że obserwator może w pewien sposób kreować rzeczywistość i wpływać na prawdopodobieństwo wystąpienia danego stanu. W przypadku „Stanu wyczerpania” osią fabuły jest Teoria Wszystkiego. Ma to być sposób na opisanie wszystkich praw rządzących wszechświatem za pomocą kilku formuł matematycznych. Tak skonstruowana TW ma wyjaśniać w sposób spójny i zwięzły wszelkie relacje zachodzące pomiędzy obiektami zarówno w skali mikro-, jak i makrokosmosu.

W obu powieściach mamy też do czynienia z pewnego rodzaju zasłoną dymną, którą jest sam tytuł powieści. W przypadku „Kwarantanny” chodzi o Bańkę – nieprzepuszczającą światła barierę oddzielającą nasz Układ Słoneczny od reszty wszechświata. Prawdopodobnie jest to dzieło obcej cywilizacji, która chciała się zabezpieczyć przed wpływem ludzi. W drugim przypadku zmyłką jest sam stan wyczerpania – choroba psychiczna, rozprzestrzeniająca się do rozmiarów pandemii. Tytułowe pomysły wpisują się co prawda w fabułę jako elementy mające powiązanie z głównym problemem, jednakże wcale nie są kluczowe dla jego rozwiązania.

Według podobnej miary został skrojony także bohater każdej z książek – prawdziwy Lone Ranger, który w pojedynkę musi stawić czoła przeciwnościom, rozwikłać zagadkę i uratować świat. W „Kwarantannie” to Nick Stavrianos – eksglina, obecnie prywatny detektyw z mocno zmodyfikowanym przez nanoboty mózgiem. Dostaje zlecenie odnalezienia zaginionej w tajemniczych okolicznościach pensjonariuszki szpitala psychiatrycznego. W „Stanie wyczerpania” – Andrew Worth, naszpikowany elektroniką, która ma mu pomagać w produkcji reportaży z pogranicza nauki i sensacji. Jego aktualne zadanie to przygotowanie relacji z konferencji naukowej, gdzie noblistka Violet Mosala ma ogłosić Teorię Wszystkiego swojego autorstwa. Okazuje się, że ktoś jest w stanie posunąć się bardzo daleko, aby do tego nie dopuścić.

Tym, co jeszcze łączy oba tytuły, jest podobieństwo do filmów Barei. Bynajmniej nie humor, ale pewna prawidłowość. Otóż w niezapomnianych dziełach tego reżysera i scenarzysty fabuła gra rolę drugorzędną. Tym, co nieodmiennie zachwyca, jest ukazanie rzeczywistości PRL-u w krzywym zwierciadle. Perypetie Ryszarda Ochódzkiego są tylko pretekstem. Podobnie jest u Egana – opowiedziana historia służy do przedstawienia wykreowanego przez autora świata połowy XXI wieku. Świata rządzonego przez mutlikorporacje, w którym powstają nowe quasi-państwa, w którym nanotechnologia sprawia, że bohaterowie implementują sobie najnowszy software bezpośrednio do mózgu. Rzeczywistości, gdzie zabita w zamachu żona może towarzyszyć mężowi jako program będący sztuczną inteligencją; w której wreszcie zmiany społeczne doprowadzają do wyodrębnienia nowej płci, a raczej osób nie posiadających płci – tak zwanych Aseksów.

Z tych dwóch tytułów bardziej do gustu przypadła mi „Kwarantanna”. Sądziłem nawet, że powstała później i jest dowodem na rozwijanie warsztatu przez Egana. Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłem, że jednak było na odwrót.

Tym, co sprawia, że warto sięgnąć po prozę Grega Egana, jest w obu przypadkach, jak już pisałem wcześniej, świat przedstawiony – pod tym względem obie pozycje zasługują na uwagę. Natomiast przewaga książki wydanej przez Solaris objawia się w czym innym. Są to te momenty, w których autor odnosi się do koncepcji fizycznych, jakie legły u podstaw fabuły, i niejako objaśnia je czytelnikowi. Dla mnie to zaleta, jednak ponieważ powoduje to spowolnienie akcji, podejrzewam, że dla wielu wspomniane fragmenty mogą być ciężkostrawne. W tej sytuacji czytelnik ma dwie możliwości do wyboru: albo wgryźć się w temat, a nawet poczytać o nim szerzej, na przykład w Internecie, albo też prześliznąć się po nim, smakując stworzoną przez autora wizję przyszłości. W „Kwarantannie” to wgryzanie się jest łatwiejsze niż w powieści wydanej przez Zysk i S-ka. Jeżeli jednak po przeczytaniu „Kwarantanny” stwierdzisz, że chcesz więcej, to gorąco polecam „Stan wyczerpania”. Muszę jednak uprzedzić, że po czterech latach książka jest trudno dostępna i trzeba się zdrowo nabiegać, żeby ją kupić.

 

Tomasz Kopyra

 

Greg Egan

Stan wyczerpania

Tłum. Paweł Wieczorek

Zysk i S-ka, 2003

Stron: 432

Cena: 39,00

 

Greg Egan

Kwarantanna

Tłum. Konrad Kozłowski

Solaris, 2006

Stron: 320

Cena: 33,90

 


Kovacs – rewolucje?

 

okladka

Nie ukrywam, że od pierwszego kontaktu z Takeshim Kovacsem (czy raczej – z twórczością Richarda Morgana pod postacią „Modyfikowanego węgla” – pierwszego tomu cyklu o byłym Emisariuszu) byłam oczarowana. Pisarską – zarówno fabularną jak i stylistyczną – sprawnością autora, a przede wszystkim niezwykłą, intrygującą i wielowymiarową postacią, jaką udało mu się stworzyć. A także, może nawet najbardziej, światem. Uniwersum Kovacsa jest o tyle szczególne i ciekawe, że śmierć nie oznacza tu wyroku. Już nie. Rzecz jasna, nie wszyscy mogą sobie na życie wielokrotnego użytku pozwolić – nieśmiertelność czy, dokładnie rzecz ujmując, ponowne upowłokowienie „duszy” zapisanej w stosie korowym, swoistym twardym dysku, kosztuje. Mimo to życie traci wartość, zabijanie jest łatwiejsze, a i skrupułów (a raczej ich resztek, bo nigdy nie miała tego towaru w nadmiarze) ludzkość ochoczo się wyzbywa. Naszkicowawszy ten idylliczny obrazek, Morgan przeszedł w „Upadłych aniołach” do kolejnego etapu rozważań. Czy ludzkość była gotowa na kolonizację kosmosu, skoro tak naprawdę nie wie, co się w nim czai? Dokąd odeszli Marsjanie, którym, jak się nagle okazuje, homo podobno sapiens nie jest godzien skrzydeł czyścić pod względem zaawansowania cywilizacyjnego? I, nieco cyniczne, dywagacje na temat, czy chciwość ma jakiekolwiek granice i czy nie jest przypadkiem cechą międzygatunkową. Druga część, co rzadko się zdarza, była lepsza od „Modyfikowanego węgla”. Pozwalało to wiązać niemałe nadzieje z kolejną odsłoną losów Takeshiego – na „Zbudzone furie” czekałam zatem jak kania na deszcz.

Doczekałam się. Podstawową zaletą książki jest fakt, że ich akcja toczy się – wreszcie – na Świecie Harlana, rodzinnej planecie Takeshiego, w większości pokrytej wodą. Nowe, ciekawe i barwnie opisane środowisko, naturalna w tych warunkach subkultura surferów i nareszcie więcej szczegółów z dzieciństwa i chmurnej oraz durnej młodości głównego bohatera. Poza dość beztroskimi surferami (w końcu ewentualna śmierć czy kalectwo nie stanowią problemu – zmiana powłoki i po sprawie), „Zbudzone furie” przybliżają i inne ciekawe środowisko: lików czyli likwidatorów, którzy za pomocą wszczepionego specjalistycznego oprogramowania oczyszczają półwysep Nowe Hokkaido z „czynników niepożądanych” – wimów. Jest to zdecydowanie praca, za wykonywanie której przysługuje dodatek „szkodliwe”. Ale i adrenaliny ci przy niej dostatek. Jakby tych atrakcji było mało, w niewyjaśnionych okolicznościach giną jeden po drugim członkowie rodziny Harlana – zbieżność nazwiska z nazwą planety nieprzypadkowa. Fabuła wciąga, od lektury, jak zwykle w wypadku tego cyklu, nie sposób się oderwać. Książkę niewątpliwie polecam, niewiele zeszłorocznych pozycji może z nią iść w paragon.

A teraz będę się czepiać. Bo już mi się od tego kadzenia duszno zrobiło. Główną i podstawową pretensję mam do Morgana o zaprzepaszczenie wątku, który mógł i powinien stać się osią, a przynajmniej jednym z ważniejszych elementów historii. A mianowicie wątku „wyciekających” kopii i podwójnych upowłokowień. Jak się okazuje, wystarczy odpowiednia ilość wpływów i już można dowolnego pacjenta postawić twarzą w twarz z jego młodszym „ja”. Jest to niewątpliwie ciekawe i pouczające doświadczenie. Problematyka jednak została zmarginalizowana i zakończona w najbardziej sztampowy z możliwych sposobów, co jest przykre, gdy się pomyśli, co Morgan mógł z niej wyciągnąć. On jednak wolał tym razem skupić się na (skądinąd interesującej) kwestii – czy można ożywić wygasłą rewolucję (qeullistowskie Niepokoje) za pomocą jej wskrzeszonej ikony? I tu zabawił się moim zdaniem ryzykownie i niepotrzebnie, bo Quell miała w tym cyklu inną rolę, w której sprawdzała się znakomicie. Takie nagłe przesunięcie akcentów może się skończyć czkawką i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tak właśnie sprawy się mają w tym przypadku.

Z samym Takiem też dzieje się coś niedobrego. Być może to pobyt w kraju lat dziecinnych tak go rozstraja, tym niemniej spójna do tej pory koncepcja postaci jakby zaczęła się Morganowi rozsypywać. Niezrozumiała, jakby naprawdę podyktowana przez ślepą furię krwawa krucjata, dziwna zaiste u kogoś obdarzonego legendarnym warunkowaniem naiwność – to tylko bardziej znaczące oznaki tej przypadłości.

Tyle o treści. A teraz zasadnicza uwaga co do formy. Jeśli już wydaję 50 złotych na ten jakoby elitarny i nobilitujący czytelniczo, a w rzeczywistości cegłopodobny i irytujący jak cholera hardcover, to życzyłabym sobie, by tekst był porządnie skorektowany. Tymczasem jest w nim masa literówek i to najczęściej nie takich, które zmieniają sens jednego wyrazu, ale takich, które odbierają logiczną strukturę całym zdaniom. Przy całej ideologii, jaką wydawnictwo ISA dorabia z uporem godnym zaiste lepszej sprawy do takiej, a nie innej formuły wydawania tego cyklu, dopuszczanie do niedoróbek na taką skalę uważam za kpinę z czytelników, którzy wszak w założeniu mieli się dzięki temu zakupowi poczuć „wybrańcami”.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Richard Morgan

Zbudzone furie

Tłum: Marek Pawelec

Stron: 528

Cena: 49,90

 


Historia, której koniec znam

 

okladka

Mity dotyczące wojny trojańskiej rozpalają wyobraźnię. Czegóż w nich nie ma? Jest miłość i nienawiść, jest honor i zdrada, jest spryt i mądrość. Krzyżują się tu wątki i czyny bliskie ludzkiemu sercu. Opowieść o Troi to też piękna bajka o zmierzchu epoki herosów, o bóstwach plączących losy całych krain i narodów. To także świetny temat do rozważań dla tych, którzy nie wierzą w wojny wywoływane przez siły wyższe. Można dociekać, o co tak naprawdę walczono, co zadecydowało o upadku Troi, jak mogła się potoczyć wojna. Nic więc dziwnego, że również pisarze nie mogą oprzeć się pokusie dywagowania i przelewania na papier własnych wersji dawnych dziejów.

Książka „Troja. Pan Srebrnego Łuku” to fantasy zakotwiczone w greckiej mitologii i historycznych dziejach Grecji, ukazujące losy znanych z historii lub mitologii postaci.

David Gemmel wziął na warsztat wojnę trojańską, ukazując ją poprzez pryzmat życia pobocznych bohaterów tamtych wydarzeń. Jako specjalista od gatunku heroicznej fantasy i pisanych z rozmachem epopei, rozpoczął swoją opowieść wiele lat przed samą wojną, abyśmy mogli wczuć się w śródziemnomorski klimat okresu herosów. Autor zapoznaje więc nas z życiem w czasach pokoju. Krainy, które poznajemy, rozwijają się i bogacą. Kupiectwo przynosi korzyści wszystkim, wojny niosą tylko zniszczenia i zacofanie – taka dewiza zdaje się przyświecać władcom i możnym świata przedstawionego. Nic więc dziwnego, że wszystko tu kręci się wokół morza i morskich szlaków handlowych. Nie wszyscy jednak korzystają z owoców, jakie przynosi rozwój handlu. Życie nie jest łatwe, marynarze giną na morzu, statki nie radzą sobie ze sztormami, na lądzie żyje wielu biedaków, choroby to rzecz powszechna. Z drugiej strony możni tego świata, ograniczani tylko samodzielnie ustalonymi konwenansami, pławią się w luksusie, mieszkają w pięknych pałacach i niezwykłych miastach. W tak skonstruowanym świecie autor zabiera nas na pokładach galer w długą podróż po zachodnim wybrzeżu dzisiejszej Turcji. W podróż, dzięki której dobrze poznamy bohaterów powieści, dzieląc z nimi blaski i cienie starożytnego życia.

Tworzenie postaci jest mocną strona prozy Gemmela. Bohaterowie są pełnokrwiści, ludzcy, wyraziści. Mimo iż autor wprowadza ich bardzo wielu, to nie pogubimy się w natłoku egzotycznie brzmiących imion. Niewątpliwie jest to także zasługa znajomości mitologii greckiej, co daje pewien komfort przy czytaniu – nie potrzebujemy dodatkowych wyjaśnień, kim była Afrodyta, a kim Apollo. Greckich bogów znamy przecież o wiele lepiej niż wywodzące się z naszego kręgu kulturowego, zapomniane bóstwa słowiańskie. To samo tyczy się postaci wyjętych z kart „Iliady”. Teraz jednak Hektora, Priama, Andromachę czy Eneasza poznajemy bliżej, z bardziej ludzkiej strony. Miotają nimi często sprzeczne uczucia, mają potężne dylematy dotyczące własnego postępowania, nieustannie próbują dociec, co jest słuszne, a co nie. Eneasza, głównego bohatera książki, ciągle dręczy kwestia konsekwencji własnych czynów. Jest bardzo odpowiedzialny i polega na rozumie bardziej niż na emocjach. Zna siłę plotek, potrafi też perfekcyjnie wykorzystać stereotypowe ludzkie zachowania. Podczas lektury odnosiłam jednak wrażenie, że motywy działań protagonistów nakreślone zostały według współczesnych nam standardów i norm. Dlatego też chyba łatwo przywiązujemy się do bliskich nam postaci powieści.

Zastanawiające jest podejście autora do samej mitologii. Dość dowolnie łączy i dzieli mityczne postaci. Gemmelowski Eneasz nie jest dokładnie tym, którego znamy. Nie wyniesie z pokonanej Troi swego ojca, Anchizesa. Występuje tutaj pod dwoma imionami, które w mitologii odnoszą się do dwóch różnych osób. Nie poślubi Laodike ani tym bardziej Kreuzy, czego można by oczekiwać, znając greckie opowieści. Autor dowolnie żongluje losami bohaterów, chociaż zachowuje pewne punkty odniesienia – Priam wciąż jest królem Troi, Hekabe jest jego żoną, a Hektor następcą. Po lekturze pierwszej części cyklu bardzo ciekawi mnie, jak autor uzasadni udział Odyseusza w walce przeciwko Troi. Zdecydowanie spodobały mi się postaci drugo- i trzecioplanowe – szczególnie wygnany syn egipskiego faraona, czy też postaci skrytobójców i marynarzy. Wszyscy są barwnie odmalowani, dla każdego autor przygotował krótki epizod z życia, który zadecydował o ich charakterze i profesji. Co prawda przywoływanie wspomnianych epizodów w chwili, gdy czytelnik oczekuje rozwoju akcji może nużyć, ale przeważnie jest uzasadnione.

Podsumowując, mogę polecić książkę jako znakomite czytadło w swojej kategorii. Sprawnie poprowadzona akcja i przejrzysty styl autora sprzyjają szybkiemu przechodzeniu przez rozdziały. Umiejętne przeplatanie akcji epizodami refleksyjnymi i opisami życia bohaterów powoduje, że lektura nie nuży. Rozdziały są dość krótkie, ale za to oglądamy akcję z perspektywy różnych uczestników wydarzeń. Gdyby nie twarda okładka książka, byłaby świetną lekturą do pociągu lub autobusu. Wciąga na tyle, że nawet rozmawiający obok współpasażerowie nie przeszkadzają.

„Troja. Pan Srebrnego Łuku” to pierwsza część cyklu trojańskiego Davida Gemmela. Przyzwyczaił on swoich czytelników do dość długich opowieści – jego pierwsza saga liczy jedenaście tomów. Nie wiadomo, ile tomów mógłby mieć cykl trojański, gdyby nie nagła śmierć autora latem 2006 roku. Cykl składa się więc tylko z dwóch części – drugą jest „Tarcza gromu”, obecnie w przygotowaniu. Trzecia część ma jednak szansę ujrzeć światło dzienne dzięki temu, iż autor pozostawił swojej żonie dokładne notatki dotyczące rozwoju głównych postaci oraz konspekt powieści. Czytelnikom, którzy chcą poznać losy mitycznych bohaterów zinterpretowane przez Davida Gemmela, pozostaje być cierpliwymi.

 

Agnieszka Falejczyk

 

David Gemmel

Troja. Pan Srebrnego Łuku.

Tłum: Zbigniew A. Królicki

Rebis, 2006

Stron: 384

Cena: 39,00

 


< 10 >