Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


Stary człowiek i Jeziora

 

okladka

Gdy zapytasz kogokolwiek o ulubiony horror, odpowiedzią na 99,9% będzie tytuł jakiegoś filmu. Pewnie będzie to któraś z „Pił” albo kolejny „Koszmar z ulicy Wiązów”. Znajdą się tacy, którzy rzucą tytułem jednej z licznych powieści Kinga, inni przypomną o H. P. Lovecrafcie, albo E. A. Poem. Oczywiście nazwiska czy tytuły mogą być zupełnie inne, ale to nieistotne. Istotne jest, że nikt nie wymieni autora rodem z Naszego Wspaniałego Kraju, jako że u nas mało kto ten gatunek eksploatuje. A szkoda. Nawet bardzo szkoda. Bo Polska to niezwykle obiecujące miejsce dla pełnokrwistego horroru. Niby nie straszy tu nic, poza absurdami, jednak parę odpowiednich lokalizacji by się znalazło... Dlatego też wielkie brawa należą się Łukaszowi Orbitowskiemu, jednemu z nielicznych dobrych polskich twórców grozy. Brawa uzasadnione, bo jego nowa powieść, poza tym, że jej akcja dzieje się w Naszej Wspaniałej Ojczyźnie, ma jeszcze mnóstwo innych zalet.

Chwila, napisałem „powieść”? Przepraszam, zaszła pomyłka. Bo w „Tracę ciepło” mamy do czynienia nie z jedną, długą, lecz trzema minipowieściami. I tak pierwsza, pod tytułem „Rok Zero”, to historia śmierci starego woźnego, dzięki której Kuba i Konrad zaprzyjaźniają się i odkrywają swój tajemniczy dar, jakim jest możliwość przenoszenia się do równoległej z naszą rzeczywistością Krainy Jezior, choć może to raczej przekleństwo. Druga, czyli „Strzępy”, traktuje o sekciarskim guru, o tym, jak został pokonany, i jego zemście. „Królestwo powietrza” zaś to opowieść o aniele, który pragnął uszczęśliwić mieszkańców pewnej wsi. Teksty są przedstawione chronologicznie, od dzieciństwa bohaterów (autora?) aż do teraźniejszości, dlatego też, mimo dość luźnego powiązania pomiędzy powieściami, należy je czytać po kolei.

Jak powiedziałem wcześniej, brawa dla Orbitowskiego są w pełni zasłużone. Ba, zasłużył nawet na owacje na stojąco przez pół godziny. Co jednak sprawia, że ta książka jest lepsza od innych horrorów na naszym rynku (fakt, że jest ich mało, niczego nie zmienia)?

Przede wszystkim niesamowity klimat. Każdy budynek, każda uliczka, każdy kawałek chodnika emanuje emocjami. Nawet najmniejszy element świata przedstawionego tętni życiem. Uczucia, pasje niemal nie mieszczą się między okładkami. Tu nawet najbardziej śmierdzący zaułek ma duszę, a prosty menel skrywa pod łachmanami i brudem bardziej złożoną naturę, niż można by się spodziewać.

Chwalą się też nieprzegadane pomysły i świetny język. Dialogi są błyskotliwe, czasem zabawne, momentami trochę patetyczne, ale nade wszystko realistyczne. Nie ma tu mowy o sztuczności czy naciąganiu. To po prostu język dzisiejszej ulicy. W połączeniu z ciekawymi pomysłami – bo kto by pomyślał, że potężnego Proroka można zniszczyć za pomocą... ale co ja wam będę psuł zabawę, sprawdźcie to sami! – i swojskimi realiami, daje nam to naprawdę znakomity kawałek prozy.

Z powyższych słów można by wnioskować, że „Tracę ciepło” jest książką pozbawioną wad. Czy tak jest w istocie? Niestety nie. Chociaż jest ich naprawdę niewiele, to jednak są – a właściwie jedna, która mnie osobiście szczególnie irytuje. Mam na myśli pewną scenę ze „Strzępów”, podczas której aktualne wydarzenia zostają przerwane i następuje retrospekcja. Ja rozumiem, że była ona dość istotna dla fabuły, ale czy nie dało się jej wcisnąć gdzieś dalej?

I jeszcze jedno – dlaczego taki format?! Toż to mi się na półkach nie mieści, a i transportować trudniej. Żegnaj czytanie w zatłoczonym autobusie.

Niemniej jednak chyba się czepiam, bo i tak uważam nowe dzieło Łukasza Orbitowskiego za kawał bardzo dobrej literatury, więc gdybyście zapytali mnie o ulubioną powieść grozy, to obecnie bez namysłu odpowiedziałbym: „Tracę ciepło”. Chociaż czuję się trochę oszukany – chciałem jedną, dostałem trzy. Niby lepiej, ale jednak to pewne rozczarowanie...

Następnym razem poproszę, też grubą, ale jedną!

 

Marcin Kamiński

 

Łukasz Orbitowski

Tracę ciepło

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 490

Cena: 39,99

 


Dom Wschodzącego Słońca

 

okladka

Biorąc do ręki książkę Aleksandry Janusz, wiedziałam o niej tylko tyle, że jest to debiut, należący do gatunku young fantasy – więc należało założyć krąg odbiorców w wieku lat -nastu, nie -estu. Kiedy na początku zapoznałam się z buntowniczą, aczkolwiek nieprzeciętnie inteligentną nastolatką Eunice i jej kolegą kujonem, doznałam nieprzyjemnego przeczucia, że czeka mnie lektura czegoś w rodzaju Spielbergowskich „Goonies” w wersji cyberpunk. Zwłaszcza że pojawiła się także postać tajemniczego geniusza cyberświata o jakże rollplayowym pseudonimie Silver Knight. Oto zbierze się grupa klasowych odszczepieńców: buntowniczka, jajogłowy niedorajda, zapewne też poczciwy mięśniak i nieodzowny „element komiczny”. W dzień będą przykładnie odrabiać lekcje, usypiając czujność dorosłych, nocą przemieniając się w superherosów w Ponadsieci.

Jakże niebotycznej doznałam ulgi, po zaledwie paru stronach przekonawszy się, że tym razem intuicja zawiodła mnie na całej linii. Z hipotetycznej obsady pozostał tylko element komiczny, lecz o tym później.

Akcja „Domu Wschodzącego Słońca” rozgrywa się w Ameryce. Trochę dziwi fakt, że autorka wybrała akurat USA, podczas gdy obecnie przychylniej patrzy się na historie, rozgrywające się tu i teraz – w Polsce. Jednak prędko doszłam do wniosku, że Ameryka Aleksandry Janusz jest de facto jeszcze jednym Neverlandem. Fikcyjne miasto Farewell zostało geograficznie umieszczone za oceanem po to, by łatwiej było w nim zgromadzić galerię malowniczych typów bohaterów takich jak Lloyd – pół-Azjata z wielkim mieczem, Gabriel Shade – supergwiazda rocka (który w jednej osobie zawiera „smutnego faceta z przeszłością” i „element komiczny”), czy Timothy – czarodziej komputera, który w Polsce mógłby pracować jedynie na domowym pececie, a pseudoamerykańskie realia umożliwiły wyposażenie go w najwspanialszy sprzęt niczym z filmów o Bondzie. Ukłonem w stronę naszej ojczyny są natomiast sugestie, iż dwoje potężnych magów, Krzysztof i Kaja, pochodzą właśnie z Polski. Postacie przedstawiane przed Janusz, choć w widoczny sposób archetypiczne, są jednocześnie pełnokrwiste, sympatyczne i działają na wyobraźnię.

W Farewell magia w cudowny sposób przeplata się z rzeczywistością, choć oczywiście szarzy, niemagiczni obywatele nie są w stanie tego dostrzec. Eunice, wpadłszy w czarodziejski świat jak śliwka w kompot, przekonuje się, że tuż obok żyją potężni (i długowieczni) magowie, szczurołaki i potomkowie elfów, a wampiry stworzyły nawet strukturę mafijną. Gdzieś w mroku czai się potwór, zresztą wspaniale wykreowany. Światło i Ciemność od lat balansowały na szalkach wagi i fabuła książki opowiada o niepewnym czasie, kiedy równowaga została zachwiana. Akcja toczy się dynamicznie, nie brakuje tu pędzących samochodów i motocykli oraz walk. Trup się ściele całkiem gęsto, a Lloyd Dark ze swą kataną łamie prawa grawitacji (i parę innych przy okazji). Gdyby „Dom Wschodzącego Słońca” sfilmowano, z pewnością reżyserem powinien być Katsuhiro Otomo. Z przyjemnością stwierdziłam jednak, że autorka absolutnie nie schlebia najniższym gustom i niejaka „animowatość” jest tylko przyprawą, dodającą literackiej potrawie należytej pikantności.

Podobnie jak w „Kronikach Drugiego Kręgu” czy „Kłamcy” Jakuba Ćwieka, „Dom Wschodzącego Słońca” jest zbiorem trzech opowiadań i jednej mikropowieści, stanowiących logiczny ciąg fabularny, spiętych ze sobą jak klamrą postacią Eunice Wight. W kolejnych częściach poznajemy głównych bohaterów opowieści, a autorka inteligentnie dozuje napięcie, odkrywając kolejne skrawki tajemnic i podsuwając czytelnikowi pojedyncze kawałki puzzla, który powinien samodzielnie złożyć, stawiając własne hipotezy na temat pustych tymczasowo miejsc. Z jakich powodów wybuchła kiedyś wielka magiczna wojna? Dokąd odeszła Kaja? Co zawiera błękitna księga przepowiedni i czym jest Wierzba? Nawet nazwa Farewell – Pożegnanie – wydaje się znacząca, gdyż odniosłam wrażenie, że magowie zamieszkujący tytułowy Dom, mają za sobą ciężki bagaż przeszłości, a tylko młodziutka Eunice – przyszłość. Niepewną.

Ostatnia strona pozostawiła mnie z wieloma pytaniami oraz wrażeniem, że cały tom jest w istocie wstępem, rozbiegiem do właściwej historii, która pojawi się w następnej części. Choć autorka nie ustrzegła się drobnych błędów: zbyt wiele na mój gust cliffhangerów typu „zabili go i uciekł”, niejakie zamieszanie z retrospekcjami, jednak stają się one mało ważne przy sprawności językowej, doskonałej kreacji bohaterów, dobrej psychologii, niewątpliwej erudycji i umiejętności zainteresowania czytelnika opowieścią. „Dom Wschodzącego Słońca” przeczytałam z wielką przyjemnością i czekam na następny tom. Krótko: inteligentna literatura rozrywkowa. W skali 1-10 solidne 8.

 

Ewa Białołęcka

 

Aleksandra Janusz

Dom Wschodzącego Słońca

Runa, 2006

Stron: 400

Cena: 28,50

 


Demony nigdy nie śpią, a jesienią polują

 

okladka

Debiutancki zbiorek opowiadań Jarosława Grzędowicza jest moim zdaniem najlepszą rzeczą, jaka wyszła spod pióra tego autora. A czytałam „Pana Lodowego Ogrodu” oraz „Popiół i kurz”. „Wilczą zamieć” zresztą też. Wiem, że jest to teza dziwna i nieco nielogiczna, bo jakże debiut pisarza, który kilka miesięcy temu zdobył bezprecedensowy Zajdlowy dublet, może być lepszy od późniejszych, bardziej docenionych przez środowisko dokonań, które ex definitio są przecież dojrzalsze, bogatsze o nabyte doświadczenie i tak dalej. A jednak zdania nie zmienię. „Księga jesiennych demonów” jest znakomita, spójna i przemyślana od początku do końca. Mimo że kompozycyjna klamra została oparta na pomyśle znanym z „Szóstego zmysłu”, spełnia przypisaną jej w strukturze zbioru rolę znakomicie, a to najważniejsze. Poszczególne teksty nieco różnią się poziomem, ale wyraźnie od pozostałych odstaje tylko jeden – „Wiedźma i wilk”. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.

Podstawową zaletą opowiadań wchodzących w skład „Księgi” jest to, że potrafią przekonać czytelnika, że nie ma do czynienia z żadną fantastyką. Obcuje sobie najspokojniej w świecie z celną, ironiczną, ponurą w wymowie prozą obyczajową. Pełną trafnych, gorzkich obserwacji dotyczących ludzkiej codzienności, tego, co wspólne dla nas wszystkich. Lęku przed utratą pracy, mimo że jej nienawidzimy. Lęku przed zdradą partnera, któremu przecież ufamy. Lęku przed samotnością. Lęku przed chorobą psychiczną. Któż z nas nie zna tych lęków? Kiedy już autorowi uda się czytelnika uspokoić, oszukać, uśpić jego czujność – sięga po asa, którego chowa w rękawie. Wypuszcza kolejnego demona, żywiącego się kolejnym z naszych powszednich strachów. Pozwala to uzyskać niebywały efekt autentycznego zaskoczenia i – otóż to – nastrój grozy. „Wiedźma i wilk” to jedyny tekst pod tym względem „spalony” już w tytule. Osoba bohaterki sprawia, że magia jest obecna od początku, nie ma efektu, przez co opowieść „gryzie się” z pozostałymi. Fabularnie też jest najsłabsza.

Pozostałe, budowane na podobnym, omówionym wyżej, efektywnym schemacie, też oczywiście nieco różnią się poziomem. Zdecydowanie najlepszy jest otwierający zbiór „Klub absolutnej karty kredytowej”. Po prostu – oparty na najlepszym pomyśle. Kolejne niewiele mu ustępują. Znacząco na minus odstają tylko zamykające zbiór „Czarne motyle”. Tekst, mimo że napisany typowym dla autora oszczędnym, mało emocjonalnym stylem, jest pięknym i wzruszającym opisem tęsknoty wdowy za tragicznie zmarłym mężem. Tu jednak, jedyny raz, fantastyczny as z rękawa okazał się blotką, która wszystko popsuła. Zupełnie nie przystawał do całości, zabrakło finezji, w efekcie sprawia wrażenie nieumiejętnie przyszytego kikuta.

W sumie jednak „Księga” to najlepszy zbiór opowiadań polskiego autora, jaki miałam przyjemność czytać. Fabryka Słów przygotowuje jej reedycję – będzie to okazja dla tych, którzy do tej pory nie zapoznali się z tą częścią dorobku Jarosława Grzędowicza, teraz już trudno dostępną. Okazja poznania Grzędowicza, jakiego jeszcze nie znają. Z nowej, choć to prawie niemożliwe, jeszcze lepszej strony.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jarosław Grzędowicz

Księga jesiennych demonów

Fabryka Słów, 2003

Stron: 416

Cena: 27,99

 


O babcinym rosołku

 

okladka

Jest takie słowo: poprawny. Zawodnik gra poprawnie: zawsze jest w tym miejscu boiska, co trzeba i zawsze odbierze podanie, ale brak mu iskry bożej, a do końca jego zawodniczej „kariery” nie zainteresuje się nim selekcjoner reprezentacji narodowej. Stosunki pani X i pana Y są poprawne: w spokoju ducha doczekają złotych godów, co w czasach galopujących rozwodów jest godną uwagi rzadkością, ale też w bezpiecznej odległości omija ich foille a deux, a o hemingwayowskim poruszeniu się ziemi mogą co najwyżej pomarzyć.

Powieść Mieszka Zagańczyka „Czarna ikona” jest książką poprawną. Wszystko jest w niej w porządku, barwne, ciekawe – i takie samo, jak wszędzie indziej. Jest kolorowe Bizancjum, z jego splendorem, intrygami i pychą. Jest światek miejscowych złodziejaszków, ze wszystkimi ich niezaleczonymi kompleksami i chęcią udowodnienia – przede wszystkim sobie – że są lepsi niż są. Zarówno arystokraci odziani w brokaty, jak i złodzieje w zgrzebnych kurtkach mają swoje pragnienia, swoje ambicje i swoje dążenia, osobliwie zbieżne, osobliwie podobne. Wszyscy starają się je realizować. Tylko że...

Tylko że wszystko to jakieś takie... takie jak zawsze, jak wszędzie. Niczym nie zaskakuje. Nie smakuje inaczej niż zwykle.

Jest środowisko złodziejskie? Ano, jest. Kalikst Belzebub i jego kompani wolny czas spędzają w oberży, popijając piwo albo zabawiając się bizantyjską odmianą strzelania do rzutków. Czas upływa im na prostych rozrywkach, piciu i wykonywaniu drobnych zleceń – tak jak innym podejrzanym elementom. Dlaczego żaden z członków gildii złodziei niczym czytelnika nie zaskoczył? Dlaczego nie cieszy się sławą legendarnego kochanka, znawcy starych rękopisów ani nie para się po amatorsku telekinezą?

Jest też pokrzywdzony przez los oraz bieg historii członek rodziny panującej? Ano, jest. I o czym marzy? O odzyskaniu władzy, rzecz jasna. Nie o spokojnym żywocie na prowincji, gdzie w spokoju ducha może zajmować się uprawą oliwek. Nie o zgłębianiu traktatów filozoficznych ani zwiększaniu swego doświadczenia erotycznego. Nie o otwarciu wrót pomiędzy światami. Nie. Ze wszystkich rzeczy, których mógłby pragnąć, on pragnie sprawować władzę. Jak zawsze, jak wszędzie.

I jest też złowrogi demon, któremu zechciało się nawiedzić stare drzewo. Czy chce przez to coś osiągnąć, coś wynegocjować, lepiej poznać podsłoneczny świat i żyjących w nim ludzi? Nie, on po prostu żądny jest krwi ofiar, jak zwykły być żądne demony. I w sposób klasycznie trywialny zostaje pokonany przez sprytnego cwaniaczka. Dlaczego wszystko rozstrzyga się tak prosto? Dlaczego autor nie zafundował czytelnikowi na przykład pojedynku intelektualnego człowieka i demona, w którym ten pierwszy wygrywa, a ten drugi honorowo zstępuje do piekieł? Dlaczego go nie zaskoczył?

I są w końcu Czarny Mnich i Czarna Ikona. I jest ich działanie – bez wątpienia mroczne i czarne, jak w tytule. Efektem owego działania poczciwy z gruntu i porządny jegomość zamienia się w amoralną i pozbawioną emocji maszynę do zabijania. Na potwierdzenie owej bezemocjonalności odbywa z zakochaną w nim kobietą krótki seksik a la American Psycho, wypręża dumnie pierś, i nie zaprzątając sobie głowy zbędnymi myślami, wyrusza, by spełnić rozkaz swego pana.

Niby wszystko w porządku, niby nie ma się do czego przyczepić, jest wartka akcja, bohaterowie i intryga. Tylko wszystko jest takie, jak zawsze. Nie ma zaskoczenia, nie ma nowości, nie ma tego dreszczu, którego po książce dziejącej się w tak pięknym, ciekawym czasie i miejscu jak Bizancjum się spodziewałam. Podczas lektury miałam wrażenie, że popijałam babciny rosołek: pożywny, klarowny, ładnie podany, posypany zieloną pietruszką. Taki, jaki piłam zawsze. Wątroba po nim wprawdzie nie rozboli, ale wywołania ekstazy kulinarnej też nie należy się po nim spodziewać. Szkoda. Szkoda ogromna. Bo jako osoba idealnie zrównoważona, raz na jakiś czas pożądam doznań ekstremalnych, i z niecierpliwością czekam na miłe zawirowania. Niestety. Nie tym razem.

Na zakończenie nieco prywaty. Pozwolę sobie w podzięce uścisnąć dłoń redaktorowi, którym okazał się Marcin „Wąż Marlo” Wroński. Za co? Ano, za dostarczenie mi kilku chwil refleksji. Redaktor ów odważnie firmuje swoim nazwiskiem takie eksperymenta stylistyczne jak: Nagle przystanęli i nałożyli na końskie kopyta worki, żeby ciszej biegły. (s. 216), trzeszczały skrzynie z dostawami towarów (s. 131), w ustach miał tylko kolejne kubki z winem (s. 130), a także rozliczne inne, których nie zakreśliłam sobie, bo ołówek gdzieś mi się potoczył. Uważam, że język polski jest tworem żywym i powinien się rozwijać, nawet w tak nowatorski sposób. Szkoda ogromna tylko, że to jedyne nowatorstwo, jakie w tej powieści występuje.

 

Hanna Fronczak

 

Mieszko Zagańczyk

Czarna ikona, tom I

Fabryka Słów, 2006

Stron: 434

Cena: 29.99

 


< 05 >