Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!

 

okladka

Czy raczej – niemieckiej(?). Ledwie co ponura morda inkwizytora z Hez-Hezronu zniknęła z witryn księgarń, a już jej miejsce zastąpił „Młot na czarownice”. Nie za długo jednak na nich gościł, bo opowieści o Mordimerze schodzą jak świeże bułeczki. Dlaczego tak się dzieje? Czy to wina masonów? Oddziaływania kosmitów? Kryzys wiary?

Nic z tych rzeczy. Tym dziwniejsza jest ta popularność, że są to zaskakująco zwyczajne opowiadania. Wyróżniają się jedynie przedstawionym uniwersum – mamy tu świat, w którym Chrystus zszedł z krzyża i wymordował wszystkich swoich przeciwników, wraz z większą częścią mieszkańców Jerozolimy. Brzmi zachęcająco? No cóż, wizja, którą przedstawia nam Piekara może i jest całkiem interesująca, ale kuleje w co najmniej kilku punktach. Bo choć teoretycznie wszystko gra, nawet zwykły krzyż został zastąpiony złamanym, to w praktyce nie czuć tej niechrześcijańskości. Nawet sam Mordimer przebąkuje coś o litości – a przecież modli się o to, by Bóg „dał mu siłę, by nie przebaczał Jego winowajcom”. Coś tu się nie zgadza, czyż nie?

Idąc dalej tropem błędów logicznych: dlaczego stolica cesarstwa, w domyśle niemieckiego, ma tak pogańską nazwę? I dlaczego Mordimer w jednym z opowiadań, mając przed sobą zagadkę dotyczącą „naszych” stygmatów, zwyczajnie ją olewa? O ile drugie z pytań można sobie tłumaczyć fanatyzmem itepe, o tyle na pierwsze nie znajduję żadnej odpowiedzi

Nie znaczy to jednak, że „Młot na czarownice” jest kiepski. Wręcz przeciwnie. Postaci są skonstruowane w taki sposób, że nie ma mowy o papierowości – główny bohater to dla przykładu wredny, fałszywy drań, prawdziwy wilk w owczej skórze. Inni też nie lepsi – panowie szlachta wręcz zachwycają swoją arogancją, kmiotkowie i mieszczanie, choć nie zawsze grzeszą inteligencją, o swój interes zadbać potrafią. Słowem – świat żyje własnym życiem.

Historie przedstawione na trzystu sześćdziesięciu sześciu stronach książki są dość różnorodne i ciekawe. A to na prowincji pojawiło się dziecko przejawiające niezwykłe zdolności, a to w tajemniczy sposób ginie jeden z możnych miasta, innym razem ktoś z wyższych sfer wynajmuje „naszego uniżonego sługę” do poszukiwania wampira. Czyta się je szybko i przyjemnie, ale niestety równie szybko parują z głowy, zostawiając czytelnika z pytaniem w stylu „Cholera, o czym to było?”.

W ramach podsumowania uderzę w nieco biblijny ton – zaprawdę, powiadam wam, „Młot na czarownice” to przygoda na jedną noc. Wciąga i nie pozwala odejść aż do ostatniej strony. Niemniej jednak polecałbym najpierw przeczytać „Sługę Bożego”, gdzie czuć najwięcej świeżości w pomysłach, a i wykonanie wydaje się lepsze. Że co? Czytałeś już „Sługę...”? Nie podobał ci się? To „Młot...” też możesz sobie odpuścić...

 

Marcin Kamiński

 

Jacek Piekara

Młot na czarownice

Fabryka Słów, 2007

Stron: 366

Cena: 29,99

 


Powiedz, wdzięczna kobzo moja...

 

okladka

„Czarna szabla” to zbiór pięciu opowiadań rozgrywających się w charakterystycznych dla Jacka Komudy realiach siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej. Teksty zatytułowane są kolejno: „Wilczyca”, „Jeruzalem”, „Pod Wesołym Wisielcem”, „Nobile verbum” oraz „Biesy polskie”. Łączy je postać sławnego Jacka Dydyńskiego (choć w ostatnim stolnikowic sanocki nie pojawia się osobiście – zastępuje go syn, Jan).

Tak bohater, jak same utwory, zatwardziałym fanom autora wyglądać będą znajomo, bo żadne z opowiadań nie zostaje tutaj opublikowane po raz pierwszy. Po raz pierwszy jednak zebrano je w uporządkowaną chronologicznie antologię. W zasadzie tym, którym dane już było zetknąć się z pisarstwem twórcy „Dzikich Pól”, dość powiedzieć, że otrzymujemy zbiór solidny, charakteryzujący się wszystkim, do czego autor nas przyzwyczaił i świadczący o wysokiej sprawności pisarskiej pana Jacka herbu Kościesza.

Osadzone w skrzących detalami realiach historie są żywe, barwne i pełne dramatyzmu. Komuda umiejętnie łączy fabularne schematy westernu, powieści historycznej i horroru, uzyskując iście wybuchową mieszankę, gotową wypalić prosto w czcigodną czytelniczą głowę. Trudno pozostać obojętnym wobec tych narracji, trudno uniknąć emocjonalnego rezonansu, trudno nie przeżywać zawartych w tomie przygód wraz z ich bohaterami. Kto by się tam zresztą opierał, kiedy o wciągająca lekturę niełatwo.

Brutalny świat „Czarnej szabli” fascynuje. Bardzo zwarty, namacalny i sugestywny, nakreślony z działającymi na zmysły szczegółami, a zarazem niepozbawiony tajemnic na miarę świadomości ówczesnego człowieka, pełen mroków, miejsc niepoznanych i zapomnianych. Rzeczpospolita Komudy tętni własnym życiem, odmalowana z niewymuszonym naturalizmem i w pełen pasji sposób – oczarowuje, pobudza wyobraźnię, pociąga. Pociąga mimo okrucieństwa i swoistej dzikości, a może właśnie dzięki tym rzeczom, bo są tu naturalne, przekonujące i szczere.

Podobnie sprawy się mają ze sprawnie wykreowanymi postaciami. Są równie wyraziste, jak środowisko, w którym żyją. Kierują nimi zrozumiałe motywacje i proste reguły surowych ludzi surowej rzeczywistości. Honorowi działają honorowo, szujowaci szujowato, mężczyźni są prawdziwymi mężczyznami, kobiety prawdziwymi kobietami, konie prawdziwymi końmi – i jest tak nie ze względu na autorskie chciejstwo, lecz ze względu na umiejętną kreację.

Językowo „Czarna szabla” charakteryzuje się zwięzłością i obrazowością, co wraz ze sprawną stylizacją nadaje narracji ostry rytm i jadowite, surowe, wschodnie brzmienie. Autor umie odpowiednie dać rzeczy słowo, bywa też – stosownie do okoliczności – dosadny. Język postaci jest zindywidualizowany, czasem wulgarny (wszak maniery bohaterów nierzadko pozostawiają wiele do życzenia), ale zawsze jest to uzasadnione stylizacją.

Warto zauważyć, że twórczość Komudy to nie tylko barwne opowieści z czasów złotej wolności szlacheckiej. To także umiejętna kompilacja cytatów, motywów i odniesień zaczerpniętych z licznych źródeł historycznych, literackich i filmowych. Na szczęście te postmodernistyczne zabawy nie biorą góry nad zasadniczą warstwą fabularną, pozostając jej interesującym uzupełnieniem.

Co może nie podobać się w „Czarnej szabli”? Przede wszystkim fakt, że nie jest to zbiór rzeczy nowych. Większość czytelników zapewne nie zna wszystkich zawartych w antologii tekstów, ale najzagorzalsi fani, jako się rzekło, prawdopodobnie je czytali. Poza tym – poszczególne historie, choć związane nazwiskiem Dydyńskiego, odnoszą się do siebie nawzajem w bardzo luźny sposób, nie tworząc jakiejś połączonej ideą przewodnią całości. Prawda, w ostatnim z opowiadań o Jacku („Nobile verbum”) dostajemy zakończenie – nazwijmy to – definitywne – bo autor w kilku zdaniach sprzedaje ogólną informację na temat dalszych losów bohatera. Prawda, ostatnie zdania finalnego, opowiadającego o Janie tekstu tworzą domknięcie jeszcze silniej i bardziej ostatecznie. Wskazane zakończenia nie odnoszą się jednak bezpośrednio do jakiejś nadrzędnej linii fabularnej, bo takowa nie istnieje. Dzieje się tak zapewne dlatego, że poszczególne utwory pochodzą z różnych okresów i zebrano je z myślą o nadchodzącym „Diable Łańcuckim”.

Podsumowując tę skromną recenzję pozwolę sobie stwierdzić, że „Czarna szabla” to kawał solidnej, krwistej, mocnej literatury, w której czuć prawdziwą autorską pasję. Znajomość realiów historycznych łączy się tu z dobrym warsztatem, wyrazistym stylem, umiejętnością snucia opowieści żywych i działających na emocje. Polecam wszystkim, a zwłaszcza tym, którzy z twórczością Jacka Komudy jeszcze się nie zetknęli.

 

Piotr Kobus

 

Jacek Komuda

Czarna szabla

Fabryka Słów, 2007

Stron: 288

Cena: 28,95

 


Czekamy na nowe autobahny

 

okladkaokladka

Tytuł nie jest związany z przygotowaniami do EURO 2012, którymi żyje teraz cały kraj, ale nawiązuje do opowiadania Andrzeja Ziemiańskiego „Autobahn nach Poznań”, jednego z najlepszych utworów osadzonych w „polskich” realiach. Zacznijmy jednak od początku... Dawno, dawno temu nie było w polskiej literaturze fantastycznej bohaterów o imionach Marcin, Sławek czy Bartek, za to pełno było Johnów, Paulów lub postaci, których imiona były zbitkami liter; jeśli science fiction, to więcej było spółgłosek, jeśli fantasy – więcej samogłosek. Trudno zresztą się dziwić polskim autorom, że, tworząc w Polsce Ludowej, nie umieszczali swojej akcji tu i teraz, a może raczej tam i wtedy. Wówczas fantastyka pełniła przede wszystkim funkcję eskapistyczną i była to zarówno ucieczka przed szarzyzną PRL-u, jak i przed cenzurą. Oczywiście to spore uproszczenie, ale coś w tym jest, że do lat dziewięćdziesiątych nie pojawiały się utwory, których akcja toczy się w Polsce. A potem worek się rozwiązał i pojawiły się takie tytuły jak „Jawnogrzesznica” Ziemkiewicza, „Noteka 2015” Lewandowskiego, „Autobahn nach Poznań” czy „Bomba Heisenberga” Ziemiańskiego, „Kuzynki” Pilipiuka, opowieści z Dzikich Pól Komudy, żeby wymienić tylko te z krótkiej formy. Sukces, jaki odniosły te utwory (mające na koncie Zajdle i inne nagrody), świadczy, jak wielki był deficyt historii, które dzieją się w tym, nie zawsze pięknym, kraju nad Wisłą. Mam przed sobą właśnie dwa tomy antologii, której wszystkie opowiadania dzieją się tu, ale niekoniecznie teraz. Tytuł „Niech żyje Polska. Hura!” i przedstawiony na okładce husarz-cyborg każą się spodziewać science fiction „ku pokrzepieniu serc”. Obiecują po prostu kolejne Noteki i Autobahny. Jak jest w rzeczywistości, postaram się pokrótce przedstawić.

W tomie pierwszym mamy dziesięć opowiadań, w tomie drugim również. Tom pierwszy ma 424 strony, tom drugi takoż. Zaskakująca precyzja.

Tom pierwszy:

„Farewell Blues” – Jarosław Grzędowicz – zaczyna się nieźle, warsztatowo też nie można niczego zarzucić, ale po zakończeniu spodziewałem się o wiele więcej. Żeby posłużyć się metaforą, którą autor przywołuje we wstępie do tego zbioru, gdzie porównuje pisarzy fantastycznych do prestidigitatorów, napiszę tak: poczułem się, jakby Copperfield wyciągnął królika z kapelusza, takiego białego. Niby wszystko fajnie, ale po Copperfieldzie spodziewałbym się nosorożca, albo chociaż żeby ten królik był wielkości szafy. A tak można jedynie skonstatować, że to już było.

„Projekt Marszałek” – Marcin Baryłka – jak marszałek, to wiadomo, że Piłsudski. Opowiadanie napisane sprawnie, niczym nie powala, ale nie przynosi autorowi ujmy. Do przeczytania.

„Czas nie czeka na nikogo” – Michał Studniarek – ciekawe urban fantasy. Pomyślcie, jakby to było, gdyby budynki, podobnie jak ludzie, mogły być duchami. I podobnie jak duchy mogłyby się pojawiać w określonych okolicznościach. Opowiadanie dzieje się w Warszawie, w której tych duchów jest szczególnie wiele. Zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów tego zbioru.

„Zabity” – Feliks W. Kres – opowiadanie wyciągnięte z szuflady, a nie napisane specjalnie dla tego zbioru, co widać. Nie ma tu mankamentów tekstów pisanych na podrzucony temat. Co się dzieje z ateistą po śmierci – oto wizja Kresa. Bardzo dobre opowiadanie.

„Brulion – Jacek Drewnowski – alternatywna wizja stanu wojennego. Nie wiem, o co do końca chodziło autorowi. Czy o to, że jednak rację miał generał w przeciwsłonecznych okularach, czy o to, że mogło być jeszcze gorzej. Opowiadanie proste i niewiele wnoszące. Jeśli autor miał jakieś głębsze przesłanie, to spaprał robotę, bo czytelnik go nie znalazł.

„Serengeti” – Iwona Żółtowska – już sam tytuł sugeruje, że będzie mało o Polsce. Nie wiem, może to taka bardziej kobieca fantastyka, ale do mnie nie trafiła. Może nie lubię czytać o męskich szowinistycznych świniach. A tak serio, tekst troszkę zalatuje mi propagandą feministyczną, z drugiej zaś strony w ogóle nie kupuję pomysłu autorki. Jak rozumiem, stosunki między członkami rodziny opisanej w „Serengeti” miały być zbudowane na zasadzie analogii do stada lwów. Jeśli tak, zostało to zrobione w sposób mało przekonujący, jeśli nie -relacje miedzy bohaterami są płytkie niczym woda w kałuży.

„Wilczyca” – Jacek Komuda – opowiadanie jakby niedokończone. Po lekturze czułem się, jakbym przeczytał prolog albo zapowiedź nowej powieści z Dzikich Pól. Warsztatowo nic nie można zarzucić, ale też nie ma tego, za co kochamy krótką formę, czyli zaskakującej puenty czy nowatorskiego ujęcia tematu.

„Sprawa rodzinna” – Mirosława Sędzikowska – zabawne opowiadanie, które w nowym świetle stawia fakt posiadania wrednych starych.

„Czas życia” – Jan Atmański – paranoja i osaczenie przez system w stylu Dicka, tyle że do mistrza daleko. Czyta się sprawnie, ale niczego odkrywczego tu nie ma.

„Piękna i graf” – Tomasz Kołodziejczak – na koniec pierwszego tomu dostajemy prawdziwą bombę. Dla tego jednego opowiadania warto się zaznajomić z  antologią. Zwłaszcza że jest to także najdłuższy utwór tego zbioru, niemal sto stron pierwszorzędnej lektury. Sytuacja przedstawia się następująco: siły Ciemności opanowały sporą część świata, linia frontu przebiega na zachodnich rubieżach Rzeczpospolitej, w wojnie na równi wykorzystywane są tak helikoptery, jak i magiczne zaklęcia. Dawno nie widziałem tak bogatego, wydaje się, że przemyślanego i ciekawego universum. Chociaż nie mamy w opowiadaniu husarzy-cyborgów, jednak właśnie ten utwór spełnia oczekiwania rozbuchane przez ilustrację z okładki. Moim zdaniem to opowiadanie na miarę „Autobahn nach Poznań” i aż prosi się o kontynuację lub rozwinięcie w powieść.

Tom drugi:

„Bunt szewców” – Andrzej Pilipiuk – autor wielokrotnie sam podkreślał, że jest rzemieślnikiem pióra, i to widać – solidna robota. Zakładam, że opowiadań na ten temat mogłoby powstać kilka, co nie byłoby wielkim problemem dla Andrzeja Pilipiuka. Niestety, opowiadanie nie jest wybitne, ot, wędrowcy pomiędzy światami muszą otworzyć tajemne wrota, aby powrócić do swojego świata – ileż razy to już było? Jest w tym opowiadaniu sporo obserwacji współczesnej rzeczywistości, na szczęście bez częstego u tego autora politykierstwa.

„Shamballach” – Artur Szrejter – tego autora kojarzę przede wszystkim z „Mitologią germańską”, bardzo ciekawą pozycją przybliżającą nam losy Thora, Odyna i Lokiego. Niestety, opowiadanie nie zostanie przeze mnie zapamiętane tak dobrze, jak wspomniany tytuł. Zaczyna się całkiem nieźle – we wrześniu 1939 roku w Tybecie przecinają się drogi ekspedycji z hitlerowskich Niemiec z drogami samotnego poszukiwacza z Polski, wydawałoby się nawet – tajnego agenta. Normalnie „Indiana Jones i poszukiwacze...” Tyle tylko, że akcja brnie w coraz bardziej niezrozumiałym kierunku. Niestety, spore rozczarowanie – mam wrażenie, jakby autor nie chciał napisać zwykłego opowiadania, tylko na siłę chciał opisać coś wielkiego. Chyba się nie udało.

„Cudowny wynalazek pana Bella” – Tomasz Bochiński – jedno z lepszych opowiadań z tego tomu. Może troszkę naiwne, ale czyta się przyjemnie. Oto lepszy cwaniak ze współczesnej warszawskiej Pragi za pomocą cudownego telefonu nawiązuje znajomość z panną z przedwojennej stolicy. Jak to wydarzenie wpłynie na ich dalsze losy, nie zdradzę, aby nie psuć przyjemności z lektury.

„Utulić zło” – Katarzyna Anna Urbanowicz – mamy opowiadanie, rzekłbym, kobiece, z jakimś konceptem, który może się podobać lub nie. Przyczepić się można do jednego – opowiadanie wygląda, jakby sobie leżało w szufladzie czy na twardym dysku komputera i czekało. Okazało się, że tematem przewodnim jest Polska, no to zmieniamy imię władcy na Mieszko i już jest opowiadanie „polskie”. Tyle tylko, że ten król nie gra praktycznie żadnej roli, natomiast pierwszoplanowa postać ma na imię Tua – jakoś mało słowiańsko mi to brzmi. Główny zarzut wobec tego opowiadania jest więc taki, że nijak nie wpisuje się w ramy zbioru.

„Prawa Ręka Marzenia” – Piotr Schmidtke – autor czerpie pełnymi garściami z popkultury: z komiksów, filmów i muzyki. Tytułowa ręka to nawiązanie do Hellboya. Nie znam tego komiksu tudzież nakręconego na jego podstawie filmu, więc opowiadanie nie spowodowało u mnie większego rezonansu. Z przykrością muszę stwierdzić, że jest to bardziej fanfiction niż opowiadanie nadające się do antologii z okazji 25-lecia Klubu Tfurców.

„Centuriańskie bomby” – Krzysztof Kochański – wojna światów z przymrużeniem oka. Opowiadanie czyta się z przyjemnością, kilka pomysłów naprawdę ciekawych, jak bomby powodujące przyspieszenie upływu czasu. No i akcja dzieje się w Słupsku, który raczej rzadko jest areną takich wydarzeń.

„Goście z pokoju obok” – Joanna Kułakowska – znowu inwazja z kosmosu, teraz pokazana trochę w stylu horroru a la Łukasz Orbitowski. Całkiem niezłe opowiadanie.

„Lustro dla niewidzialnego człowieka” – Jerzy Rzymowski – autor przestrzega przed tym, co może się stać, jeśli dla pracy czy klienta wyrzekniemy się własnego zdania i staniemy się oportunistami do wynajęcia. Tak stało się z jednym z pracowników agencji PR. Pomysł taki sobie, opowiadanie również.

„Poganiacz Osłów” – Łukasz M. Wiśniewski – utwór bardzo na czasie, swoisty komentarz do IV RP i wszechmocnych wpływów Ojca Dyrektora. Autor kreśli satyryczną wizję nieodległej przyszłości, tyleż zabawną, co przerażającą. Bardzo przyjemnie się czyta, pomimo jednoznacznego nastawienia politycznego.

„Jak ja was [...] nienawidzę” – Jacek Piekara – zupełne przeciwieństwo poprzedniego opowiadania. Autor sypie swoimi poglądami politycznymi niczym piachem po oczach – zero finezji. Tytuł opowiadania został zaczerpnięty z refrenu piosenki Pawła Kukiza, która moim zdaniem też do szczytowych osiągnięć tego piosenkarza nie należy. Zresztą sam Kukiz w jednym z ostatnich wywiadów dystansował się od tak prostolinijnych, by nie rzec – prostackich form wyrażania swojej niechęci wobec pewnej opcji politycznej. Według mnie opowiadanie to w ogóle nie powinno się znaleźć w antologii, bo jest po prostu żenujące.

Rafał A. Ziemkiewicz napisał „Posłowie” do tego zbioru. Stało się tak dlatego, że nie był w stanie dołożyć swojego opowiadania, więc zajął się rolą kronikarza 25-letniej historii Klubu Tfurców. Z jednej strony trochę żal, z drugiej chyba należy się szacunek za uczciwe postawienie sprawy, bo nie wątpię, że RAZ mógłby wygrzebać z szuflady jakiś słabszy tekst i wrzucić do antologii. Warto docenić poważne potraktowanie czytelników.

Podsumowując, zbiór, jak to bardzo często z antologiami bywa, jest bardzo nierówny. Jednakże nie można go ocenić negatywnie. Mamy jedno opowiadanie wybitne, kilka solidnych, następnie parę przeciętnych i kilka ewidentnie złych. Niestety, odnoszę wrażenie, że zbiór był robiony szybko. Autorzy przewietrzyli szuflady – ci, którzy mieli coś ciekawego, są autorami najlepszych utworów. Inni napisali opowiadanie na podrzucony temat i to są opowiadania średnie. Kilku zaś miało w swojej szufladzie opowiadania złe, które lepiej, żeby się nie ukazały drukiem, ale zabrakło krytycyzmu. Wydaje mi się, że gdyby ograniczyć wielkość tego zbioru dokładnie o połowę i zebrać wszystko w jeden tom, byłoby z korzyścią dla czytelników. Rozumiem jednak motywację, aby pokazać utwory jak największej liczby członków Klubu Tfurców. Dzięki temu jednak mamy antologię przeciętną, a tak mielibyśmy bardzo dobrą.

 

Tomasz Kopyra

 

Antologia

Niech żyje Polska. Hura! tom I i II

Fabryka Słów, 2006

Stron: 424, 424

Cena: 29,99 (za każdy tom)

 


Opakowanie zastępcze

 

okladka

Mechaniczny koń dźwiga na swoim grzbiecie zaprawionego w bojach husarza. Husarz bitny jest i dzielny, o czym świadczą głowy wrogów przytroczone do siodła. W tle ruiny i zgliszcza, zaś na końskim barku dumnie lśni orzeł w koronie. I jedynie świecące na czerwono oko żołnierza daje do myślenia... Tak właśnie kusi nas drugi tom antologii „Niech żyje Polska. Hura!” Wita, zapowiada i oszukuje.

Zawierający dziesięć opowiadań zbiór to laurka z okazji dwudziestopięciolecia istnienia grupy literackiej „Klub Tfurcuf”. W dwóch tomach zebrano opowiadania członków tej zasłużonej dla polskiej fantastyki „organizacji”. Motywem przewodnim, jak sugeruje nam okładka i tytuł, miała być zapewne walka o, bądź za, Polskę. Sprowadziło się to jednak jedynie do ulokowania akcji w naszym kraju, a czasami nawet i ten związek wydaje się naciągany i wymuszony.

W trakcie lektury popatrzymy na nasz kraj z perspektywy różnych stron i czasów. Z bohaterkami „Utulić zło” Katarzyny Urbanowicz zwiedzimy Polskę naszych pierwszych władców. Czarownica i przygarnięte przez nią dziecko oprowadzą nas po piastowskich ziemiach i pozwolą otrzeć się o intrygę z królewskiego dworu. Teksty Artura Szrejtera, Tomasza Bochińskiego, Joanny Kułakowskiej i Jacka Piekary zwrócą naszą uwagę na to, czego zwykle nie dostrzegamy. Na zjawiska czające się poza normalnym zakresem percepcji. Na siły, które w niewytłumaczalny sposób potrafią wpływać na nasze życie. Krzysztof Kochański, Łukasz Wiśniewski pokażą nam przyszłość naszych stron, zagrożonych a to atakiem kosmitów, czy też niezbyt dla nas pozytywnym rozwojem historii. Piotr Schmidtke i Jerzy Rzymowski przyjrzą się oddziaływaniu postaci literackich czy komiksowych na naszych rodaków. Zaś Andrzej Pilipiuk uczyni nasz współczesny kraj miejscem starcia sił z równoległego świata. Pokaże, że nawet obcy potrafią się u nas urządzić i prowadzić „normalne” życie.

Naturalnym jest, że w takim gąszczu tekstów trafiły się opowiadania lepsze i gorsze. Do najjaśniejszych punktów zaliczę tu bez wahania tekst Tomasza Bochińskiego „Cudowny wynalazek pana Bella”. Autor ciekawie łączy w nim dwa zupełnie różne światy. Współczesnego nam chłopaka z warszawskiej Pragi, przedstawiciela ginącego już podobno świata dawnych prażan, oraz poetki z warszawskiej bohemy dwudziestolecia międzywojennego. Zabytkowy telefon i przypadkowo wykręcony numer umożliwiają im kontakt, rozmowy przez czas i przestrzeń. Autor postawił swojego bohatera przed poważnym dylematem i obserwacja prób poradzenia sobie z tą sytuacją bardzo mnie zainteresowała. Żywy język, wciągająca fabuła i przedstawienie zupełnie egzotycznego dla mnie praskiego świata sprawiają, że z chęcią wrócę do tego opowiadania w przyszłości.

Z innych przyczyn spodobał mi się tekst Krzysztofa Kochańskiego „Centuriańskie bomby”. To chyba pierwsze opowiadanie SF, z jakim się spotkałem, którego akcja dzieje się w moim byłym mieście wojewódzkim – w Słupsku. A dokładnie w jego ruinach. Zdradziecki atak obcych w jednej chwili niszczy całe to miasto. To zaś, z pewnych historycznych przyczyn, bardzo mnie uradowało. Autor poprowadzi nas pośród słupskich gruzów, gdzie towarzyszyć będziemy bohaterowi opowiadania w próbie ucieczki ze strefy zniszczeń. Intryga nie jest może zbyt głęboka i odkrywcza, ale podana została lekko i z humorem. A dowcip jest w tej antologii towarem deficytowym.

Mieszane uczucia mam zaś w stosunku do opowiadania Jacka Piekary „Jak ja was [...] nienawidzę”. Już tytuł kieruje nas w stronę antylewicowych utworów naszych gwiazd zaangażowanego rocka. I jest to całkowicie uzasadnione skojarzenie. Główny bohater to przedstawiciel pokolenia pamiętającego jeszcze dogorywanie totalitarnego systemu w Polsce.

Nie potrafi się pogodzić z rządami postkomunistów ani z lewicowym prezydentem. Ciągłe złorzeczenia i nieefektywne klątwy rzucane pod adresem „czerwonych” to jego chleb powszedni. Czy do końca jednak takie nieefektywne? Okazuje się, że alkohol, nienawiść, gazeta i widelec potrafią czasami zdziałać cuda. Dobre wrażenia popsuło mi jednak zakończenie urywające całą fabułę na początku dobrze zapowiadającej się historii. Takiej na o wiele dłuższe i ciekawsze opowiadanie. A kto wie – może i na całą powieść. Ale tutaj otrzymaliśmy jedynie wstęp – prolog, co nie może cieszyć.

Czas wyjaśnić, dlaczego książka jednak rozczarowuje. Jak wspomniałem okładka i tytuł antologii sugerowały zawartość kompletnie różną od otrzymanej. Zawód mój to w dużej mierze zasługa opowiadań „Prawa Ręka Marzenia” Piotra Schmidtke oraz „Utulić zło” Katarzyny Urbanowicz. W tekstach tych nawiązania do Polski i tytułowego hasła są zupełnie śladowe. Umiejscowienie akcji na naszym terytorium, według mnie, nie jest wystarczającym powodem, by teksty takie ująć w tym zbiorze. Katarzyna Urbanowicz zaprasza nas do świata średniowiecznego, pokazuje, jak ciężko los potrafi doświadczyć starą czarownicę, kiedy obdarzy ją nieodpowiednią uczennicą. Podczas lektury nie potrafiłem się pozbyć wrażenia, że jest to opowieść ze świata fantasy, w którym odpowiednie nazwy i imiona kojarzące się z naszą historią zostały wciśnięte na siłę. Piotr Schmidtke zaprasza nas zaś do obserwacji przygód swoistego superbohatera – mściciela likwidującego nietypowych obcych pasożytujących na ludziach, ich snach i marzeniach. I znów mamy podobną sytuację jak u Katarzyny Urbanowicz. Akcja została umiejscowiona w Polsce, ale równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Niemczech czy Portugalii. A do tego wszystkiego autor uczynił osią akcji opowiadania nawiązania do pewnych ikon kultury masowej. Ze świecą jednak można wśród nich szukać odnośników do zjawisk swojskich i lokalnych. Za to znajdziemy tu mnóstwo aluzji do kultury rodem z Hollywood czy Nowego Yorku.

Nie mogę niestety wystawić tej antologii pozytywnej cenzurki. I tytuł, i okładka sugerują zupełnie inną zawartość, niż ta, którą otrzymujemy. Przypomina to praktykę stosowania opakowań zastępczych w minionych już latach. I tak jak w tamtym, historycznym już na szczęście okresie, zawartość może rozczarować. Opowiadania przedstawione w zbiorze „Niech żyje Polska. Hura!” tom II nie porywają. Kilka jasnych punktów nie rozświetla całości, poziom tekstów jest nierówny, brak im związków z myślą przewodnią serii.

Z drugiej strony, zastosowanie taktyki różnych stylów i tematyki sprawia, że prawie każdy w tej książce powinien znaleźć coś dla siebie. I miłośnicy fantasy, i zwolennicy horroru, czy komiksów o superbohaterach. Czy jednak dla jednego, dwóch opowiadań warto zapoznawać się z całością?

 

Jacek Falejczyk

 

Antologia

Niech żyje Polska! Hura! tom II

Fabryka Słów, 2007

Stron: 422

Cena: 29,99

 


< 07 >