Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 11>|>

Recenzje (7)

 

 


Nieplanowana przerwa w podróży

 

okladka

Starożytne chińskie przysłowie mówi, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. I nie ma tu znaczenia, czy krok ten przeniesie nas na pokład statku wyruszającego właśnie w odkrywczy rejs, czy poniesie nas przez pełne niebezpieczeństw ziemie zniszczone przez magiczny kataklizm. Ważne jest, że wyruszamy na spotkanie przygody. Tak jak uczynili to Kales i Jorim Anturasi w pierwszym tomie cyklu „Epoka Wielkich Odkryć”. Ale po pierwszym kroku muszą nadejść następne i je właśnie będziemy śledzić w tomie zatytułowanym „Kartomancja”.

A miało być tak pięknie. Mieliśmy pokonywać kilometry albo mile morskie, odkrywać nowe krainy i kontynenty, poznawać różne ludy lub cywilizacje. Jak to w powieści przygodowo-podróżniczej być powinno. Tymczasem koniec tomu pierwszego przyniósł nam nieoczekiwaną zmianę planów i zatrzymanie podróży. Jorim odkrył nowy kontynent i nowy lud. Przyjazne od początku stosunki, jakie nawiązały się między członkami wyprawy a autochtonami, pogłębiły się jeszcze po pomocy, której podróżnicy udzielili im podczas najazdu okrutnych wrogów. Błyskotliwe zwycięstwo miało jednak skutek uboczny – Jorima uznano za reinkarnację długo oczekiwanego boga i postanowiono, że otrzyma nauki w posługiwaniu się magią. A co u Kalesa? Jeszcze gorzej. Porwany przez ludzi księcia Pyrusta i uwięziony w Deseirionie próbuje uratować swoje życie. Na szczęście jest niezwykle cenną zdobyczą i potrafi to wykorzystać, podejmując się całkowicie przeprojektować i przebudować stolicę księstwa. Sporo problemów jak na początek, nieprawdaż? Ale to nie wszystko. Na jedno z księstw najeżdża tajemniczy wróg zza morza i prze w głąb lądu, walcząc bez litości i przestrzegania jakichkolwiek konwencji. Książę Cyron musi przerzucić najlepsze wojska, wystawiając się na atak Pyrusta, a jakby tego było mało, pojawiają się spiskowcy czyhający na jego życie. Dziadek Jorima i Kalesa, nadworny kartograf, znika gdzieś i poszukiwania nie dają pozytywnych rezultatów. Do gry politycznej włączają się dawno zapomniani wrogowie, dysponujący boskimi mocami. Jednym słowem – chaos.

Zdawałoby się, że ciężko będzie w takim natłoku zdarzeń znaleźć miejsce dla czytelnika. Ale spokojnie – autor poradził sobie z tym całkiem nieźle. Akcja rozwija się powoli, mamy czas przypomnieć sobie wszystkich bohaterów i odnowić z nimi kontakt. Kiedy już oswoimy się z wielością wątków i postaci, wydarzenia przyspieszają i nie zwalniają do ostatnich stron. A dzieje się dużo. Świat, jaki poznaliśmy w pierwszym tomie, definitywnie się kończy. Budzą się uśpione od wieków siły i włączają do gry. Upadają największe, najbardziej misterne spiski. Nie ze względu na popełniane przez spiskowców błędy, a przez zmianę warunków brzegowych. Bohaterowie zaś nie próbują zmieniać świata na obraz swoich wyobrażeń, lecz muszą się szybko dostosowywać do nowego porządku, do nowych zagrożeń i możliwości. Nie będę ukrywał, że podoba mi się takie potraktowanie zaskorupiałego świata fantasy.

Pozostaje pytanie, czy czytać? Po pierwszym tomie byłem usatysfakcjonowany, drugi zaś utwierdził mnie w pozytywnych wrażeniach. Do śledzenia akcji oczami kilku bohaterów jednocześnie zdążyłem się przyzwyczaić. Otrzymałem dzięki temu możliwość obserwacji wydarzeń na wielu poziomach. Od dowódców liniowych walczących z najeźdźcą, poprzez członków wysokich rodów przesuwających ludzkie pionki na mapach świata, po bóstwa wpływające na kształt całości. Z bohaterami się zżyłem, zwłaszcza że w „Kartomancji” miałem okazję poznać ich w walce, podczas wielu opisów scen batalistycznych. Pojawienie się nieludzkiej armii bardzo zdynamizowało akcję. Dotychczas śledziliśmy poczynania małych grup podróżników, teraz zaś przyjdzie nam towarzyszyć większym oddziałom i armiom poszczególnych księstw. Aż ciekaw jestem, czy ten wzrost zostanie zachowany w tomie następnym, w każdym razie mam taką nadzieję.

Dobrą stroną powieści są bohaterowie. Nie są to herosi bez skazy, mają swoje wady i ograniczenia. Potrafią działać konsekwentnie i mężnie stawiają czoła przeszkodom, które los często stawia na ich drodze. Miejscami zdają się być jednowymiarowi, ale wynika to trochę z ich doświadczeń życiowych i profesji. Wszak nie będziemy wymagać od wojownika wielkich dylematów moralnych. Największą zaletą postaci jest to, że można je polubić i zainteresować się ich losami.

Do negatywów zaliczyć mogę pojawiające się, niczym diabeł z pudełka, nowe strony konfliktu lub zbyt proste rozwiązania poważnych problemów. Z jednej strony uzasadnione jest to rozwojem akcji i wmieszaniem się do konfliktu sił wyższych, z drugiej wydaje się drogą na skróty. Wiem, że jest to cecha światów fantasy, jednak miejscami budziło mój sprzeciw.

Zastrzeżenia te nie zmieniają mojej pozytywnej opinii o „Kartomancji”. Rozbudowany świat, ciekawi bohaterowie, zaskakujące zwroty akcji, brak elfów i krasnoludów, swoiście pojmowana magia – to wszystko spowodowało, że książkę przeczytałem szybko i bez zbędnych postojów. Co prawda, tak jak w poprzednim tomie, nie znalazłem w treści nic, co uzasadniałoby dobór tytułu powieści, ale uznaję to za świadome działanie autora.

Jacek Falejczyk

 

Michael A. Stackpole

Kartomancja (Tom II cyklu Epoka wielkich odkryć)

Tłum. Jan Pyka

REBIS, 2007

Stron: 548

Cena: 33,00

 


Przerażające Nocniczki

 

okladkaokladkaokladka

Herbie Brennan jest autorem „Faerie Wars”, książki, którą już recenzowaliśmy w „Fahrenheicie”. Występowała ona pod wyjątkowo dobranym tytułem polskim: „Wojny duszków”. Ten tytuł jak i inne dokonania tłumacza, wraz ze zderzeniem kultur, będą motywem przewodnim tej recenzji, obejmującej trzy tomy cyklu.

A może motywami...?

Zacznijmy od fabuły.

Henry zwyczajny na pozór nastolatek spotyka drugiego, już nieco mniej zwyczajnego nastolatka i tak zaczynają się ich wspólne dramatyczne przygody. W magicznym świecie równoległym troje nastolatków (w wydarzeniach czynny udział bierze też siostra Pyrgusa) wspieranych przez zwariowanego (jak to zawsze bywa) geniusza próbuje uniemożliwić realizację pokrętnego planu „tych złych” sprzymierzonych z demonami.

I tu dochodzimy do tytułu.

Ten drugi nastolatek, Pyrgus, nie jest mieszkańcem naszego świata, a wymiaru równoległego. Wymiaru, w którym funkcjonują magia i klątwy, czary i demony, wielkie imperia i jeszcze większe intrygi. Sam Pyrgus jest prawowitym dziedzicem tronu, przyszłym Cesarzem Imperium... Duszków. Sama nazwa budzi grozę.

Oczywiście wszystko przez słowo „Faerie”, które pojawia się już w tytule. Faerie to zasadniczo istoty humanoidalne, posiadające moce, z gatunku tych nadprzyrodzonych – potrafią czarować. W folklorze faerie były zazwyczaj przedstawiane dwojako, albo jako niezwykle piękne, kobiece, lub, chciałoby się rzec, przynajmniej metroseksualne. Bądź, w drugiej wersji, przypominały wyglądem trolle – czyli w kwestiach estetycznych pozostawiały sporo do życzenia.

Historia Herbiego Brennana, opisana w trzech (jak na razie tomach) opisuje dzieje konfliktu pomiędzy tymi „ładnymi” i tymi „brzydkimi”. W świecie Pyrgusa od wieków istnieje konflikt pomiędzy Duszkami Dnia i Nocy. Już w poprzedniej recenzji wspominałam o tym, że słowo „duszek” w moim odczuciu tworzy oksymoron z wyrazami: przerażający, groźny, potworny itp.

Fearie dopiero niedawno, współcześnie wręcz, otrzymały wygląd miniaturowych ludzików wyposażonych w motyle skrzydła.

Istnieją przejścia pomiędzy znanym nam światem ludzi, a światem Pyrgusa. Magiczne portale. Niestety pewną niedogodnością jest fakt, że ziomkowie młodego księcia, przechodząc przez portal tracą swoje wymiary. W naszym świecie pojawiają się jako maleńkie ludziki wyposażone, jakżeby inaczej!, w motyle skrzydła. Są duszkami. Oczywiście transformacja nie jest czymś stałym. Można ją odwrócić, wracając do własnego świata. Można też nałożyć magiczne zabezpieczenia na portal, które niwelują jego zmniejszające działanie. Wtedy „faerie” przechodzą, zachowując swoją postać, jak najbardziej ludzką i pełnowymiarową.

Wróćmy teraz do fabuły cyklu.

Henry Atherton ma problemy w domu – rodzina się rozpada. Nic już nie jest takie jakie być powinno – jego mama ma romans. Z sekretarką taty.

Teraz nadszedł czas na kilka słów o zderzeniu kultur.

Pisałam już, że problemy preferencji seksualnych nie są moim zdaniem problemami, którymi należy zaprzątać dziecięce głowy. Wiadomo przecież, że zgodnie ze znanym powiedzeniem w kwestii seksu przeżywamy szok dwa razy – ten pierwszy raz, kiedy dowiadujemy się, że robią to nasi rodzice. Kiedy jeszcze zachodzi możliwość, że nasza mama robi to z inną panią, nie tylko robi, ale i podejmują stały związek, mieszkają razem i tworzą rodzinę... Gotowam założyć, że szok będzie daleko większy. Nie sądzę, że jest to cel, jaki powinna osiągać literatura dziecięca.

Najwyraźniej tzw. kultura zachodnia, pełna przepisów o poprawności politycznej, seksizmu i innych wynalazków, które pozornie słuszne, sięgnęły po jakimś czasie rozmiarów absurdu, najwyraźniej podchodzi w specyficzny sposób do kształtowania dziecięcych wyobraźni. Być może tak jak niepoprawne są ksiązki, w których mamusia sprząta i gotuje, a tatusia nigdy nie przedstawia się przy kuchennych zajęciach, tak samo i niepoprawne są ksiązki przemilczające poniektóre aspekty życia dorosłych. No cóż, dziecko jak wiadomo też człowiek. Widać nie należy ograniczać się jedynie do przyznawania owemu hipotetycznemu dziecku wszelakich praw, ale należy również podzielić się z nim pełnym zakresem wiedzy. Bez względu na skutki.

Henry oczywiście ucieka od takich problemów, ucieka bardzo chętnie do świata magicznego. Stanowczo łatwiej mierzyć mu się z demonami niż tym, co ma we własnym domu – i jakoś tę koncepcję uważam za wyjątkowo prawdziwą.

Imperium Duszków...

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś, co się tak nazywa, powinno dać się nakryć chustką do nosa. Nijak nie potrafię przyjąć do wiadomości ani obszaru, ani potęgi rzeczonego mocarstwa.

Imperium Duszków przeżywa kryzys. Toczący się od wieków konflikt pomiędzy...Duszkami Dnia i Nocy przybiera na sile. Ciemna strona szykuje się do ataku.

I tu znowu krótka uwaga na temat tłumaczenia.

Mimo że Pyrgus w postaci pomniejszonej występuje przez jakieś dwadzieścia stron trzytomowego cyklu, mimo że cała fabuła dotyczy spraw sporo większych, tłumacz uznał, że słowo „duszki” odda najlepiej charakter przedstawionego w książce ludu. Nie przestało mnie to drażnić nawet przy lekturze trzeciego tomu. Jednak było coś, co wywołało większą irytację, wręcz zgrzytało niczym nóż po szkle, albo garść piachu w zębach. Otóż Duszki Nocy otrzymały nazwę dość kontrowersyjną, pojawia się nawet wzmianka, jakoby nazwa ta była obelżywa. Otóż Duszki Nocy nazwano...Nocnikami! Nocnikami! Nawet przy wyjaśnieniu, że to pogardliwe określenie Duszków Nocy, nazwa ta wcale nie brzmi lepiej. Zdania w rodzaju: armia Nocników szykowała się do uderzenia, przyprawiały mnie o konwulsje. Skojarzenia pozostawiam czytelnikom. Powiem jedno: armia nocników... to jest straszna rzecz.

Szczerze żałuję, że tłumacz nie wpadł na to, by Duszkom Dnia przypisać do kompletu miano „Poranników”, albo choć „Dzienników”. Lektura dostarczałaby jeszcze więcej emocji.

Proszę państwa, Nocniki atakują. Poranniki szykują się do obrony!

Do tego mniej więcej sprowadza się zasadnicza fabuła ksiązki. W planie ogólnym dominuje pewna schematyczność. Zagrożone królestwo, wybraniec przybywający na ratunek z innego świata (naszego), przeszkody, przygody, wstrząsające sytuacje i niebezpieczne akcje. Całość... Niewątpliwie nie jestem w targacie, ale całość nieco mnie znużyła. Wątek główny, czyli jak ratowano królestwo przed strasznymi Nocnikami został rozciągnięty ponad miarę, bo na trzy tomy. Przydano mu bez liku wątków pobocznych, co sprawia, że czasami opowieść zaczyna łamać się pod własnym ciężarem. Zdrada czai się za każdym rogiem, państwa w państwach, na czytelników czeka nawet podziemny labirynt. Zupełnie jakby autor postanowił wynagrodzić czytelnikom rozwlekanie głównego wątku puszczanymi od czasu do czasu fajerwerkami. Niewątpliwie należy do nich zaliczyć pojawienie się władczyni Leśnych...Duszków (Leśników, jak należy się domyślać), która jest ni mniej, ni więcej a multiplikacją księżniczki Blue, siostry Pyrgusa. Widać sam Brennan czuł, że Blue to jeden z najlepszych charakterów w książce. Silna, stanowcza, inteligentna, błyskotliwa. Szkoda, że zamiast poprowadzić większość wydarzeń tą bohaterką, pozwolić czytelnikowi na zidentyfikowanie się z Blue, Brennan po prostu ją klonuje. Narracja spoczywa w znacznej mierze na Henry’m, które nawet w połowie nie jest tak ciekawy jak Blue, za to ma nieustanne problemy z oceną sytuacji, samego siebie, skłonności do roztkliwiania się nad sobą i snucia nieco ponurych rozważań. Owszem, jako dziecko po traumatycznych przejściach ma do tego jak największe podstawy. Ale mimo usilnych prób nie udało mi się znaleźć w sobie chęci do identyfikowania się z troszkę nadmiernie roztrzęsionym chłopcem, którego mama postanowiła właśnie zamieszkać ze swoją kochanką... No jakoś nie.

Do fajerwerków niewątpliwie zaliczyłabym koncepcje z robakami. Sama koncepcja symbionta, który przemawia do umysłu nosiciela z kiszki stolcowej wydaje mi się średnio interesująca. Powiedzmy, że nie jestem przekonana co do tego, że jakiekolwiek stworzenie chciałoby mieszkać akurat w tym miejscu, tylko po to, żeby uzyskać trochę pigmentu z mojej skóry, potrzebnego do rytuału godowego. Nie mogę oprzeć się myśli, że są na to przyjemniejsze sposoby. Zapewne to znów dlatego, że nie jestem w targacie... Niemniej taki powód wymyślił autor wanagaramsom – czyli robakom. Co więcej, otoczenie, w jakim przebywają robale, natchnęło ich myślą o wywołaniu ogólnoświatowej rewolucji i przejęciu władzy nad owym światem. Ciekawe, czy to z uwagi na warunki życia. Szczerze mówiąc, potrzeba zmian w tym kontekście wydaje mi się bardzo prawdopodobna. Nawet bardziej niż bardzo. Nie muszę chyba dodawać, że robale sprzymierzają się w tym względzie z Nocnikami? To jest mocno oczywiste.

Jednak moim zdaniem Brennan przeszedł samego siebie na płaszczyźnie relacji rodzinnych. I bynajmniej nie wracam tu do kwestii preferencji seksualnych matki Henry’ego. Otóż zamordowany krwawo ojciec Pyrgusa i Blue, Purpurowy Cesarz (ktoś powinien poinformować tłumacza, że „purple” to zasadniczo nie jest purpura, mimo skojarzeń wiodących w tym kierunku), zostaje wskrzeszony przy użyciu nekromanckiej magii. Staje się zombie na usługach Nocników. Natychmiast też wydziedzicza Pyrgusa i swoim następcą czyni Comę, jego przyrodniego brata, irytującego małego egoistę, najwyraźniej ofiarę bezstresowego wychowania. Grande finale następuje w chwili, gdy starszy z braci, wydziedziczony Pyrgus, odsyła ojca na drugą stronę. Poprzez dekapitację. Bez komentarza.

Nie wiem, czy jest to książka skierowana do młodego czytelnika, nie wiem też, czy zachwyci się nią czytelnik dojrzały. Mnie nie zachwyciła. Całość uznaję za raczej nużącą, naszpikowaną bez sensu watkami pobocznymi dość wątpliwej jakości i sensu. Do tego pomysły językowe w tłumaczeniu wytrącały mnie z równowagi – powinnam przy tym dodać, że winą za nie w większym stopniu obciążam redaktora niż tłumacza nawet, bo temu ostatniemu mają prawo zdarzyć się kalki. Ale że tego pierwszego owe Nocniki w oczy nie zakłuły?

Koniec końców przeczytawszy prawdziwie entuzjastyczne i w stu procentach pochwalne recenzje czytelników amerykańskich, doszłam do wniosku, że ja po prostu tej ksiązki nie zrozumiałam. Nie doceniłam. Nie zauważyłam najbardziej monumentalnych momentów. Wobec czego pozostaje mi powiedzieć, że wszystkim ewentualnym czytelnikom cyklu życzę większej bystrości przy odbiorze. Ja zawiodłam w tym względzie.

 

Dominika Repeczko

 

Herbie Brennan

Wojny duszków

Tłum: Zbigniew A. Królicki

REBIS, 2004

Stron: 415

Cena: 35,00

 

Purpurowy Cesarz

Tłum: Zbigniew A. Królicki

REBIS, 2006

Stron: 474

Cena: 35,00

 

Władca Krainy

Tłum: Zbigniew A. Królicki

REBIS, 2006

Stron: 463

Cena: 33,00

 


Heroizm stosowany – praktyczny poradnik

 

okladka

W swoim życiu przeczytałem już trochę fantastycznych „śmiesznych” książek. Większość z nich nie reprezentowała zbyt wysokiego poziomu. Ot, autor wymieszał jakiś fantastyczny świat z naszą rzeczywistością, skacząc od pomysłu do pomysłu, nie bardzo dbając o fabułę czy pogłębienie postaci. Wyjątkiem jest Pratchett, który pisze naprawdę śmieszną fantasy. Tylko że u niego dowcip polega bardziej na przejaskrawianiu konwencji gatunku i budowaniu silnych charakterologicznie postaci, niż na kontraście i kolażu naszej rzeczywistości z Światem Dysku. Do tego Pratchett zawsze dba o fabułę.

„Heroizm dla początkujących” ma w sobie coś z Pratchetta, ale i z „Billa – bohatera galaktyki” Harrisona. Z Pratchetta ma bardzo dobrze opracowane postacie i całkiem zgrabną fabułę, a z Harrisona lekką nutkę chaosu. Mimo to książkę czyta się bardzo dobrze i z przyjemnością. Kilka pomysłów wywołuje nawet uśmiech na twarzy, jak przykładowo opis tego, co robią księżniczki, kiedy czekają na swoich bohaterów, którzy akurat ratują świat.

Co ciekawe, Moore’wi udało się całkiem zgrabnie powrzucać do swojego uniwersum (choć z treści wynika, że jest to również i nasz świat – możemy tu spotkać niemieckich ekspresjonistów, którzy uwielbiają wszystko, co jest ponure i przygnębiające) elementy naszej rzeczywistości. Zrobił to na tyle dobrze, że ten kolaż nie razi podczas czytania, ani nie sprawia wrażenia, że autor tylko po to napisał tę książkę, żeby skonfrontować świat fantastyczny z naszym. Może dzieje się tak dzięki temu, że rozłożył schematyczną powieść fantasy na czynniki pierwsze, napisał „Heroizm stosowany – praktyczny poradnik”, a następnie złożył tę powieść z powrotem, tylko – ale już z elementów naszej współczesności – z wierzchu przykrytych sztafażem fantasy i zabawnymi dialogami.

Bohaterowie Moore’a są postaciami z krwi i kości, porządnie zarysowanymi, ze swoimi ułomnościami i zaletami, a ich poczynania dokładnie odzwierciedlają ich charaktery. Główny bohater, kompletnie pozbawiony cech herosa, nie staje się nagle superherosem, lecz wykorzystując swoje zdolności dyplomatyczne, osiąga to, co inna postać uzyskałaby za pomocą miecza. Jego partnerka w doli i niedoli, księżniczka-seksbomba, znająca swoją wartość i potrafiąca wykorzystać swoje walory (nie tylko umysłowe), by osiągnąć zamierzone cele, to chyba najlepiej opracowana postać w tej książki. Czasami wręcz odnosi się wrażenie, że autor sam miał przez długi czas do czynienia z taką kobietą – silną, inteligentną, pewną siebie i władczą, której uroda i kształty zawracały głowę wszystkim facetom, którzy mieli nieszczęście napatoczyć się jej pod biust... eee... nogi.

„Heroizm dla początkujących” to książka bardzo dobra, którą zaliczyłbym do ścisłej czołówki tego rodzaju utworów (zaraz po Świecie Dysku). Ba! Jest na tyle dobra, że już rozważam ponowne jej przeczytanie, bo prawdę mówiąc, to tęsknię za księciem Kevinem i księżniczką Becky. Polecam!

 

Wojciech Świdziniewski

 

John Moore

Heroizm dla początkujących

Tłum: Dominika Schinscheiner

Red Horse, 2007

Stron: 307

Cena: 27,99

 


< 11 >