Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 12>|>

Recenzje (8)

 

 


Dodatek RPG

 

okladka

Krok pierwszy: zainstaluj dodatek do gry.

Krok drugi: uruchom grę. Masz do wyboru nową misję. Kliknij na jej ikonkę.

Krok trzeci: wybierz postać. Są dostępne dwie opcje: młoda uzdolniona amatorka szpiegowania i stary doświadczony weterana kryjący tajemniczą przeszłość.

Krok czwarty: rozpocznij nową grę. Oto masz przed sobą miasto Malaz. Nad tym miastem tej nocy wzejdzie Księżyc Cienia, zatrą się granice między światami, a śmiertelników ścigać będą straszliwe Ogary. Tej nocy, kiedy nic nie jest takie, jak się wydaje, kiedy niebezpieczeństwo czyha z każdej strony, tej nocy właśnie masz, Graczu, wykonać swoją misję...

...z tą drobną różnicą, że wykonywać ją będziesz na kartach książki, a nie przed ekranem komputera, czy przy akompaniamencie głosu mistrza gry. I to jest już pierwszy minus – bo podejrzewam, że większość czytelników-graczy woli brać udział w questach własnych postaci, a nie czytać relacje z czyichś misji.

To, że Esslemont zajmował się wcześniej RPG, jest oczywiste nawet dla kogoś, kto nie zaprzątał sobie uwagi czytaniem wstępu Stevena Eriksona. Fabuła biegnie dwutorowo – dwoje głównych bohaterów przeżywa swoje własne questy, to znaczy rozmawiają z różnymi całkiem interesującymi postaciami, walczą, zostają ranni, zostają raz dwa uzdrowieni... i wszystko zaczyna się od nowa.

Esslemont nadaje się na mistrza gry, ale budowa fabuły stosowana w RPG nie daje się łatwo przełożyć na literaturę. Trzeba mieć naprawdę dobry pomysł i kunszt, żeby z serii questów zrobić dobrą powieść. Temu autorowi się to nie udało. Czytając, można sobie z łatwością wyobrazić, jak przygody bohaterów wyglądałyby na przykład na ekranie komputera. To, co w grze mogło by być interesujące – w książce męczy.

Bohaterowie, choć z potencjałem, nie mają w sobie tego czegoś, co sprawia, że czytelnik zainteresowałby się ich losem, mimo prób autora – w książce regularnie pojawiają się kolejne elementy układanki pod tytułem przeszłość. Hart i Kiska sprawiają wrażenie drewnianych.

A skoro już o bohaterach mowa – są nimi w większości ludzie, w ludzki sposób reagujący na obrażenia (to, że potem je sobie raz dwa wyleczą magią, to inna sprawa), a co za tym idzie, jeśli bohaterce „strzelają bębenki” – dla mnie jest to wyrażenie równoznaczne z „pęknięciem bębenków” – to taka bohaterka ma uszkodzenie słuchu. Kropka. Wyleczą ją potem z tego magią, i wtedy śladu może nie zostać, ale póki nie zostanie uzdrowiona, nie ma mowy o tym, że dobrze wszystko słyszała, a już mało prawdopodobne jest, żeby wyłapywała jakieś dźwięki z oddali, typu szczęk broni na piętrze. O ile jestem w stanie przyjąć, że ciężko ranny żołnierz będzie walczył dalej, nie zwracając uwagi na rany i nawet w szoku nie czując bólu, to jednak na ową częściową głuchotę szok nie pomoże. Z treści nie wynika, żeby Kiska posiadała jakieś nadludzkie cechy fizyczne, tudzież moc pozwalającą się obłożyć tuzinem zaklęć broniących ją przed uszkodzeniem słuchu. Co za tym idzie – pęknięte bębenki powinny się skończyć nie normalną rozmową, i na pewno nie szeptami, ale raczej wrzaskami w stylu „Co mówiłeś?!!!”.

Gwoli sprawiedliwości przyznam, że końcówka książki jest relatywnie najlepsza. Autor wyraźnie rozkręcił się, zaczęło się robić co prawda jeszcze nie interesująco, ale prawie.

Jest to książka dla zdeklarowanych fanów Eriksona, rzecz jasna tych, którym nie przeszkadza, że ktoś inny poza nim zabiera się za świat Imperium Malazańskiego (Erikson we wstępie podkreśla, że Esslemont jest współtwórcą tego świata i tak go należy traktować), i to dla tych, którzy lubią powieści oparte na questowej fabule RPG. Dla nich „Noc noży” być może byłaby warta choćby wzięcia do ręki. A jeśli chodzi o czytelników, którzy nie zaliczają się do żadnej z tych dwóch grup – ujmę to tak: gdyby nie recenzencki obowiązek, nie zawracałabym sobie głowy czytaniem „Nocy noży” do końca. Nawet choćby po to, żeby zobaczyć, co będzie dalej.

 

Milena Wójtowicz

 

Ian Cameron Esslemont

Noc noży

Tłum. Michał Januszewski

MAG, 2007

Stron: 368

Cena: 29,99

 


Halo, tu dzwoni odgrzewany kotlet...

 

okladka

Nie ma co ukrywać – King to klasa sama w sobie, nazwisko-firma i maszynka do robienia pieniędzy. Ech, dobrze jest być tak renomowanym pisarzem – niezależnie co się napisze i tak zostanie to wydane i najprawdopodobniej doczeka się adaptacji filmowej. Z drugiej strony wydawca narzuca też pewne obowiązki. Nie znam umowy, jaką zawarł King ze swoim edytorem, ale jestem przekonany, że widnieje tam zapis o oddaniu do druku przynajmniej jednej książki rocznie. I „Komórka” jest właśnie taką „jedną książką rocznie”.

Nic nie mogę zarzucić Mistrzowi jeśli chodzi o warsztat – postaci dopracowane, ciąg przyczynowo-skutkowy całkiem logiczny, a akcja wartka. Tylko wtórność pomysłu mnie razi, jak i przewidywalność zakończenia. Kingowi zamaniło się spreparować książkę o zombich w hołdzie wielkiemu Romero – no i jak se umyślił, tak zrobił. Pomysł powstania armii zombich całkiem ciekawy – roznoszące „zarazę” telefony komórkowe. I to wszystko, co w „Komórce” jest ciekawe. Potem mamy powtórkę z „Bastionu”, tylko mniej intrygującą, bardziej spłyconą i słabiej przemyślaną. Część bohaterów to kalki ze swojej wielkiej poprzedniczki (Randall Flagg i Harvard), niektóre pomysły dosłownie z niej zerżnięto (między innymi prorocze sny, grupa wybrańców i kilka innych wydarzeń, których nie chcę tutaj spoilerować), no i klimat zagłady ten sam (to akurat mi nie przeszkadzało). Co do owego klimatu, to w realistycznym opisie wyrzynającego się miasta, King nie ma sobie równych. Tylko co z tego, skoro zaaplikował nam to już w „Bastionie”? „Komórka” to po prostu wielki cień swej starszej siostry.

Może ta książka byłaby inna, gdyby autor wysilił się na rozwikłanie zagadki tajemniczego Pulsu, jednak Kingowi nie wystarczyło na to czasu, albo po prostu nie zawracał tym sobie, za przeproszeniem, dupy. A szkoda, bo pomysł dość ciekawy i dający do myślenia. Jest też jeden wątek, który przewija się przez całą „Komórkę”. Parokrotnie w książce Mistrz zastanawia się, jak wielki wpływ na nasze życie wywarł przenośny telefon – i z drugiej strony – jak łatwo wykorzystać to urządzenie do zagłady całych populacji, bo co robi człowiek w sytuacji zagrożenia albo będąc świadkiem niezwykłych wydarzeń? Sięga po telefon komórkowy i w ten sposób Puls zbiera swoje nowe ofiary. Przed takim komunikacyjno-informatycznym szałem poniekąd ta książka ostrzega. Robi to jednak nieporadnie, bez mocy i siły potrzebnej, by ludźmi wstrząsnąć.

Podsumowując: ci, którzy czytali „Bastion”, podobał im się i znów chcieliby powrócić do jego klimatu w troszeczkę innej oprawie – warto przeczytać. Ci, którzy Bastion przeczytali i nie podobał się – możecie „Komórkę” spokojnie odłożyć na półkę. A tym, którzy nie czytali „Bastionu”, a chcą przeczytać „Komórkę”, niech sobie odpuszczą tę ostatnią książkę, a wezmą się za pierwszą.

Czy pomysł ataku na umysły ludzi został tu zmarnowany? Chyba nie – inaczej go przedstawić nie szło, a że jest w tej książce mnóstwo niedomówień? No cóż, mamy kolejny rok i King musi napisać kolejną książkę i może będzie to właśnie kontynuacja „Komórki” – przykładowo „iPhon”...

 

Wojciech Świdziniewski

 

Stephen King

Komórka

Tłum: Zbigniew A.Królicki

Albatros A. Kuryłowicz, 2007

Stron: 432

Cena: 29,50

 


Smerdolone bafy

 

okladka

Z reguły nie przywiązuję wagi do tego, co napisano na czwartej stronie okładki trzymanej w dłoni książki. Nawet jeśli przeczytam i zapamiętam – nie ma to większego wpływu na odbiór lektury. Ani mnie ziębi, ani grzeje. W jednym, konkretnym przypadku było inaczej. „Krwawa love story” przy opisie książki Kinga zniechęciła mnie do czytania na długi czas. King i love? Na dodatek krwawa? No, musi być coś na podobieństwo „Misery” – zakochanie aż do popełnienia zbrodni? A może aż takie zakochanie, że zabójstwo ukochanej osoby odbędzie się na wstępie, a potem nastąpi życie pod jednym dachem z trupem? Słowem, popatrywałam na powieść z rosnącym zniechęceniem. Aż wreszcie zaczęłam lekturę. I tu porażka – przez pierwsze dwadzieścia cztery strony brnęłam ponad tydzień. Zrzucałam to na karb wyczerpania lub wygodnej podusi, bo po dwóch, trzech stronach chrapałam w najlepsze.

Niezła rekomendacja dla Kinga, co?

Wreszcie się przemogłam, niezwykle rzadko odkładam książkę na zawsze po przeczytaniu mniej niż połowy. I żałuję. Żałuję, że tak długo się za „Historię Lisey” zabierałam.

Fakt, powieść ma dość oporny początek, bardzo długie wprowadzenie, sporo dygresji bez widocznego związku z osią fabularną, mało dialogów. To z pewnością utrudnia czytania. Ale za to jak się rozpędzi...

Wróć, z tym rozpędzaniem trochę przesadziłam. King przez wszystkie strony utrzymuje monotonny wręcz sposób narracji, reminiscencja goni reminiscencję, ale gdy wczytałam się w historię Lisey Debusher Landon, to, co początkowo mnie nudziło, nabrało nagle innego charakteru.

Bo właściwie jak opisać coś, co przeżywa wdowa porządkująca rzeczy po zmarłym dwa lata wcześniej mężu? Gdy nagle ożywają wspomnienia składające się na dwadzieścia pięć lat wspólnego życia? Gdy Scott Landon jest wciąż obecny w życiu „laluni Lisey”, a jego połowa łóżka właściwie jeszcze nie wystygła?

Scott był poczytnym pisarzem. Debiutancki horror, który napisał w wieku dwudziestu trzech lat, otworzył przed nim drzwi kariery, a kolejne umocniły jego pozycję w świecie literatury i pomnożyły majątek szacowany na trzydzieści milionów dolarów. Dziś Lisey postanowiła zrobić porządek w spuściźnie po mężu: przejrzeć rękopisy i maszynopisy, zastanowić się, co zostawić sobie, a co przekazać walącym drzwiami i oknami teoretykom literatury stanowych uniwersytetów, agentowi i wydawcom. Więc chwila jest szczególna, bardzo intymna, sprzyjająca rozmyślaniom. Gdy Lisey wkracza do królestwa Scotta – przerobionej na gabinet ogromnej stodoły, odnajduje pierwszego bafa, pozostawionego przez męża. Bafy to zabawa z czasów, gdy Scott był małym dzieckiem. Jego brat Paul zostawiał mu liścik z zagadką, rozwiązanie prowadziło do drugiego liściku z następną zagadką, odpowiedź do kolejnego, a nagrodą było picie: fanta lub cola.

Teraz, dwa lata po śmierci Scotta, Lisey odnajduje takiego bafa. Co będzie nagrodą? Czy picie, jak za dawnych lat?

Lisey i Scott kochali się do końca. Mieli swoje szyfry, powiedzonka, stali się do siebie podobni. Ponoć takie małżeństwa mają dwa serca: jedno jasne, drugie mroczne. W życiu Landonów było sporo jasnych dni i sporo mroku. Ale więź pozostała mocna. Nie raz Lisey przywrzaskiwała Scotta do domu. Teraz Scott chce przywrzeszczać ją do rozwiązania ostatniego bafa. I o tym traktuje „Historia Lisey”.

W zachwyt wprawiło mnie tłumaczenie. Maciejkę Mazan znam z rewelacyjnego przekładu powieści Janet Evanovich. Z nazwiskiem Tomasza Wilusza spotkałam się po raz pierwszy. Jednak to, czego dokonali razem, powaliło mnie na łopatki. Zdaję sobie sprawę, że pewnie niełatwo było przełożyć specyficzny w tej powieści język.

Zatem konkludując: proszę się nie zrażać opornymi początkowymi stronami, nie rzucać książki w kąt. Tylko przebić się szparko, zaopatrzyć w talerz kanapek i litrową fantę i czytać. Czytać, aż do ostatniej strony. Nagroda za rozwiązanie bafa będzie zaskakująca.

Aha, byłabym zapomniała: stanowczo nie czytać czwartej strony! Ona zdecydowanie psuje lekturę!

 

Karolina Wiśniewska

 

Stephen King

Historia Lisey

Tłum: Maciejka Mazan i Tomasz Wilusz

Prószyński i S-ka, 2006

Stron: 408

Cena: 36,00

 


< 12 >