Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 16>|>

Nasza popkultura

 

 

Jeden z moich znajomych entuzjastów UFO skarżył mi się, że miłośnicy fantastyki mają bardzo niechętny stosunek do nich, czyli ludzi wierzących w UFO, kosmitów, New Age i temu podobnych.

Dlaczego miłośnicy fantasy i SF nie wierzą w UFO? Bo doskonale odróżniają fantazję od rzeczywistości. Ciągłe przechodzenie pomiędzy dwoma światami nauczyło ich dostrzegać, gdzie jest granica. Co jest po której stronie, co fantazja, co rzeczywistość.

To pierwsza z tez, którymi chciałem zacząć. Druga to, że głupota grozi śmiercią, zaś kultura w ostatecznym rozrachunku jest chyba jedynym wyróżnikiem który umożliwia jednemu społeczeństwu zachowanie dominującej pozycji wobec innych. Kultura bynajmniej nie jest tym „ą i ę”. Kultura to na przykład bagaż informacji, wraz ze sposobem korzystania z nich. To coś bardzo złożonego.

Moim zdaniem Cortez, dokonując na wpół samobójczego ataku w dolinie Otumby, wykazał się właśnie kulturą. Rozumiał związki, jakie panują w tłumie otaczających go Azteków, i rozumiał, jaka tkwi w nich szansa dla niego. Musiał mieć odpowiednią do czynu pogardę dla tłumu, być może wynikłą choćby ze specyficznego zrozumienia stacji Męki Pańskiej, z tego wołania tłumu, który chciał uwolnienia Barabasza. Cortez dostał minimalną szansę i jej nie zmarnował.

I choć to najbardziej plugawy przejaw kultury, to chyba pokazuje dobitnie: bez kultury narody giną. W starciu z grupą o wyższej kulturze, choćby i dwieście tysięcy przegra z dwudziestką konnych – byle większych cwaniaków.

Bycie cwaniakiem jest małym honorem, ale czegóż więcej wymagać od miłośnika science fiction? Finezji zasad moralnych? Wyjątkowo wyrobionego smaku?

No cóż, nie mam wątpliwości – nie jestem wykwintem literackiego smaku, ani jako odbiorca, ani tym bardziej jako piszący. Nie bardzo mi na takiej opinii zależy. Zależy mi jednak na tym, by zostać przynajmniej cwanym. Z tej prostej przyczyny, że dzięki cwaniactwu człowiek przeżyje. Nie chodzi mi o to, by ludzie uważali mnie za cwaniaka. Nie, wręcz przeciwnie. Raczej niech im się zdaje, że są mądrzejsi. Chodzi o to, by nie być frajerem. Owszem, w ramach owej podstawowej kultury frajera, a nawet głupca opłaca się rżnąć.

Frajer bierze się na plewy. W szczególności, frajer bierze fantazję za rzeczywistość.

Jak senne widziadło wraca do mnie scena z oglądania filmu z Clintem Eastwoodem, w której ów oszukuje agentów KGB (Czeriezwyczjaki lub GRU, do wyboru), wycierając ręce w kiblu w moskiewskim metrze. W ręcznik jednorazówkę. W czasach, gdy rolka papieru toaletowego była nagrodą w kolejkowych potyczkach. Już kilka razy pisałem o tym, jak rechotaliśmy z tej sceny. Oto obraz socjalizmu w wydaniu scenarzysty z Hollywood. Frajera, który nie miał pojęcia o tym, na czym socjalizm polega. Śmialiśmy się właśnie z tego frajerstwa. Było tak nachalne, tak nieporadne, że nawet nie zmieściło się w konwencji sensacyjniaka, z definicji leżącego poza granicami przedstawiania świata choć trochę rzeczywistego.

Frajerstwo. Ot co. Bezradność człowieka piszącego scenariusz wobec cwaniaków, którzy byli w stanie w tym systemie przetrwać.

PRL wymagał mocnego trzymania się rzeczywistości. To był system może nie dla cwaniaków, ale na pewno nie dla frajera. Na pewno nie dla człowieka, którego wiedza o świecie była poniżej zrozumienia owego „Barabasza, Barabasza”. Tak – wiadomo było, że jak zapytać, to zechcą uwolnienia Barabasza, zaś ukrzyżowania Chrystusa.

Jeśli w tym peerelu zaczytywaliśmy się fantastyką, to bynajmniej nie zapominaliśmy na chwilę, gdzie kolejkowa rzeczywistość. Myślę, że większość z nas miała także znakomite wyczucie, gdzie przebiega granica pomiędzy literaturą rozrywkową, a gdzie literaturą poważną. Ano, to był czas, że w chodnikach były dziury, między dziurami trzeba było biegać od kolejki do kolejki, trzeba było wiedzieć komu dać, co dać, kto decyduje, kto jest figurantem – generalnie, jak mówił Kwinto, TRZEBA BYŁO UWAŻAĆ!

O peerelu pisałem już u NURSA. Nie zamierzam dublować, bynajmniej nie podręczników historii, ale tego, co można jeszcze znaleźć w zabunkrowanych w bibliotekach gazetach, o co można zapytać... samego siebie.

Peerel był dla cwaniaków. Żyło się ciężko, trzeba było ostro kombinować i cały czas walczyliśmy o to, żeby był kapitalizm. Bo w kapitalizmie nie trzeba być takim cwaniakiem. W kapitalizmie jest miejsce także dla frajerów. Wystarczy nauczyć się zarabiać pieniądze. W porównaniu z gąszczem układów, mieszanką przepisów i zwyczajów regulujących życie w państwie socjalistycznym, kapitalizm jest ustrojem bardzo prostym. Poziom percepcji może być znacznie niższy, nie trzeba aż tak główkować – można przestać uważać.

Zapewne z tej przyczyny, target Hollywood łykał bez turlania się z radości po podłodze produkcje z udziałem Clinta Eastwooda. Target ów uważać aż tak bardzo, jak to niezbędne było w peerelu, nie musiał. Łykał taki obraz socjalizmu, w którym świat jest podzielony na GRU i KGB, oraz ścigany przez nich naród, w którym każdy jest albo członkiem opozycji albo zdrajcą. Jak to myśmy się kiedyś w Przedborowie radośnie bawili „w partyzantkę”. Kapitalizm jest na tyle przyjaznym ustrojem, że toleruje znacznie większą dawkę głupoty niż socjalizm. W kapitalizmie, żeby być cenionym, wystarczy być dobrym fachowcem. W socjalizmie trzeba było się umieć znaleźć.

Zastanawiałem się, z czego u Rosjan bierze się nabożeństwo do szachów? Ano, zdaje mi się, że to był między innymi rodzaj siłowania się na rozum. W celu ustalenia kolejności przywództwa. Bo głupi przywódca grozi klęską. Jeśli choćby w sąsiedzkim kręgu pędzi się coś w krzakach, dobrze wiedzieć, kto jest największym cwaniakiem i komu można powierzyć organizację przedsięwzięcia.

W kapitalizmie wódki nigdy nie brakło. W kapitalizmie najważniejsze, żeby pić za swoje. W socjalizmie trzeba było wiedzieć, z kim się pije, a jak kto nie pił – wiadomo, kapuś.

Zaś trzeba było kilkunastu lat kapitalizmu, żeby wychować sobie target, co by łyknął lustrację.

Ano, kochani, naród, średnio rzecz biorąc, zdurniał. O ile w okolicach 1989 roku choć „widio” było niezwykłą nowością, to oglądane na „wydeło” filmy były traktowane jak rozrywka. Tania rozrywka. Sensacyjki. Owszem, ciekawe – jak wyglądają prawdziwe pornosy... aha. No to dziękujemy, teraz pooglądamy na przykład „Powiększenie”. Albo „Przygody Królika Rogera”, także ciekawe. Można też o tym, jak Clint Eastwood zgrandził ruskim najnowszy model „MIG-a”, sterowany myślami. Bo są fajne efekta specjalne. Ewentualnie, momenty były. Do wyboru.

Dlaczego lustracja? Powiem tak. Niepokojący objaw obniżania się kultury. Kultury w najbardziej elementarnym pojęciu, mianowicie w pamięci o tym, co było. Wspomniani Aztekowie, gdy występowali przeciw Cortezowi, mieli za sobą jakieś dwieście, trzysta lat rozwoju. Do tego kulawy system pisma. W rezultacie wydawało się im, że wiedzą. Okazali się frajerami, a nie cwaniakami.

Cwaniak zawsze sobie poradzi. Cwaniak wie, że nie należy wyglądać na cwaniaka. Cwaniak wie też, że cwaniackie metody należy stosować w ostateczności. Dobrze się umówić, że nie stosujemy podstępu, nie kłamiemy. Nie wyciągamy na wierzch ludziom na przykład teczek, nie wypominamy orientacji seksualnej, kochanek. Nie robimy sobie za bezdurne wrogów – na przykład nie aresztujemy nikogo z wielkim hukiem. A jeśli już, to facet idzie do rozmazania, jak mucha zdzielona gazetą na szybie. Bo jak się pozbiera, to odda. Na przykład sprawę do międzynarodowego trybunału w Strasburgu. Cwaniak, jeśli sięga po jakieś bardzo radykalne środki, to wówczas, gdy ma pewność, że wygra. Jak nie ma, obchodzi jak śmierdzące g..., negocjuje, kombinuje, ale nie ciągnie tygrysa za wąsy.

W szczególności cwaniak nie zaczepia drugiego cwaniaka. Bo zdaje sobie sprawę z tego, że oprócz znajomości metod oszukiwania, oprócz znajomych na wysokich stanowiskach, potrzebne jest szczęście. Cwaniak wie, że nie należy zaczepiać kupy, nie tylko os, ale prawników, lekarzy czy dziennikarzy. Generalnie atak na stado kończy się atakiem stada. Owszem, dozwolone jest polowanie na pojedyncze sztuki.

No cóż... trzeba być kompletnie durnym, by za bezdurne, będąc szefem partii politycznej zrażać sobie jakieś czterysta do siedmiuset tysięcy wyborców – z rodzinami może być koło milion albo dwa. Cóż, zauważyłem takie zjawisko, że nawet bardzo zażarci zwolennicy lustracji, bardzo wierzący w rzetelność poubeckiej dokumentacji, w momencie gdy trzeba było coś podpisać, naraz ducha stracili. Naraz zaczęli kombinować, że co prawda nigdy nic nie podpisali, ale co tam w tych papierach jest, cholera wie? Zwłaszcza wówczas gdy człek był jakimś opozycjonistą. Leszcz, który nie spędził tak jak ja nawet jednej doby w anzlu, może spać spokojnie.

Zasada „dziel i rządź” jest nie głupia, pod warunkiem dzielenia we właściwych proporcjach. Dobrze jest wskazać wroga ludu, mając pełną świadomość, że osobnik który nie miał najmniejszego zamiaru być wrogiem – nie ludu, a władzy – teraz nim będzie. Ale pod warunkiem, że się zachowa przewagę. Taka jest naczelna zasada wszystkich wojskowych operacji, że się je podejmuje, jak się ma przewagę.

Kompozycja wymaga, by sprawiedliwy bohater był samotny. W filmach, które są choć trochę głównonurciane, czy w sztukach takich jak „Hamlet”, co jest esencjonalnie głównonurciany, bohater ów ponosi klęskę. W popłuczynach po tych produkcjach ów bohater najpierw stacza heroiczną walkę, a potem jednak sprawiedliwość tryumfuje. Tak jest w produkcjach klasy „B”. A w życiu? I Herkules... No cóż, „znaj proporcjum”...

No więc, rzecz w tym, że jak się chce porządzić, to nie należy dzielić tak, żeby prawie wszyscy silni byli przeciw rządowi i prawie nikt po jego stronie. W szczególności z filmu „W samo południe” wynika taka nauka, tak prosta, że nikt o niej nawet nie wspomina, że jak samotny szeryf wyrusza przeciw całej bandzie, to przeżyć może tylko przypadkiem i tylko w filmie „W samo południe”. Nawet jeśli po naszej stronie są widzowie filmów z Clintem Eastwoodem i liczebnie jest ich ciut więcej niż wykształciuchów, to warto pamiętać, że czasem lepiej mieć ze sobą dwudziestu konnych zabijaków rodem z Hiszpanii, niż dwieście tysięcy wojowników indiańskich.

Produkcje klasy „B” wymagają prostego podziału na dobrych i złych. Dobrzy są dlatego dobrzy, że są dobrzy. Że scenarzysta tak zrobił, żeby się widz z dobrym utożsamił. Dobry poza tym może krzywdzić, zabijać, łamać prawo, deptać zasady moralne – zwłaszcza takie, których zrozumienie wymaga trochę pomyślenia. Dobry może drwić z wolności prasy, dobry może stosować tortury, bo jest z naszej wioski – co poznajemy na przykład po tym, że ubrany jest na biało. Tak było w starszych westernach. Albo po tym, że to van Damme, Chuck Norris, czy Clint Eastwood. Ewentualnie Bogusław Linda.

Z tym ostatnim może być kłopot. Albowiem nasi aktorzy nie są z Hollywood. Nie przestrzegają prostej zasady, że kopią czy leją w dobrej sprawie, przepraszam, „tamtych”. Czasami, jak to aktor teatralny, potrafią dla sportu zagrać czarny charakter bo „postać ciekawa”.

Martwi mnie zły gust tak zwanych mas. Bynajmniej nie dla tego, że jest nieładny. Dlatego tylko i cały czas, że ludzie biorą rzeczywistość hollywoodzką, z filmowym czasem, z filmowymi charakterami, problemami. Biorą świat filmowy za swój.

W odróżnieniu od lewego sierpowego, prawy i prosty pomysł, by wyzwolić Irak od wstrętnego satrapy, dość konsekwentnie zdąża do tego, by skończyć się głównonurcianie, jak Hamlet, bo stan „W samo południe” już został osiągnięty. To znaczy bandzior nie żyje, ale jakby z tego nic nam nie wynikło, kumple się odwrócili, ludzie bynajmniej nie są szczęśliwi z powodu jego śmierci, jest dokładnie odwrotnie, niż miało być, wciórności... To dwója z polskiego, niewiedza w zakresie tak zwanej stylizacji, nieznajomości reguł gatunku. No, niestety, to nie western, nie musical. Happy endu nie ma. To taki gatunek, w którym samotny bohater dostaje w dupę (serdecznie, za Kabaretem Starszych Panów, przepraszam za brzydkie słowo dupa, lecz każde inne byłoby wyrazem nieuzasadnionego tu językowego puryzmu).

Niestety, jak mi się widzi, współczesna prawica w wojnie z liberalizmem, komunizmem, socjalizmem, czyli całą resztą, jako zasadę konstrukcji świata przyjęła średni scenariusz filmu klasy „B” (albo nawet klasy „DD”) wedle Hollywood.

Lubię patrzeć, jak kopie Jean-Claude van Damme, choć, będę szczery, o wiele bardziej podoba mi się Charlie Chaplin. Ale czemu nie, kopanie też łyknę. Co prawda, widzę, że ciosy sygnalizowane, ale ja wiem, co to umowność – ba, cieszy mnie ta umowność, tak jak cieszyły mnie rysowane węglem na tekturze dekoracje w „Kabarecie Starszych Panów”, jak cieszy mnie umowność postaci w „Żołnierzu królowej Madagaskaru”, czy w „Bajkach robotów”.

Ja wiem także, że w prawdziwym życiu nie bywa tak, że zjawia się duch zamordowanego tatusia, by opowiedzieć, jak mu to blekot do ucha wlano. Wiem natomiast, że jak już się wie, że wlano, to raczej trzeba się udać do klasztoru, niż choćby o tym rozpowiadać.

Jeśli na przykład jestem przeciwnikiem kary śmierci, to bynajmniej nie z przyczyn estetycznych czy etycznych. Zwyczajnie, jest to konsekwencja praktycznej wiedzy nabytej we wsi Przedborowa, że głupi, co szuka sprawiedliwości, że mądrzejszy, co szuka spokoju, że gdy kowal zawini, to Cygana powieszą. Że wymiar sprawiedliwości jest teatrzykiem dla ludu, z tym zastrzeżeniem, że cholernie kosztownym. Mało w tym nieszczęścia, że dają strasznie kiepskie sztuki, problem, że życzą sobie strasznie wysokich honorariów, przy których nawet zarobki gwiazd z Hollywood bledną. Poza tym „lista płac”, która w normalnym filmie jest wyświetlana do ostatniego dostarczyciela pizzy na plan, tu jest tajna, budżet oszukany, a często-gęsto sąd wyrzuca ludzi z sali, gdy lecą najlepsze momenty.

Uważam, że w firmie zwanej państwem, jak w każdej innej firmie należy, zamawiać tylko te naprawdę potrzebne usługi, zaś nachalnych akwizytorów, którzy usiłują wmówić mi, że uchronią mnie przed zgubnym wpływem promieniowania kosmicznego czy pornografii wywalić za drzwi. Nie, ja nie chcę usługi pod tytułem „sprawiedliwość” nie tylko dlatego, że mnie ksiądz proboszcz uczyli, że ową Panu Bogu zostawiamy. Choć to, w imię owych wartości prawicowych, w ramach poszanowania kompetencji Stwórcy, by się należało – nie chcę usługi czynienia sprawiedliwości dlatego, że ja się przez moje całe życie przekonałem, że to się sprowadza do powieszenia owego Cygana i jak tylko można, to na prawdziwym jedwabiu i po trzydziestu latach. Podobnie, jeśli jestem przeciw ustawie antyaborcyjnej, to nie z przyczyn etycznych, ale dlatego, że nie chcę kupować od firmy „państwo” usługi, która zwyczajnie nie ma prawa zadziałać. Docelowo państwo udaje, że egzekwuje prawo, a społeczeństwo, że go przestrzega.

Jak zauważył jeden Stary I Mądry Doktór, który idzie na emeryturę: aby dorobić, trzeba założyć Urząd Rejestracji Poczęć, żeby chronić poczęte życie. Na emeryturze spokojnie się tym może zająć, tylko żeby budżet owego urzędu był dostateczny.

Czy z tej perspektywy przyczyna powstania Centralnego Biura Antykorupcyjnego jest jasna?

Heca lustracyjna jest jeszcze droższa. I jak do tej pory, nie ma sukcesów. Sukcesy poznalibyśmy po znalezieniu agentów. A tak, na przykład, sukces w postaci znalezieniu papierów na pewnego hrabiego Dzieduszyckiego, to... No cóż, wystarczyło spytać kilku wrocławiaków, co go znali. Powiem tak, że nie powiem, morda w kubeł, gość trzymał tradycję polskiej arystokracji, szczególnie tej kresowej. Co wylazło, to wylazło. Więc przypisuje się jego działalności kilka aresztowań. Tenże sam hrabia siedział w kiciu za publiczną działalność, między innymi za usiłowanie Piosenki Lwowskiej. Tymczasem ja siedzę w budynku, w którym kiedyś pracowali towarzysze, z których przynajmniej kilkudziesięciu ma na sumieniu losy tysięcy ludzi. Bynajmniej nie aresztowania, ale systematyczne gnojenie – bynajmniej nie tylko konkretnych ludzi, ale całych grup zawodowych. Czy komuś spadł włos z głowy za zarżnięcie polskiego rolnictwa po 1949 roku? Efektem był dramatyczny wzrost zachorowań na gruźlicę, dziesiątki tysięcy śmiertelnych ofiar. Czy ktoś sformułował choćby taki zarzut?

No to tak: działalność opozycji gdzieś od lat siedemdziesiątych była jawna, więc niewiele do powiedzenia miały służby. Opozycjoniści podpisywali się imieniem i nazwiskiem pod protestami. Byli znani. Nie istniało coś takiego jak podziemie, byli dysydenci, były latające uniwersytety, formy albo całkowicie jawne, albo półjawne. Jedyne, z czym się trzeba było ukrywać, to dystrybucja nielegalnych wydawnictw. Głównie dzięki temu, że formuła działania była właśnie taka, opozycja przetrwała. Sprawa kolejna – opozycja była marginesem, przeciętny obywatel miał zupełnie innego przeciwnika niż SB. Była nią cała administracja, przeróżne organizacje. A więc w peerelu donosiciel nie był problemem. Problemem był zazwyczaj działacz organizacji. Działacz miał widzimisię, a częściej interes, raczej prywatny, i zmuszał aparat państwowy do jego realizacji. Także SB. SB wiedziała, że interes raczej prywatny i udawała, że wypełnia powierzone zadania. TW udawali, że są TW, czego dobitnym przykładem był opis pracy agenta Solorza. Ów udawał, że jest szpiegiem, zaś oficer prowadzący udawał, że tego udawania nie widzi i że pozyskał cennego TW.

Jak mi się zdaje – lub coś mi się zdaje – to, że agent udaje agenta, zaś agencja udaje, że pracuje, to jeden z podstawowych problemów wszystkich CIA na świecie. U nas nie było inaczej, tylko bardziej. O wiele bardziej.

Największe straty wyrządzało się w peerelu bynajmniej nie kierując wojsko i milicję na ulice. Szkody robiła głupota tych, którzy właśnie chcieli dobrze – którzy mieli misję i którzy nie pozwalali udawać. Najmniej groźni byli zwyczajni karierowicze i dorobkiewicze, którzy pchali się do władz tylko dla zrealizowania własnych celów. Najwięcej nieszczęść spowodowali ci najbardziej ideowi i moralni.

Za dalekie asocjacje, estetyka lustracyjna nakierowana na niezbyt wymagający target nie uniesie czegoś takiego. Nie można sądzić człowieka za to, że chciał dobrze, a, że jechał po pijaku i przypadkiem wjechał na przystanek pełen ludzi? Podobnie owi towarzysze, w sumie chcieli dobrze, tym bardziej, że metodami bliskimi sercu współczesnego prawicowca – to znaczy wysłać komisarza, zarządzić, że dzień będzie w nocy, bo tak nam pasuje, wymundurować, wymusztrować, musi być porządek.

Czy komuś dziś do głowy przyjdzie, że pokłosiem restrykcyjnej polityki paszportowej, która wynikała między innymi z zatroskania o to, żeby kadr nie ubywało w Nadwiślańskim Kraju, ludność nie zaraziła się zgnilizną Zachodu, jest to, że dopiero dzisiejsza młodzież może się dobrze i szybko nauczyć języka angielskiego? Że całe społeczeństwo poniosło i ponosi do dziś koszty księżycowych pomysłów towarzyszy, w postaci, bagatela, luki cywilizacyjnej – że skala strat, która określa jeszcze cały czas kiepską kondycję narodu ma się kompletnie nijak do choćby i faktycznej działalności TW znanego hrabiego?

Lustrujemy się i lustrujemy, ale w sprawie najbardziej ponurych zbrodni peerelu, jak choćby kopalni Wujek, zabicia Pyjasa, mordu robotników na Wybrzeżu w 1970 roku, nic się nie ruszyło. Mądrzy ludzie spodziewali się że w stercie papieru która została po esbe nic ważnego się nie znajdzie, ewentualnie ślady tego, że jakaś pani Niezabitowska, z nagła zaciągnięta na komendę, coś podpisała. Ale żadnych papierów, które wyjaśniały by na przykład wsypy Frasyniuka czy Bujaka. Mądrzy ludzie przewidywali, że w makulaturze jest makulatura.

Ano, mądry człowiek stara się znaleźć faktyczne przyczyny swej bidy. Głupi zadowoli się pozorami na poziomie umowności filmu klasy B i głupim pozostanie.

Jak się chyba wielu politykom zdawało, USA mogą sobie pozwolić na robienie polityki na poziomie takich filmów. Prawdopodobnie podłożem decyzji o inwazji na Irak była ta pewność. Jakiś mały, biedny kraik strasznie daleko, pojedziemy, postrzelamy. Nie jest ważne, co się tam stanie, ważne, jak my to pokażemy w tiwi.

Zdaje mi się, że tak właśnie myśleli amerykańscy prawicowcy i muszę powiedzieć, żem pewnie prawicowiec, bo gdybym miał taką pewność, że tym, co w Iraku się stanie, nie musimy się przejmować, to bliskim bym był, popełnienia tego samego błędu. Niestety, nie hamulce moralne, ale pragmatyzm.

Amerykanom zabrakło prawdopodobnie tych doświadczeń kolonialnych, które mieli Europejczycy. Ci w sporej części albo jeszcze pamiętali, albo opowiedzieli im to dziadkowie – że może być całkiem inaczej. Otóż, europejska kultura od amerykańskiej tu zapewne różni się istnieniem pamięci. Nie chodzi o poglądy, ale o banalny fakt, że ludzie pamiętają. Jeśli cały czas mówię o roli kultury, to choćby w takim sensie. Tyle wystarcza, trochę znać historię własnego kraju, by nie narobić sobie okropnych kłopotów.

Otóż błąd w ocenie układu sił na świecie nie jest tym samym, co mylenie świata przedstawionego – zwłaszcza w kiepskim filmie – z rzeczywistością. A to, niestety, jest udziałem społeczeństw. Klient wymaga od dostawcy towaru, jaki lubi. Pracowicie wychowano społeczeństwa, które powyżej filmów klasy „zabili go i uciekł” nie konsumują niczego. W szczególności Hamleta. Społeczeństwa, które zaczynają wierzyć, że każda historia musi się skończyć dobrze, które nie szukają spokoju, lecz sprawiedliwości. Krótko mówiąc: frajerów, głuptaków, co biorą kino za rzeczywistość.

Ci ludzie zaczynają żądać od polityków, by w życie wprowadzali świat przedstawiony w filmie klasy „B”. Ci ludzie, którzy bynajmniej nie są tak jak potłuczeni miłośnicy science fiction, przyzwyczajeni do tego, że w kinie jest jak w kinie, a w życiu, nie jak w tym kinie, że zwłaszcza chodzi o to, że się fantazjuje i że są różne przenośnie, przerzutnie, oraz inne środki artystyczne.

Oni właśnie chcą, żeby było jak w kinie, żeby sprawiedliwość zatryumfowała. A spokój niech wezmą wszyscy diabli. Nie ma innego wyjścia, polityka, który udaje, że wierzy w świat przedstawiony w filmach, ale rozumie Hamleta, trzeba w końcu wymienić na takiego, co nie rozumie i naprawdę wierzy.

Pamięć ludzka, okazuje się, obejmuje trochę mniej niż pokolenie. Pamięć zaczyna nam szwankować, skoro już po ćwierćwieczu – gdy ledwie jesteśmy lekko starszymi paniami i panami – zapominamy jak to było. Nie byliśmy durni. Dlaczego tak kiepsko poszło ekipie Gierka z opozycją po 1976 roku? Bo ta opozycja, jak powiedziałem, starała się być jawna. Nie była podziemiem, była opozycją. Z tej przyczyny, że nie podkładano bomb, nie terroryzowano, prowadzono działalność bez przemocy – i najczęściej zupełnie jawną – że tajny współpracownik mógł przekazać nazwiska sygnatariuszy listów protestacyjnych wysyłanych do władz, tajny współpracownik był mało przydatny. Mało przydatna była cała tajność służb służących władzy. Dokładnie na odwrót – jawność – fakt, że cała Polska z radością opowiadała sobie o kolejnych wyczynach Kuronia i Michnika, że ich nazwiska znał cały świat, zapewniała im jako takie bezpieczeństwo.

Po 1981 roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, przez krótki okres czasu TW miał rację bytu, bo powstały podziemne struktury, działacze się ukrywali. Były jakieś tam działania wymagające tajności. Sęk w tym, że trwało to dość krótko – dwa, trzy lata. Potem główną tajną działalnością było drukowanie.

Później stało się tak, że każdy sukces SB w postaci złapania już to związkowego działacza, już to drukarza z wałkiem w ręku (wtedy już drukowano na normalnych maszynach) był propagandową wsypą władzy. System drukowania „na ramce” praktycznie kładł na obie łopatki możliwość zwalczenia podziemnej prasy ubeckimi metodami. Aresztowanie osobnika z fotograficznym wałkiem w ręku, umazanego farbą własnego wyrobu, nijak nie dawało się w mediach przedstawić jako spektakularny sukces służb mundurowych. Owszem, drukarz stawał się bohaterem. Owszem postać zamkniętego w pierdlu drukarza stawała się symbolem walki władzy z wolnym słowem.

Nie byli durni ci towarzysze i doskonale wiedzieli, że każdy taki sukces to pacyna błota rzucana w peerel. No i jeszcze jeden drobiazg: ekonomia. Drukarze nie działali za frajer. Drukarze pracowali na zasadach takich samych, na jakich rozwija się dziś każdy nielegalny proceder – od pędzenia bimbru w krzakach począwszy. Był to po prostu nielegalny handel Zatrutym, bo nie oczyszczonym przez rektyfikacyjne kolumny Urzędu Cenzorskiego, Dzikim Słowem. Złapanego drukarza na drukowaniu należało wsadzić do kicia i wywalić z państwowej roboty.

Już sam nimb dzikości powodował sukces marketingowy, niespotykany chyba w księgarstwie nigdy potem – dawało się sprzedać Poppera. Chyba nawet ludzie to czytali, przynajmniej niektórzy zaglądali do środka, bo miałem reklamacje. Z powodu niezmiernie sprawnego terroru klienteli w d... się zaczęło przewracać. Chcieli lepszego papieru, sztywnych okładek, marudzili, że krzywo zeszyte.

No więc, Drogi Czytelniku, zastanów się, co mógł zrobić drukarz po kilkumiesięcznym pobycie na Swobodnym Rzeźbieniu, po wywaleniu na zbitą mordę z legalnej pracy, w sytuacji gdy w podziemnej drukarni zarabiał dwie, trzy pensje? Chciał wrócić czym prędzej do swego nielegalnego procederu. Nie miał wyjścia.

Jednocześnie, jako że chodziło o Poppera, miał powszechną społeczną akceptację, powagę akademickiego buntu i w końcu chyba towarzysze zrozumieli, że lepiej się modlić, żeby SB nikogo nie złapało na drukowaniu.

Nie byliśmy durni i potrafiliśmy sprawy ustawić tak, że rola tajnych służb w opozycji była zmarginalizowana. Dzięki temu, że ludzie podpisywali imieniem i nazwiskiem listy protestacyjne, choćby przeciw aresztowaniu Frasyniuka. Że różnymi działaniami świadomie poszerzano zakres tolerowanej przez władzę, niekontrolowanej przez nią działalności. „Władza” miała problem nie w wykryciu kto, tylko znacznie trudniejszy: co z tym fantem zrobić?

Tak się jakoś dziwnie składa, że TW który denuncjował drukarnie, kolporterów, kurierów z pieniędzmi, wreszcie działaczy, objawia się w lustracyjnej kurzawie niezmiernie rzadko. Tak rzadko, że nie dotarła do mnie żadna wiarygodna informacja o znalezieniu takiego TW.

Muszę chyba to powtórzyć: klapa peerelu polegała na tym, że „czerwoni”, wprawieni w zwalczaniu zinstytucjonalizowanego przeciwnika politycznego, wytworzyli „organa”, które nadawały się tylko do tego. Te organa mogły zwalczyć resztki AK po II wojnie światowej, kontrolować formalnie zorganizowane grupy. W konfrontacji z oporem typu Mahatma Gandhi, okazały się bezradne. Można powiedzieć, że w końcówce te organa okazały się kamieniem u szyi, który jeszcze ciągnął system na dno.

Dlaczego więc z TW zrobiono głównego czarnego, przepraszam, czerwonego luda? Bo znakomicie pasuje do tego filmu, w którym Clint robił w konia KGB lub GRU, wycierając w kiblu moskiewskiego metra ręce w nieistniejące wówczas w socjalizmie jednorazówki. Clint Eastwood nie potrafiłby zagrać Mahatmy Gandhiego, żeby nie wyglądało to śmiesznie.

Nie martwi mnie to, że ludność zapomniała o trudnej metodzie biernego oporu, martwi mnie to, że obecna „władza” okazuje się mieć równy masom gust: wierzy w tego Clinta, co ręce wycierał.

Władza nieporadna może wpaść na pomysł choćby interweniowania w Wietnamie. Gdy kultura na poziomie pamięci jednego pokolenia, byle Cortez może dać po łbie siedzącemu pod złotą siatką wodzowi i rozgonić całe towarzystwo.

Nieporadność. Po kij zadzierać z lekarzami? Drapię się w głowę ze zdumienia. Gołym okiem widać, co się dzieje. Oczywiście, w Warsiawce jak zwykle znajdzie się kilku takich, co by się nawzajem utopili w łyżce wody. Kopią pod sobą dołki, zaś w miarę rozumna władza trzyma się od tego z daleka. Tymczasem ta władza z hukiem aresztuje wziętego chirurga, po czym okazuje się, że z zarzutami, jak wszędzie – głównie go ktoś nie lubi. To mniej więcej tak, jakby milicja w trakcie słynnej kiedyś (to było w latach siedemdziesiątych) rozróby pomiędzy kibicami Śląsk Wrocław – Lech Poznań stanęła, jako że wrocławska, po stronie kiboli z Wrocławia. Owszem, w wielu wypadkach słusznie by spuściła łomot poznaniakom – dałoby się znaleźć wiele argumentów, że ci z Poznania to z Poznania, i łomot się im należał.

Niewątpliwie widowiskowość (na seminariach ponoć mówimy „wizualność” lub aspekt wizualny) imprezy znacznie by zyskał, gdyby po stronie wrockowych kiboli stanęła nasza milicja, gdyby poznaniakom przybyły mundurowe posiłki z Poznania. Lecz mądra władza trzyma się od doktorów z daleka, bo wie, że gdy przyjdzie co do czego... Na przykład na pewnym etapie trzeba wydać opinię, że pijany doktór nie powinien operować. Mówię tu o konkretnym wypadku, elementarna kultura, polegająca na znajomości minionych wypadków – ja to PAMIĘTAM. I co powie powołany przez sąd biegły? Biegły wie, że to, co powie, określi jego stosunki ze środowiskiem reszty doktorów na długie lata. Więc mówi, że niedobrze, że zapił w drobiazgi, ale decyzja w dramatycznej sytuacji była prawidłowa. A że mu się skalpel obsunął, cóż...

Mogę powiedzieć, że wykrakałem – w czasie pisania tego tekstu sytuacja zmieniła się od spektakularnego aresztowania do nieefektownego, ale skutecznego orzeczenia sądu, że nie ma prawdopodobieństwa że doktór Dżi specjalnie poderżnął komuś coś.

Rozumni ludzie, choć trochę cwani, wiedzą, że inni cwaniacy zwykle przedstawiają siebie jako ofiary. To tajemnica poliszynela, jak bardzo się opłaca być ofiarą. Cwaniak wie też, że dowolny zbrodniarz daje się zrobić na ofiarę, byle tylko minęło dość czasu. Zawsze się znajdzie grupa ludzi, którzy w to uwierzą. Zaś target zawsze przerobi się na jakiś zysk. Z tej przyczyny jak diabeł święconej wody unikamy wszelkich okoliczności w których nasz polityczny enpel (enpel, npl – skrót z czasów Układu Warszawskiego, nieprzyjaciel, obecnie w ramach politycznej poprawności planuje się ostrzał artyleryjski tylko przeciwnika) byłby mógł być widziany jako ofiara.

Z tej przyczyny unikamy, na przykład, zakładania kajdanek nieletnim, lekarzom, politykom, drukarzom drukującym Poppera.

Z tej przyczyny nie pchałbym się z policją do szkół. Dzieciarnia owszem, przestraszy się na dwa dni, za rok, dwa lub trzy, osiągnie pełnoletniość i opowie o tym, jak to na skutek stresu w szkole nie mogła się wówczas uczyć, a dziś niewykształcona traci z tego powodu zarobki i za te utracone zarobki chce odszkodowania...

W trakcie pisania tego tekstu zdarzyła się tragedia Barbary Blidy. Tę historię można skomentować tak: jak poślesz służby, tak ci załatwią. Gdyby kto miał wątpliwości – rzecz z premedytacją ma się odnosić do znanej reakcji na wieść o zostaniu tatusiem. Cóż, można powiedzieć, że jak się da dzieciom zapałki, w końcu coś podpalą. Wykształciuch wie, że karabin raz do roku sam strzela. I dlatego w wojsku broń się wydawało jedynie wyjątkowo i bez amunicji. Wypadek? Wyjątkowo pechowy. Z tego powodu, że pocisk był antyterrorystyczny, nie da się ustalić bez wątpliwości, z której spluwy pochodził, bo nie ma śladów lufy. Łuska z odciskiem iglicy? Czy aby łuska od tej kuli? A do tego funkcjonariusze najwyraźniej nie widzieli w Blidzie groźnego i bezwzględnego przestępcy, skoro idąc do niej, nie sprawdzali, czy ma broń. Ja bym sprawdził, bo bałbym się, że skoro osoba zdemoralizowana, to może nie tylko zwyczajnie dać nogę, ale na przykład mnie zastrzelić. Nie tylko nieszczęście, które zmieniło radośnie rozwijające się śledztwo przeciw mafii węglowej w śledztwo przeciw ABW, ale plama, która świadczy o tym, że w główkach rządzących rządzi filmowy obraz służb. Że służą tam wybitne jednostki, o wysokim morale i współczynniku IQ, a przynajmniej solidnie traktujące swoją pracę. Tymczasem jest jak zwykle, jak to kiedyś u mnie mówiono – „wojsko mu życie uratowało”. Trafiają tam ludzie, których odrzucił biznes, nauka, administracja, którzy mają kompleksy. Generalnie, we współczesnym świecie do służb selekcja, delikatnie mówiąc, jest nie za bardzo pozytywna. Kto filmom nie wierzy, spodziewa się, że jak się owe służby za coś wezmą, to nieszczęście gotowe.

Nie wygłupiałbym się z żadną lustracją. Cała zabawa pachnie odpowiedzialnością zbiorową, kończy się pokazywaniem brzydkich gestów wysokim komisarzom z Unii, zaś ci w odpowiedzi przestają nas lubić. Rzecz najważniejsza, nie ma sposobu, by pomysł nie obrócił się przeciw rządzącym. Takie coś ma prawo zadziałać tylko w czasoprzestrzeni krótkiego filmu, w którym od samego początku wiadomo, kto jest czarnym charakterem.

Czy dziennikarz powinien się zlustrować? Jeśli zależy mu na darmowym reklamowaniu swojego nazwiska, to oczywiście nie. W żaden sposób nie odbierze mu to wiarygodności, co miało nastąpić w głębokiej naiwności lustrzarzy. Nie, bo głównym probierzem wiarygodności dziennikarza jest on sam. Jeśli napisze, że był pożar na Maślicach, a dym widać było nie tylko w całym Wrocku, ale i w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, to wystarczy wyjrzeć za okno. Tak się lustruje dziennikarza.

Natomiast podpisanie lojalki nie oznacza niczego innego, niż to, że dziennikarz stoi po stronie rządu. A z definicji nie powinien. Może też oznaczać, że w przeciwieństwie do tego, co wobec rządu stanął okoniem, „coś na niego mają”. Bo podpadniętego buntownika bez powodu, zawsze można zlustrować. Lojalnego można zlustrować albo na końcu, albo... tak trochę. Można przecież i nic nie znaleźć, prawda? Patrzyliśmy, no i nie widzieliśmy... Tu, żeby nie było wątpliwości, ani cienia braku zaufania do oficjalnych organów, tylko informacja, jak to wredne ludzie zawsze widzą.

Dziennikarz, który z jakichś powodów dozna krzywdy z racji lustracji, na całe życie zyska kolejny „medal za odwagę”. Ostatnia sierota, nieudacznik, który nie potrafi sklecić kilku zdań, może teraz zrobić z siebie ofiarę lustracji.

Dowcip bowiem w tym, że o ile nie było nigdy prawdziwego problemu z donosicielami w peerelu, a zwłaszcza ostatnio jakby problem zniknął – z powodu, że nie SB, której można było donieść – to wygenerowano problem lustracji.

Ileś razy już powtarzałem, że diabelnie opłaca się wyglądać na gnębionego. W bogatym społeczeństwie ślepi, chromi, głusi, pokrzywdzeni przez los są pod opieką. Szaleńcy są mianowani na Bożych Pomazańców i słucha się ich jak mędrców. Najbardziej opłaca się być skrzywdzonym przez system, układ, państwo – generalnie wrednych onych. Wówczas człowiek staje się ikoną opozycji, partii zawsze sprawiedliwych, zawsze postępowych. Ludzie sukcesu są otoczeni przez hieny chętne wyszarpać cokolwiek, co spadnie z ich stołu. Pokrzywdzeni, o ile tylko zgodzą się odpowiednio głośno lamentować, dostaną bez problemu to, co inni muszą wyszarpywać.

Jest jeszcze prosta jak kij do palanta reguła wzrostu świadomości marki. Inaczej formułuje się ją tak: „nieważne, jak o tobie mówią, byle nazwiska nie mylili”. Jeśli twoja marka, a marka w tym wypadku to twarz i nazwisko, jest identyfikowana prawidłowo, to twoja cena na rynku rośnie. Dziennikarz, który nie podpisze lustracyjnej „lojalki” nie ryzykuje wiele. Najczęściej kompletnie nic. Po prostu czasami może mu ktoś w rządowej gazecie odrzucić tekst, ale dziś współpraca z rządowymi mediami zaczyna być postrzegana mniej więcej tak, jak po ogłoszeniu stanu wojennego. Wypada być nieposłusznym, wypada ciepnąć redaktorską posadką. W prywatnych koncernach jest dość miejsca. Na dziś, to jest drugą połowę kwietnia 2007 roku, mamy zjawisko ucieczki intelektualistów od wszelkich rządowych gazet, z radia i telewizji. Pojawiają się naraz nikomu nieznane nazwiska, w miejsca tych dawno uznanych. Pojawiają się bardzo nieporadne teksty i to już jest zjawisko samonapędzające się: wstyd pisać do kiepskiej gazety. Zlustrowałeś się, znaczy wiesz, że jesteś kiepski, nie możesz się zbuntować. Jak się nie lustrowałeś, znaczy miałeś dokąd uciec.

Jak możesz, Czytelniku, zauważyć, nie piszę o lustracji w kategoriach moralnego oburzenia. Dla wywodu jest bowiem bardziej istotne to, że jej autorzy wykazali się skrajnym brakiem wyobraźni. Zupełnie nie przyszło im do głowy, że wszystko może się odwrócić na nice. To pomyślunek widza filmów kategorii „Chuck Norris”. Zasada jest taka, że kogo skopie Chuck Norris, tego widzowie nie lubią. Poza tym, kiedy czarny charakter zostaje zakuty w kajdanki widzowie wychodzą z kina. „Kaniec filma”.

Pisałem już o czasie filmowym i książkowym. To błąd kompozycyjny. Po kilkudziesięciu minutach, godzinie, kilku godzinach, człowiek zaczyna myśleć, a czasami przestaje myśleć, a zaczyna dość niespodziewanie współczuć. Z tej przyczyny, po kilkudziesięciu latach daje się zrobić ofiary nawet z hitlerowskich zbrodniarzy. Z tej przyczyny „wykształciuch” dostosowuje nie tylko narrację, ale i fabułę do formy wypowiedzi. Innej potrzebuje film, innej teatr, wreszcie zupełnie co innego, gdy sprawy dzieją się w rzeczywistości. Jest jeszcze o wiele istotniejszy błąd: życie to nie film. Zwłaszcza nie film z Clintem Eastwoodem czy Chuckiem Norrisem. Taki drobiazg. Więc w życiu, niestety, jest wielu graczy, niejeden scenarzysta. W życiu bywa tak, że po niezwykle efektownym aresztowaniu Emila Wąsacza sąd każe go wypuścić. W życiu niestety, obowiązują bardzo skomplikowane zasady gry, a w szczególności Chuck Norris może znaleźć się po stronie nie tych, co się spodziewamy.

Nie wystarczy zwykła przewaga wymagana dla operacji wojskowych, żeby wygrać. Drobiazg – oprócz miażdżącej siły kopniaka, czasami trzeba mieć rację. Ten brak racji, brak wyobraźni, jest przyczyną nie tylko tego, że sąd zwalnia efektownie aresztowanych, ale także tego, że Amerykanie mają bagno w Iraku.

Dawno chciałem już napisać o zjawisku tworzenia się „pseudoprawicy”. W istocie, dzisiejsza prawica to ideologie adresowane do odbiorców owej gorszej kultury – do ludzi, których przy Dostojewskim głowa rozboli, którzy odłożą z powodu zbyt skomplikowanej intrygi kryminał Agaty Christie. Przypomnijmy przy tym, że przecież jeszcze niedawno kryminał był synonimem złego gustu. Target ideologii prawicowej może oglądać filmy z Chuckiem Norrisem. Te krótsze.

To nie jest ideologia prawicowa, to jest uproszczona wizja świata, to tworzenie lekarstw na naprawianie świata przedstawionego w filmach.

I dlatego to nie działa. Pokłosiem panowania George’a Busha jest nie tylko awantura o efekt cieplarniany, nie tylko bagno w Iraku, powszechna nienawiść do Ameryki w świecie islamskim, któremu owa Ameryka zamierzała na czołgach M1 przywieźć szczęście. To także wzrastająca rola Rosji w świecie. Bush zrobił wiele, żeby Rosja wyszła sobie z kręgu państw demokratycznych i nie zrobił nic, by nie udało się jej skonsolidować państw, producentów gazu ziemnego. Ten ostatni krok jest dla nas, Polaków, groźny. Potrzebujemy Rosji demokratycznej, przychylnej Europie, a nie silnego totalitarnego światowego mocarstwa gotowego dla zbudowania swej pozycji politycznej poświęcić gospodarcze interesy.

Jak sądzisz Czytelniku, czy Putin czytał Dostojewskiego, oglądał Hamleta? A George Bush – czy wie, czemu Hamlet Ofelię wysyłał do klasztoru?

Skoro zacząłem od UFO i nieuzasadnionej niechęci miłośników science fiction do UFO, to czyżbym chciał po wytrwałej jeździe po popkulturze zwalić na nią wszelkie winy? Więc myślę sobie, że właśnie wszelka kultura, lecz KULTURA, która zasadza się na świadomym odbiorze utworu jest warunkiem zupełnie koniecznym do funkcjonowania społeczeństwa.

Dowcip w tym, że ludzie zawsze produkowali, i chyba zawsze będą produkować, fantazje na temat tego świata. Od opowieści marynarskich począwszy, od pieśni Homera, a na współczesnej propagandzie i reklamie skończywszy. Człowiek MUSI się nauczyć odróżniać świat przedstawiony, czyli fantazje kłamstwa polityków i reklamę od świata rzeczywistego. Biorąc pod lupę przykład z niechęcią fantastów do ufologów, wychodzi na to, że chyba, dość paradoksalnie, nic nie robi lepiej, jak stały trening w postaci ciągłego kontaktu z fantazją.

Nie, bardzo daleki jestem od stwierdzeń, że czytanie science fiction uratowałoby społeczeństwo od durnoty. Natomiast jestem pewien jednego – że wyśrubowanie poziomu kultury do takiego poziomu, by choć statystycznie pięć, sześć przeczytanych książek wypadało na główkę, wygoniłoby z tych główek taką ilość niebezpiecznych pomysłów, że na przykład lustracja nie byłaby groźna.

Nie, lustracja groźna nie jest. Lustracja, to tylko objaw s-pop-ularyzowania się kultury. Z nieznanych powodów czujemy się tak bezpieczni, że zajmujemy się tylko domowymi wojenkami. Grupy poszukiwaczy wewnętrznych wrogów układu, poszukują jakiegoś UFO i niczym badacze UFO, im mniej UFO znajdują, tym więcej produkują argumentów za jego istnieniem. A tymczasem pojawiają się prawdziwe zagrożenia. Putinowi tymczasem idzie dość nieźle gra gazem, co raz się coś udaje. Tylko czekać, aż pojawi się pojawi jakiś Cortez, a my okażemy się Aztekami z doliny Otumby.

 


< 16 >