Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

 


Słoneczny, będziem ciebie wiernie strzec

 

okladkaokladka

„Nie zna życia, kto nie służył w marynarce” – taką prawdę życiową niesie nam popularna pieśń. I mimo głośnego, przeczącego chóru szczurów lądowych muszę stwierdzić, że ma to głęboki sens. Kwestia, czy marynarka owa operuje na płytkim Bałtyku, wzburzonym oceanie, czy w pustce kosmicznej przestrzeni nie ma tu żadnego znaczenia. Ważne bowiem jest to, aby opuścić port macierzysty i oddać się w ręce przygody. A jak po drodze trafi się jakaś bitwa czy dwie, to tym lepiej.

Proszę państwa – weszliśmy właśnie na pokład krążownika „Paul Atrydes”, flagowej jednostki ziemskiej floty uderzeniowej. Okręt to wielce zasłużony, nie raz ogień otwierał przeciwko piratom lub okrętom zbuntowanych kolonii. Jego załoga to same asy, wielokrotnie odznaczeni, najlepsi specjaliści w swoim fachu. Dzień dobry, pani Kapitan! Proszę się nie dziwić odzieniu pani oficer, to psycholog okrętowy, widać musi rozwiązywać jakiś poważny problem, skoro biega po pokładzie topless. Wejdźmy może na SDO, zobaczmy, jak wygląda funkcjonowanie służby dyżurnej okrętu. Proszę się nie przejmować bałaganem, to normalne, że podczas przerw w działaniach bojowych załoga dokonuje napraw bieżących. Porucznik Werner, którego poznamy bliżej jak tylko wyjdzie z trzewi pulpitu kontrolnego nawigacji, to chyba najlepszy mechanik okrętowy w naszej flocie. Nie poznamy? No cóż, widać stopień uszkodzeń nie pozwala na przerwy w pracy. To może zamienimy kilka słów z panią kapitan Ive Kendall? Proszę zwrócić uwagę na odznaczenia pani nawigator. Purpurowe serce to nie przelewki, w całej Grupie F floty znajdziecie tylko trzy takie. Nie? Nie porozmawiamy? Pani kapitan przechodzi właśnie zespół napięcia przedmiesiączkowego? Lepiej więc nie nalegajmy. O! Proszę państwa, na SDO właśnie wszedł pierwszy oficer jednostki, commander Borowski. Dzień do... Że co my tutaj? Że jakim prawem? Że burdel na okręcie? Na nas, proszę państwa, chyba już czas. Zakończmy więc tu naszą wycieczkę i udajmy się szybko na kuter, który odwiezie nas na powierzchnię planety.

Co byś, Drogi Czytelniku, pomyślał sobie po takiej wycieczce? Zapewne, że załoga okrętu jest jakaś dziwna, a porządki na nim panujące nie są chyba zbyt regulaminowe. I to by była bardzo precyzyjna refleksja. Bo taka właśnie jest rzeczywistość w grupie F, zbrojnym ramieniu ziemskich sił kosmicznych. A co jest przyczyną takiego rozprężenia? Pokój. Po latach walk ze zbuntowanymi koloniami na Wenus i Marsie wreszcie podpisano pokój. Tym razem wyglądający na całkiem trwały. Mieszkańcy Ziemi, po latach trudów i wyrzeczeń związanych z prowadzeniem wojny, chcą wreszcie spokoju. Chcą też, aby wreszcie przestano ich bombardować wiadomościami o ilości ofiar, o stratach, o zniszczeniach, o bestialstwie, o pacyfikacjach. Wiadomościami bardzo tendencyjnymi, sprawiającymi, że żołnierze wysyłani lata temu na wojnę w glorii chwały, teraz są wyrzutkami społeczeństwa. Ziemianie odwrócili się od tych, których posłali na wojnę i na których teraz całą winę za jej przebieg zrzucili. Dochodzi do samosądów, żołnierze na przepustkach nie wychodzą z baz, morale spada systematycznie. Sytuacji nie poprawiają także ciągłe plotki o możliwościach rozwiązania floty i przerobieniu okrętów na handlowe krypy. Do takiego świata zaprasza nas Oleg Diwow na pierwszych stronach „Najlepszej załodze Słonecznego”.

Wojna, kosmos, okręty, bitwy, obcy, polityka, przyjaźń, przygoda, szybka akcja – tego szukam zazwyczaj na kartach książek z gatunku spaceopery. I tym razem też to wszystko znalazłem. Bohaterowie postawieni w obliczu poważnych problemów radzą sobie z nimi jak mogą, raz lepiej raz gorzej. Ale nigdy się nie poddają. A przynajmniej niezbyt często. Akcja pędzi, poznajemy coraz lepiej świat, w którym dzieje się akcja, przywiązujemy się do bohaterów. Do postaci, które uznaję za najlepszą część tej powieści. Autor nadaje każdemu członkowi załogi jakiś rys charakterystyczny, pokazuje ich ludzkie słabości. A wad i zalet mają mnóstwo. Aż dziw bierze czasami, że w wojsku mogła się znaleźć zbieranina takich indywidualności. Dzięki temu szybko się do nich przywiązujemy, śledzimy z zainteresowaniem ich dalsze losy.

Niestety muszę też wspomnieć o minusach tej powieści. Zacznijmy od słów skierowanych do wydawnictwa. Najważniejszy zarzut to wydanie „Najlepszej załogi Słonecznego” w dwóch tomach. Sprawdziłem na rynku rosyjskim – w oryginale to wydawnictwo jednotomowe, dziwi więc polityka wydawnictwa. Drugi zarzut to tłumaczenie i redakcja. Cieszy stosowanie specjalistycznego słownictwa typu SDO (stanowisko dowodzenia okrętu), lecz drażni uparte traktowanie słowa statek jako odpowiednika dla okrętu. Dla ludzi związanych z morzem to poważny błąd. Mam też kilka zarzutów do autora. Akcja zdaje się momentami zwalniać, pojawiają się wątki, które autor rozwija by potem porzucić. Początek budzi nadzieje, które potem nie do końca się spełniają. Psuje to trochę pozytywne wrażenia z lektury.

Bo mimo wszystkich niedociągnięć redakcyjnych czy fabularnych mogę z czystym sumieniem polecić „Najlepszą załogę Słonecznego” wszystkim miłośnikom gatunku. Ci, którzy uważają spaceopery za gatunek martwy i generujący infantylizm w podejściu, nie znajdą tu zapewne argumentów do obalenia swojej tezy, jednak inni powinni się podczas lektury oderwać od zwyczajnych problemów i ulecieć wraz z grupą F w przestrzeń naszego układu, gdzie czeka wielka przygoda. A chyba o to w tym wszystkim chodzi?

 

Jacek Falejczyk

 

Oleg Diwow

Najlepsza załoga Słonecznego, tom I i II

Tum. EuGeniusz Dębski

Fabryka Słów, 2007

Stron: 209 i 379

Cena: 24,99 i 29,99

 


Rzeczy ulotne

 

okladka

Zbiór trzydziestu jeden opowiadań, króciutkich form literackich i wierszy, na pierwszy rzut oka wydaje się ucztą dla wielbicieli twórczości Gaimana. Jednak ci, którzy rozpoczęli swoją znajomość z tym autorem od „Nigdziebądź”, „Amerykańskich bogów” czy „Koraliny” mogą poczuć się zdetonowani. „Rzeczy ulotne. Cuda i zmyślenia” – od lat nie zdarzyło mi się zetknąć się z tytułem bardziej adekwatnym do zawartości. Treść wymyka się definicjom, przecieka przez palce, wydaje się, że lwią część tekstów Gaiman nie tyle pisał, co snuł – jakby bawił się papierosowym dymem, robiąc z niego kółka. Czytelnik, któremu zada się pytanie: O czym to jest? będzie miał do wyboru szczegółowe opowiadanie treści lub bezradne stwierdzenie: „No, o... czymś.” Gaiman czaruje nastrojem i słowem, bawiąc się z czytającym jak z naiwnym kociakiem – to rzucając mu myszkę na sznurku, to ją zabierając. Czasami dopiero ostatnie zdanie historii przewraca cały jego sens do góry nogami i powoduje, że szeroko otwieramy oczy ze zdumienia. Niektóre opowiadania ze zbioru noszą dość wyraźne znamiona urban legends, jak na przykład „Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch” lub „Październik w fotelu”. W jednym tomie sąsiadują ze sobą oniryczne „Kartki z pamiętnika znalezionego w pudełku po butach”, napisany z komediowym zacięciem znakomity kawałek „Zbłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania” oraz wstrząsające studium piekła w postaci krótkiego opowiadania „To inni”. Muszę przyznać, że nie spotkałam równie dobrego od czasu „Kary większej” Marka Huberatha. Natomiast „Piętnaście malowanych kart z wampirzego tarota” udaje zestaw short stories, a z czystym sumieniem można je postawić na półce obok haiku. Generalnie zbiór ów jest tak niejednolity i przedziwny, iż nie nadaje się do przeczytania za jednym posiedzeniem, a jest to przecież ulubiona metoda czytaczy – zarwać noc, pochłonąć tom jednym kęsem, nasiąknąć treścią. Tak jak krople homeopatyczne, należy sobie Gaimana dawkować. Jedno opowiadanko lub wiersz dziennie, a potem zastanowić się nad jego sensem, obrócić kilkakrotnie w głowie, próbując pochwycić ulotny dym. W ten sposób przyjemność lektury przedłuży się aż do miesiąca, wszak tekstów jest aż trzydzieści jeden.

 

Ewa Białołęcka

 

Neil Gaiman

Rzeczy ulotne. Cuda i zmyślenia

Tłum: Paulina Breiter

MAG, 2006

Stron: 343

Cena: 29,99

 


Oj, oj, oj!

 

okladka

Dziwiłam się własnej skłonności do mówienia »o, do świętego gówna« za każdym razem, kiedy coś mnie zaskakiwało czy wyprowadzało z równowagi. No bo czym jest »święte gówno«? Czy bogowie albo święci wypróżniają się tak samo jak my? A dalej, czy ze mnie jest aż takie intelektualne beztalencie, bym nie potrafiła wymyślić bardziej pobudzającego wyobraźnię zawołania, nawet wtedy, kiedy wołam w skrytości ducha?” – zastanawia się Ariel, główna bohaterka powieści. Intrygujące, że będąc w rzeczy samej intelektualnym beztalenciem, doszła do aż tak złożonego wniosku. Mimo iż autorka usiłuje czytelnikowi wmówić nieprzeciętną inteligencję Ariel Behn, nie znajduje to pokrycia w treści książki. Dziewczyna, choć pracuje w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, nie grzeszy mądrością i daje się nabijać w butelkę każdemu kolejnemu wrogowi czy członkowi swojej zwariowanej rodziny. Ma przy tym zwyczaj przeklinania o „świętym gównie” w różnych językach. Cóż za finezja!

Na wstępie zaznaczam, że już dawno nie zdarzyło mi się czytać tak złej książki. Jej fabule brak spójności, napięcia, bohaterowie są niedopracowani, płascy, a niektórzy (jak postać stryja Lafcadia) porażająco sztuczni. Zmęczyłam jednak te ponad sześćset stron, przepraszam za wyrażenie, bełkotu. Łudziłam się, że może w zakończeniu znajdę przyczynę, dla której książka ta stała się bestsellerem. Nie znalazłam. Znalazłam za to sporą porcję absurdów i błędów.

Ariel Behn poznajemy na pogrzebie jej przyrodniego brata, Samuela. Tuż po uroczystości okazuje się, że odziedziczyła po nim cenne dokumenty. Nie czekając na spotkanie z notariuszem, bohaterka jedzie do domu, gdzie już czyhają na nią ci, którzy chcieliby te papierzyska dla siebie. Kierowana zapewne swoim nieprzeciętnym sprytem Ariel nie przegląda poczty, nie odbiera nawet awiza, przez co później ma problemy. I dobrze jej tak. Za głupotę się płaci. „Zastanawiałam się, czy nie można by mi przeszczepić męskiego IQ” – dywaguje na stronie 280. Gdzie indziej nie może sobie przypomnieć „czy przymiotnik »frywolny« ma związek z kulinariami, czy wręcz przeciwnie”, a na stronie 311, gdy w rozmowie pojawia się temat Romów, pyta:

„- Romowie? Co to za nazwa? Czy ma coś wspólnego z Rzymem? Czy może masz na myśli Rumunię?

Przeglądając „Złotą legendę” Jacopo de Voragine natrafia na świętego Hieronima: „Zdziwiłam się, przeczytawszy, że jego łacińskie imię brzmiało: Hieronymus”. Zaiste. Jakież to niezwykłe. W innym miejscu – odwrotnie – szuka podobieństw na siłę, zapewniając, że słowa „Hermione” i „Armanenschaft” to prawie to samo. Nie wiadomo zresztą co autorka miała na myśli, pisząc, że Armanenschaft to nazwa „dobrze oddająca brzmienie języka niemieckiego”.

Panna Behn niefrasobliwie powierza informacje niewłaściwym osobom W pracy i na nartach, a także w podróży do ZSRR poznaje ludzi, z których większość jest żywo zainteresowana spadkiem. Niezrażona tym kłapie buzią na prawo i lewo oraz rozrzuca dokumenty w różnych, według niej, bezpiecznych miejscach.

Autorka, a co za tym idzie i bohaterka, ma obsesję na punkcie oczu. Nie wiem, czy była na kartach tej książki choć jedna postać pierwszo- lub drugoplanowa, której oczy nie byłyby uwodzicielskie, rozgwieżdżone, lodowate czy w jeszcze inny sposób niezwykłe. Obsesja ta osiąga apogeum na stronie 309, gdzie czytamy: „Jego stare oczy pod krzaczastymi brwiami, płonące ciemnym płomieniem, miały głębię i bezmiar, które ośmieliłabym się przyrównać jedynie do najrzadszych klejnotów, sadzawek zmieszanych barw, purpury głębokiej nocy i zieleni szmaragdów, i hebanu.” Chyba nie wystarczy mi wyobraźni, aby zobaczyć ten kolor. Purpura nocy w połączeniu z zielenią szmaragdów...

Książka traktuje głównie o zupełnie nieprawdopodobnie poplątanej i dość patologicznej genealogii familii Behn, i jest to chyba jedyny doprowadzony do końca wątek. Być może odkrywanie, kto jeszcze z kim – w obrębie niezbyt licznej rodziny – sypiał, niektórym wydaje się pasjonującą rozrywką, ale mnie jakoś nie pociąga. Trudno. Z wątkiem tym splata się ucieczka Ariel przed ludźmi, którzy chcą jej odebrać schedę oraz pogoń za dokumentami stanowiącymi pozostałe części rodzinnego skarbu.

Niektóre rozdziały przenoszą czytelnika do innych epok, głównie czasów gdy Chrystus nauczał, oraz do lat po Jego śmierci. Przewijają się tam postaci tak znamienite jak Jezus Chrystus i jego apostołowie, Poncjusz Piłat, cesarz Tyberiusz, Kaligula... Dość istotną rolę odgrywa Miriam z Magdali. Dobrze, że na stronie numer 8, pod tekstem, w miejscu, gdzie zazwyczaj znajdują się przypisy i taką jak w przypisie czcionką podano informację iż: „W tej książce postaci, fakty i miejsca historyczne mieszają się z postaciami, faktami i miejscami fikcyjnymi, zrodzonymi w wyobraźni autorki”. W innym wypadku czytelnika mogłoby zdziwić, iż postać Miriam z Magdali jest w zasadzie połączeniem dwu kobiet z Nowego Testamentu – Marii Magdaleny (czyli Marii z Magdali) oraz Marii, siostry Łazarza (Marii z Betanii). Chciałabym wierzyć, iż jest to zabieg celowy.

We wstępie wspomniano o przepowiedniach Sybilli, dalej są odniesienia do mitologii egipskiej, celtyckiej, germańskiej, greckiej, rzymskiej... A wszystko to okraszone sporą dawką astrologii i New Age. Adolf Hitler też tu straszy. Autorka miała chyba zamiar upichcić czytelnikowi wielce wyrafinowaną potrawę, wykorzystującą wiele interesujących składników. Niestety, jak to czasem bywa, z ich połączenia wyszło danie całkiem niestrawne. Postaci i symbole z różnych religii i kręgów kulturowych, symbole i atrybuty tworzą jeden wielki miszmasz, w którym autorka radośnie łączy wszystko ze wszystkim, aby tylko znaleźć potwierdzenie swoich teorii. W dodatku nie potrafiła doprowadzić wszystkich wątków historycznych i dojść do jakiejś spójnej konkluzji. Zakończenia właściwie brak, a koniec książki sprawia wrażenie napisanego „na siłę”.

Gdzieniegdzie udało się pani Neville napisać piramidalną bzdurę, jak ta we fragmencie przytoczonym poniżej:

W najdawniejszych zbiorach prozy staroskandynawskiej, spisanych w XII i XIII wieku pieśniach »Eddy« i »Heimskringli« Odyn był przedstawiany jako król dawnej Tyrlandii, nazwanej tak od imienia skandynawskiego boga Tyra, którego królestwo było znane także jako Troja. Saga »Ragnarok, Zmierzch bogów« [...] jest uważana za opis długiej i wyniszczającej wojny króla Troi, Priama, w którego wcielił się skandynawski Odyn.

Dzięki małżeństwu z trojańską Sybillą Odyn zostaje obdarzony darem proroctwa – widzi zbliżającą się zagładę Troi i swoją chwalebną przyszłość na północy. Z rodziną, z wieloma mieszkańcami Troi [...] Odyn rozpoczyna wędrówkę przez północne lądy. Gdziekolwiek się pojawia, miejscowa ludność patrzy na wędrowną gromadkę bardziej jak na bogów niż ludzi; Odyn i jego synowie są obdarzani kolejnymi ziemiami, przynoszą bowiem dar obfitych plonów i, w co wierzono, posiadają zdolność ujarzmiania pogody.

Odyn ustanawia swoich trzech synów królami Saksonii, Frankonii i Westfalii; w Jutlandii (Schlezwig-Holstein i Dania) osadza na tronie czwartego syna, w Szwecji piątego. Szósty zostaje królem Norwegii. W każdym miejscu, w którym się osiedlają, każdy nowy król zagrzebuje w ziemi jeden ze świętych skarbów wyniesionych z Troi – miecz Heraklesa, włócznię Achillesa i tym podobne [...]. Czarnoksiężnik o niezwykłej władzy i mędrzec na miarę króla Salomona – Odyn w końcu zostaje deifikowany i otrzymuje imię boga Wotana.”

Samo połączenie Odyna i Ragnaroku oraz Troi jest wybitnie kuriozalne, ale autorka brnie dalej. Wysyła Odyna do Europy i wsadza jego synów na trony państw, które powstaną – bagatelka – około dwóch tysięcy lat później. Pierwsze zjednoczenie Norwegii datuje się na około 900 r. n. e.!

Tylko śmiech może budzić Herod Antypas (A.D. 39), rozprawiający, czy w związku z licznymi kryzysami występującymi w jego rodzinie możliwym jest, że „podatność na nieszczęścia to kod genetyczny [sic!] naszej krwi”. Komicznie wygląda też bohater o imieniu... Wołga, który zresztą utrzymuje, że były tylko dwie rewolucje rosyjskie. I tak nieźle, zważywszy na to iż główna bohaterka słyszała tylko o rewolucji październikowej. Autorka beztrosko uznała, że może urozmaicić historię i wysyła członków NSDAP w Pamir i Pireneje, gdzie mieli zaglądać do wszystkich napotkanych jaskiń i szukać w nich dokumentów, zamkniętych w glinianych pojemnikach od tysięcy lat. Do góry błędów dorzucił swój kamyczek także tłumacz, zmieniając płeć suczki Hitlera, Blondi, a bohaterowie rozmawiają o tym, jakie „logo” widniało na pewnej fladze zakonnej.

Pod koniec pisania książki pani Neville zapragnęła zapewne kandydować do nagrody Nobla, nie wiadomo tylko w jakiej dziedzinie, wygłaszając ustami bohatera doniosłe stwierdzenie, iż: „W naszym układzie nerwowym świadomość z emocjami łączy się za pomocą nerwów czaszkowych i nerwów rdzeniowych. To one są łącznikiem między mózgiem a sacrum”. Rozumiem, że w razie kryzysu wiary człowiek powinien udawać się na wizytę do neurologa? Tylko nieco mniej interesujący problem roztrząsają Ariel i jej gospodarz Olivier, zastanawiając się nad etymologią „czysto hebrajskiego słowa »oj«”.

Na koniec chciałabym dodać, że w stopce napisano: „Wydanie II poprawione”. Bez komentarza.

Kupno książki zdecydowanie odradzam. Strata czasu, pieniędzy i miejsca na półce.

 

Katarzyna Pilipiuk

 

Katherine Neville

Magiczny krąg

Tłum. Bogumiła Malarecka

Rebis, 2006

Stron: 616

Cena: 35,00

 


Ginące gatunki

 

okladka

Clive Barker jak do tej pory kojarzył mi się z przerażającym i pokręconym „Hellraiserem” oraz z cudownym „Kobiercem”, w którym bajkowość dość realnie zderza się z rzeczywistością. Przeczytałem „Sakrament” i do tych skojarzeń dorzucić muszę jeszcze homoseksualizm – dopiero z tej książki dowiedziałem się, że Barker jest gejem.

Do lektury rzuciłem się z wielkim zapałem, pomny estetycznych wrażeń, jakich mi dostarczył wyżej wspomniany „Kobierzec”. Jestem tolerancyjny, więc i główny bohater-gej nie bardzo mi przeszkadzał. Do czasu. Książkowa sielanka skończyła się w momencie, gdy pojawiły się erotyczne opisy miłości gejów. Skręciło mnie całkiem jak przy czytaniu „Spóźnionych kochanków” Whartona. Nikt mnie nie zmusi, żebym gejów polubił, a do tego próbuje przekonać mnie Barker. Ja ich tylko toleruję i niesmaczne wydają mi się sceny spółkowania dwóch samców – mam za dużą wyobraźnię i po prostu zbiera mi się na wymioty, gdy czytam takie opisy. Ale dosyć biadolenia, czas przejść do konkretów, bo książka wcale nie jest zła. Dziwi mnie tylko postawa wydawcy, który w notce na tylnej okładce nie wspomina nic, że bohater jest gejem. A homoseksualizm jest tu dość ważnym elementem fabuły. Czyżby czegoś się obawiał?

Ciężko tę pozycję Barkera nazwać horrorem – fantastyką już szybciej. Jest to jednak fantastyka oniryczna, przypominająca nieco niektóre powieści Whartona, takie jak „Ptasiek” czy „Franky Furbo”. Jest też inna przyczyna porównania „Sakramentu” z utworami Whartona – jest to książka bardzo bliska Barkerowi, pewnie nierzadko autobiograficzna. „Sakrament” ma też w sobie coś z „Nekroskopu” Lumleya – wielką tajemnicę, która wisi nad czytelnikiem przez ponad połowę książki (choć końcówka jest dość przewidywalna).

Oprócz wątku autobiograficznego, „Sakrament” zawiera również silny wątek ekologiczny. Główny bohater jest fotografem specjalizującym się w dokumentowaniu ostatnich egzemplarzy ginących gatunków zwierząt. W tym celu podróżuje po całym świecie i na jednej z takich wypraw zawiązuje się akcja powieści. W pewnym momencie główny bohater zaczyna utożsamiać się z fotografowanymi zwierzętami. AIDS stanowi plagę, zagładę jego „gatunku” – to, i pewne mroczne zdarzenie z dzieciństwa, sprawia, że bohater zajmuje się taką, a nie inną profesją. I tak oto ekologia staje się tłem dla rozważań o mniejszościach seksualnych.

Podsumowując – pomimo kilku „zgrzytów”, książka godna polecenia – a wszystko to dzięki mrocznemu klimatowi, atmosferze nieuchronnej zagłady i tajemniczej parze antagonistów głównego bohatera. Jeśli komuś nie przeszkadza homoseksualizm jako jeden z bohaterów książki, to brać i czytać. Nie jest to arcydzieło, ale w duszy ślad po „Sakramencie” na pewno pozostanie.

 

Wojciech Świdziniewski

 

Clive Barker

Sakrament

Tłum: Robert P. Lipski

MAG, 2006

Stron: 574

Cena: 35,00

 


< 09 >