Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje (6)

 

 


W odległej galaktyce...

 

okladka

Nikt jest sam we wszechświecie...

Zwłaszcza Hybrydowiec, który słyszy w swojej głowie tysiące głosów swoich ziomków.

Hybrydowcy nie są jedyną społecznością – ludzkość podzieliła się na wiele odłamów, które toczą ze sobą wojny.

Ludzie też nie są sami – żyją wśród nich genetycznie zmodyfikowane świnie i małpy, rozumne i uczłowieczone.

Inteligencja organiczna też nie powinna czuć się we wszechświecie samotna. Bo w ciemnościach kosmosu obudziła się tajemnicza maszyna, która chce ją zniszczyć...

„Arka odkupienia” to kolejna powieść osadzona przez Alastaira Reynoldsa w stworzonym przez niego świecie. Pojawiają się tu ci sami bohaterowie (jak np. Ilja Volyova), ale toczy się zupełnie nowa historia. Wszelkie odwołania do poprzedzających akcję wydarzeń są poparte wyjaśnieniami, co ułatwia lekturę czytelnikowi nieznającemu twórczości Reynoldsa.

Mamy tu do czynienia z dobrym, klasycznym science fiction. Chociaż pewne motywy mogą się w pierwszej chwili wydawać znane i dość ograne, Reynolds rozwija je umiejętnie, sprawiając że wrażenie powtarzalności natychmiast znika i nie przeszkadza w lekturze. A w przypadku tej książki, lektura jest czystą przyjemnością.

Świat, jaki przedstawia nam autor, jest w dużej mierze przedłużeniem dylematów z którymi mamy do czynienia dzisiaj – pogoni za nieśmiertelnością, etycznych aspektów modyfikacji genetycznych u ludzi i zwierząt (na uwagę zasługuje zwłaszcza bardzo ciekawie rozwinięty wątek uczłowieczonych świń i ich relacji z ludźmi), wykorzystania możliwości ludzkiego umysłu, no i oczywiście odwiecznego pytania – „Czy jesteśmy sami w kosmosie?”. A jeśli nie, to czym lub kim będą nasi kosmiczni sąsiedzi, i czy jesteśmy w stanie zrozumieć ich zamiary wobec nas? Dzięki temu ta nieidealna rzeczywistość Reynoldsa staje się lepiej zrozumiała i nam bliższa.

Bohaterowie, zarówno ci indywidualni, jak i zbiorowi – jak na przykład społeczność Hybrydowców – są przedstawieni wielowymiarowo. Poznajemy ich przez pryzmat nie tylko ich własnych opinii, ale też tego, co sądzą o nich inni. Po lekturze pierwszych rozdziałów, wprowadzających nas w świat Hybrydowców widziany ich oczami, zaskoczeniem jest zetknięcie się z opiniami „zwykłych ludzi” na ich temat.

Reynolds przedstawia wszystkich swoich bohaterów w bardzo obiektywny sposób. Każdy ma jakieś wady, każdy ma jakieś zalety, nikt nie jest idealny. Choć są osoby, które wzbudzają odrobinę więcej sympatii od innych, to czytelnik sam musi podjąć decyzję, kto jest dobry, a kto zły. Nie ma tu jednoznaczności ani moralizatorstwa. Bohaterowie dokonują wyborów, jakie uważają za słuszne i właściwe ze swoich punktów widzenia. Od nas zależy, komu przyznamy rację.

Można tę książkę potraktować jako przygodowe science fiction, można doszukać się w niej czegoś więcej. W tym też, Czytelniku, wybór należy do Ciebie, i każda z tych ewentualności zapewnia dobrą lekturę. Dobrze zarysowani bohaterowie i wciągająca akcja to dwa elementy, które, umiejętnie przez Reynoldsa powiązane, sprawiają, że powieść czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem – i z żalem, że tak szybko się kończy, i trzeba czekać na następny tom. Dużym plusem jest też sposób, w jaki autor wyjaśnia techniczno-naukowe założenia swojego świata. Czyni to nienachalnie, zwięźle i bardzo przejrzysty sposób. To bardzo duża zaleta, zwłaszcza dla tych, których w tym gatunku przeraża człon science.

Polecam tę książkę nie tylko wielbicielom science fiction, ale też tym, którzy z tym gatunkiem nie mieli dotąd do czynienia. „Arka odkupienia” będzie świetnym wprowadzeniem.

 

Milena Wójtowicz

 

Alastair Reynolds

Arka odkupienia. Tom I: Zdrada

Tłum. Piotr Staniewski i Grażyna Grygiel

MAG, 2007

Stron: 400

Cena: 27,00

 


Żywostatkiem w piękny rejs...

 

okladka

Osoby odpowiedzialne za przydział książek do recenzowania kierują się swoistą logiką. Uznając błędnie, że Gdynia i Gdańsk to to samo, wysyłają mi książki traktujące o wolnych miastach handlowych. Obejrzałem sobie takie dziwo oczami człowieka do wynajęcia w „Bez litości”, teraz zaś mam możliwość wejść w środek jednej z rodzin kupieckich – podstawy funkcjonowania Miasta Wolnego Handlu.

Zbierz grupkę bohaterów, zarysuj świat na progu przełomu dziejów, wprowadź intrygę i dodaj mnóstwo przygód. To w skrócie przepis na klasyczną powieść fantasy. Niby prosta sprawa, jednak aby przyciągnąć uwagę czytelnika, potrzeba czegoś więcej. Żeby nie powstała kolejna, wtórna odsłona tego samego dramatu, potrzebny jest talent. Umiejętność złapania czytelnika z całych sił i trzymania go do, bardziej lub mniej, szczęśliwego zakończenia. Nie ma wielu takich autorów, jednak ośmielę się postawić tezę, że Robin Hobb jest jedną z nich. Takie wrażenie odniosłem lat kilka temu podczas lektury cyklu o skrytobójcy. Czy jednak utrzyma wysoki poziom w innych swoich seriach?

Przed wieloma laty władca pewnej krainy nadał prawa do ziem i przywileje monopoli handlowych wszystkim śmiałkom, którzy zdecydowali się ruszyć w nieznane i skolonizować Przeklęte Brzegi. Sama nazwa budzi już grozę. I słusznie. To kraina, gdzie z głębi lądu, z Deszczowych Ostępów, rzeką spływa magia. Nie jest to dobra siła, nie można jej wykorzystać dla dobra człowieka. Korzystając z współczesnej analogii, powiedziałbym raczej, że to rzeka niosąca niebezpieczne odpady radioaktywne. Niby można przy tym żyć, jednak poziom promieniowania powoduje wiele nieprzyjemnych objawów. Ale obywatele miasta się nie poddają. Po dziesiątkach lat ciężkiej pracy osiągnęli wiele. Dorobili się floty handlowej, kontaktów, pieniędzy i wpływów. A to jak zwykle powoduje zazdrość i chęć przejęcia kawałka tortu. Na tronie siedzi już ktoś inny, pamięć o dawnych obietnicach i przywilejach szybko zanika, gdy w grę wchodzą cenne prezenty. Miasto musi otwierać się na przybyszy z sąsiedniej krainy, którzy przynoszą nie tylko chętnie widziany kapitał, ale także całe mnóstwo problemów. Najważniejszym z nich jest niewolnictwo. Miasto Wolnego Handlu zakładali ludzie wolni i odważni. Pracowali przy jego budowie sami, stawiali je na własnym pocie i poświęceniu. Nic więc dziwnego, że koncepcja niewolnictwa nie jest tam dobrze widziana. Dla osadników z Krainy Miedzi darmowa siła robocza to podstawa ekonomii, zatem też nie dziwi, że na tym tle dochodzi do wielu konfliktów, głównie ekonomicznych. Nie ma co ukrywać, stare rody kupieckie przegrywają starcie na rynku, gdzie konkurencja ma możliwość stosowania dumpingowych cen.

W świat Miasta Wolnego Handlu wejdziemy, śledząc losy członków rodziny kupieckiej Vestritów, właścicieli żywostatku „Vivacia”. I tu dochodzimy do osi wydarzeń. Czym są bowiem żywostatki? Te w pozoru zwyczajne jednostki handlowe wykonane zostały w całości z magicznego drzewa. Dzięki temu po pewnym czasie statek taki budzi się do życia, zyskuje samoświadomość oraz przejmuje wspomnienia i doświadczenia wszystkich kapitanów, jacy umrą na pokładzie. Taki żaglowiec sam pomaga załodze, ostrzega ich przed niebezpieczeństwami, wyszukuje korzystne wiatry i prądy, nawet z pełnym ładunkiem jest w stanie uciec przed piratami. A do tego wszystkiego jest praktycznie niezniszczalny i niezatapialny. Nic więc dziwnego, że wiele osób chciałoby mieć taką konstrukcję w swojej flocie. Niestety – materiał, z którego wykonuje się żywostatki, jest niezwykle drogi. Kredyt, jaki rodzina Vestritów zaciągnęła na jego budowę, do tej pory należy spłacać. I trwa to już trzy pokolenia, a końca nie widać. A teraz dołóżmy do tego kłopoty finansowe, o których wspomniałem wyżej, i zrozumiemy, że życie nie rozpieszcza naszych bohaterów.

Problemy z pieniędzmi nie są jedyną osią wydarzeń, ale wpływają na nie znacząco. Przerzucając stronę za stroną, zwiedzimy więcej niż tylko Miasto Wolnego Handlu. Na pokładzie pirackiego okrętu będziemy przemierzać niespokojne wody, uczestniczyć w bitwach i pościgach. Będziemy świadkami obudzenia żywostatku, dowiemy się sporo o otaczającym świecie, o jego kulturze. Popatrzymy na pewne konflikty rodzące się z niezrozumienia odmiennych światopoglądów, sposobów wychowania i podejścia do wolności jednostki. To właśnie uważam za jedną z najlepszych stron „Czarodziejskiego statku”. Autorka, konstruując bohaterów, daje im bagaż wychowania, bagaż doświadczeń, bagaż ograniczeń społecznych i kulturowych. Raz jest to ciaśniejszy, raz luźniejszy gorset, jednak wiarygodnie przekłada się na zachowanie i reakcje postaci.

Jak to zazwyczaj bywa w długich cyklach, akcja powieści na początku nie pędzi na złamanie karku. Dzięki temu możemy spokojnie poznać wszystkich bohaterów i się z nimi zaprzyjaźnić. Im jednak bardziej będziemy zagłębiać się w lekturę, tym szybszy będzie nurt wydarzeń. Autorka nie pozwoli nam się nudzić, co więcej, problemem może być odłożenie książki przed zakończeniem lektury.

Ciężko będzie mi też wymienić słabe strony tej pozycji. Problemem jest oczywiście podział pierwszego tomu na dwie części. Akcja jednak nie kończy się w pół słowa, zakończenie zdaje się wręcz naturalne. Wydawnictwo nie przyczynia się też do wycinki lasów i wszystkie strony zadrukowane są gęsto niewielką czcionką. A i tak otrzymujemy ponad trzysta siedemdziesiąt stron wciągającej lektury.

Tak więc po raz kolejny przychodzi mi zarekomendować książkę z gatunku, za którym nie przepadam. W tym wypadku robię to jednak chętnie i bez zastrzeżeń. Biorąc pod uwagę, że całość ma liczyć sześć tomów, Robin Hobb dostarczyła nam dobrą rozrywkę na wiele wieczorów.

 

Jacek Falejczyk

 

Robin Hobb

Czarodziejski statek (Część I tomu I cyklu Kupcy i ich żywostatki)

Tłum. Ewa Wojtczak

MAG, 2007

Stron: 372

Cena: 27,00

 


Porządni gliniarze nie płaczą

 

okladka

To dopiero drugie moje spotkanie z twórczością Dicka, a pierwsze bezpośrednie. Wcześniej był „Raport mniejszości”, film na motywach opowiadania jego autorstwa. Film zaintrygował mnie i zdopingował do sięgnięcia po twórczość Dicka, mimo że za s-f raczej nie przepadam. Być może dlatego, że słabo znam ten gatunek. Jakoś instynktownie preferuję fantasy, cóż robić. Tym razem jednak stwierdzam z całą mocą, że warto było zaryzykować. Książkę dosłownie pochłonęłam, bo trzyma ona w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, co bez względu na przynależność gatunkową utworu nie zdarza się często, a dla mnie jest jednym z najczytelniejszych wyróżników jego jakości.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, były, rzecz jasna, punkty wspólne z uniwersum znanym z „Raportu mniejszości”. Znowu państwo policyjne, znowu jednostka bez uprzedzenia wyrwana z kontekstu i rzucona na pożarcie wszechwładnym trybom systemu, zmuszona uczyć się od podstaw walki o przetrwanie. Rzecz jasna, mowa o kursie przyspieszonym, bo śmierć czai się praktycznie za każdym rogiem.

Potem zastanowiłam się nad różnicami, bo jednak w „Płyńcie, łzy moje, rzekł policjant” akcenty zostały rozłożone nieco inaczej. Budząc się pewnego ranka w obskurnym hotelowym pokoiku, Jason Taverner, gwiazda przemysłu rozrywkowego i bożyszcze trzydziestu milionów jego wiernych widzów, odkrywa, że nie ma przy sobie żadnych dokumentów. Nie pamięta, jak trafił do motelu. Próbuje zachować spokój, dzwoni po kolei do swoich wpływowych znajomych i odkrywa, że... nikt go nie poznaje. Nawet kochanka. Tu zaczyna się problem, bo nawet jeśli to tylko mało zabawny żart jego otoczenia, Jason odkrywa, że bez odpowiednich dokumentów i przepustek nie może wyjść na ulicę. Pierwszy napotkany patrol policji wręczy mu bowiem bilet w jedną stronę do obozu pracy. Z czasem okazuje się, że, choć to niemożliwe, po prostu przestał istnieć. Oczywiście tylko w sensie prawnym. Jego dokumenty zniknęły z wszystkich istniejących baz danych. A  w tej rzeczywistości prawo jest wszystkim, fakty są niczym. Fizyczne istnienie jednostki i jej równoczesny niebyt w sensie prawnym są niemożliwe do zaakceptowania. Jason musi wyjaśnić zagadkę swojego zniknięcia i odzyskać utracone miejsce na szczycie. A przynajmniej tak mu się wydaje.

Cała historia oparta jest na szalonym i, jeśli się nad tym zastanowić, odrobinę naciąganym pomyśle. Jednak nie pytanie dlaczego? jest w niej najważniejsze. Jest to przede wszystkim powieść psychologiczna. Bardzo przygnębiająca w wymowie, zaludniona przez postaci wypalone wewnętrznie, przytłoczone bezsensem egzystencji, samotnością albo spętane przez własne lęki. Zarazem, niestety, sporo w niej brutalnej i ponadczasowej prawdy o regułach kierujących funkcjonowaniem społeczeństwa. Z tego względu nie jest to lektura łatwa, trudno też nazwać ją rozrywkową. Niewątpliwie jest poruszająca. Gdy docieramy do ostatniej kropki, przestajemy się dziwić, że nawet taki twardziel jak tytułowy policjant płacze: nad światem i samym sobą.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Philip K. Dick

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant

Tłum: Zbigniew A. Królicki

Rebis, 2007

Stron: 256

Cena: 11.90

 


Wiatr zmian, czyli co Marina znalazła w rosyjskiej sieci

 

Inżynieria genetyczna potrafi czynić cuda, szczególnie jeśli do eksperymentowania weźmie się ktoś, kto nie musi przejmować się takimi drobiazgami jak standardy moralne i społeczne. Cel: stworzenie idealnej maszyny do zabijania. Wynik: Efa, wzbudzający powszechny strach cesarski ochroniarz, perfekcyjnie posłuszna i perfekcyjnie mordercza. Skutek uboczny: nawet najpotężniejsi władcy nie wiedzą ani nie mogą przewidzieć wszystkiego, i gdy Cesarz w końcu umiera, jego zabawka niespodziewanie staje przed możliwością dokonania swojego pierwszego wyboru życiowego. Stan na dzień dzisiejszy: istota o zupełnie nieludzkiej logice i „pałacowym" pojęciu o życiu musi szybko odnaleźć się w nowym dla siebie świecie. Bardzo szybko, ponieważ w międzyczasie wzięła na siebie nowe obowiązki, które musi wypełniać. Notatka na marginesie: biedne otoczenie, a ono tu czym zawiniło?

Zdarza mi czasem trafić na książkę, o której strasznie trudno się opowiada. Nieszczególnie oryginalna i dosyć prosta fabuła, w niektórych miejscach widać wyraźne luki warsztatowe, w innych gorzko płacze zapomniana konsekwencja... Ale to wszystko przychodzi do głowy dopiero po przewróceniu ostatniej kartki, gdy człowiek siada i zastanawia się na spokojnie albo próbuje opisać komuś, co go przy tej konkretnej książce trzymało. A póki nie padło jeszcze ostatnie słowo, przeżywam kolejne przygody bohaterów, czasem tylko marszcząc brwi przy okazji zarejestrowania mimochodem kolejnych zgrzytów technicznych.

Jedną z takich właśnie trudnych do podsumowania książek okazał się „Wiatr zmian”, po którym z początku spodziewałam się kolejnej kalki pod tytułem „inna istota, która koniecznie chce zrozumieć ludzi/nauczyć się żyć tak jak oni”. I niesamowicie wręcz ucieszyło mnie, że autorka wykorzystała tylko pierwszą połowę tego schematu, tworząc w efekcie jedną z lepszych rozrywkowych historii SF, jakie zdarzyło mi się przeczytać ostatnimi czasy (co spowodowane jest również faktem, że SF jako gatunek zwykle idzie jednak w nieco innym, nierozrywkowym kierunku). Tak, mamy kontakt pomiędzy ludźmi i tą inną istotą. Tak, ona chce zrozumieć zasady nowego świata dookoła. Nie, nie uważa ludzi za coś lepszego (a nawet ma zdanie dokładnie odwrotne). Nie, nie planuje integracji ze społeczeństwem – chce tylko mieć możliwość wypełniania swoich obowiązków. Tak, chce się doskonalić – by rzeczone obowiązki móc wypełniać jak najlepiej. Zdanie reszty świata? A kogo ono obchodzi!

Niestety, ten niezły (chociaż, bądźmy szczerzy, nie do końca oryginalny) pomysł obciążony został dość wyraźnymi lukami warsztatowymi. Nawet biorąc pod uwagę niesamowite zdolności bohaterki w dziedzinie przyswajania i przetwarzania informacji, zmiany w niej następują po prostu nieco za gwałtownie, by były one tak do końca prawdopodobne. Na szczęście autorka powstrzymała się od dosyć często spotykanego w takich przepadkach schematu „uratowany właśnie mały chłopczyk dwa rozdziały później zupełnie przypadkiem okazuje się kluczem do...”, i występujące w książce zbiegi okoliczności nie są jednak naciąganiem tychże okoliczności za uszy „A bo zgodnie ze scenariuszem teraz wszyscy tańczą. I guzik mnie obchodzi że to stypa!”. Ale za to gołym okiem widać dosyć wyraźne błędy w poprowadzeniu niektórych postaci drugoplanowych. Nie ma nic złego w tym, by wprowadzić do opowieści takiego bohatera – ba, można nawet mieć ich całe tabuny! Lecz wmawianie czytelnikowi, że dana postać jest ważna, a potem szybkie zmiecenie jej pod dywan, gdy tylko jej rola w scenariuszu się skończy, to dosyć poważny brak, który nie może nie razić.

Kolejna wada to skutek uboczny zawrotnego tempa – na koniec opowieści czytelnikowi pozostaje ulotne wrażenie, że to wszystko poszło nieco zbyt szybko. Tym bardziej, że w pamięci zostają raczej momenty humorystyczne albo sensacyjne, które z definicji mają charakter epizodyczny. Ma się też wrażenie (szczególnie, gdy człowiek przysiądzie i zastanowi się, co tak naprawdę zostało zrobione i jakimi siłami), że bohaterowie prawie nie napotkali trudności – a już na pewno nie z tych bardziej godnych uwagi. Jednak czytając książkę po raz drugi, odkryłam, że to po prostu kolejna warsztatowa niedoróbka – brak śladu, który owe trudności zostawiłyby w umyśle bohaterów oraz może zbyt pobieżne przedstawione rozwiązania. Ja naprawdę nie wymagam, żeby oni co rozdział roztrząsali swoje tragiczne przeszłości (TM), ale to naprawdę nie jest tak, że człowiek przeżywa tragedię, cierpi, a potem odkłada to wszystko na bok i żyje jak gdyby nigdy nic. Przyznam też, że nieco mnie zraził brak rozegrania tematu wolności (bądź jej braku), nie pokazanie pewnych decyzji, które powinna była podjąć (i w pewnym sensie podjęła) Efa i fakt, że niektóre rzeczy działy się „tak po prostu" – podczas gdy nie powinny.

Nie da się ukryć, że powyższe wady są całkiem znaczne i solidnie (przynajmniej chwilami) potrafią zepsuć przyjemność z lektury – wrażenie nieco podobne do odczucia siedzącego na ziemi biegacza z rozbitym kolanem, spoglądającego na wystająca z ziemi gałąź, której tam być nie powinno. A nie powinno ponieważ przy wszystkich tych ewidentnie warsztatowych brakach opowieść jest poprowadzona naprawdę nieźle. Udani bohaterowie pierwszo- i trzecioplanowi (drugoplanowi w większości podpadają pod poprzedni akapit, chociaż i tu zdarzyło się parę perełek), doskonale rozegrane momenty humorystyczne. Trochę zgrzytały mi te sensacyjne, na zasadzie „Ale to tak się da?!”, która jak wiadomo nie zawsze ma zastosowanie w fabułach tego typu. O dziwo, prawie nie zgrzyta sam pomysł na świat – całkiem bogaty i dosyć dobrze rozbudowany. Chociaż... Chyba nie narzekałabym, gdyby autorka zechciała pokazać go nieco bardzie dokładnie. W zasadzie cała książka chyba by mocno zyskała, gdyby nieco zwiększyć jej objętość (nie da się ukryć, to akurat jest w pewnym sensie komplement – wielu wydanym ostatnio pozycjom przydałby się raczej zabieg odwrotny).

Podsumowując, powyższa wyliczanka w zasadzie dyskredytuje tę książkę jako lekturę dla konesera – lepiej napisanych opowieści sensacyjnych czy humorystycznych już trochę wydano. Jednak nawet mimo pewnych dziur, powinna ona się spodobać miłośnikom dobrze zbudowanych i poprowadzonych postaci, oraz miłośnikom tekstów lekkich i humorystycznych. Uczciwie mówiąc, nie jestem pewna, czy poleciłabym kupienie jej na papierze – ba, wątpię, czy zostałaby ona wydana bez pewnych przeróbek tu i ówdzie, czasem nawet dosyć drastycznych. Lecz dla tych, którzy potrafią (i lubią) czytać z ekranu – jak najbardziej „tak”.

 

PS: Już po napisaniu recenzji okazało się, że "Wiatr zmian" Aleksandry

Wiktorowny Perwuhiny, ukazał się w formie książkowej.

www.armada.ru/ImagBig/VetePere.jpg

АРМАДА: «Издательство Альфа-книга», 2006 - 393

 

Marina Makarewska

 

Aleksandra Wiktorowna Perwuhina

Wiatr zmian

Tlum: Czytelnia Tanuki

Oryginał: zhurnal.lib.ru

 


< 10 >