Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Autorze, mój autorze, cóżem Ci uczyniła?...

 

okladka

Czasami człowiekowi czytającemu opadają ręce. Powody bywają różne – a to książki za drogie, a to z dawna wyczekiwanej nowości nie dowieźli albo nakład na wyczerpaniu i już nie wiadomo, gdzie szukać upragnionego dzieła, a to po prostu tomiszcze opasłe wyjątkowo, że zabić nim można, gdyby w kogoś rzucić – czyli nic takiego, czego nie dałoby się bez większego trudu przeboleć. Znacznie gorzej sprawy się mają z głupotą atakującą nieszczęsnego czytelnika z każdej kartki, wersu, literki i znaku interpunkcyjnego. Wtedy jest dno i dziesięć metrów mułu, a łopaty niet. I weź się teraz, nieszczęśniku, z tego wygrzeb...

Wobec „Posoki smoka” Zbigniewa Wojnarowskiego nie tylko łopata, ale i cały zestaw narzędzi górniczych okazał się bezradny. Książka ta pastwiła się nade mną długo i niemiłosiernie. Najpierw rozczarowała, później zaczęła nużyć i drażnić, by na koniec dobić solidną dawką niesmaku. Bohatersko stawiałam opór irracjonalnemu wrażeniu, że autor tak się znęca, bo mnie najzwyczajniej w świecie nie lubi, że specjalnie napisał, co napisał, by mnie, właśnie mnie i tylko mnie pognębić. Ale za co?... Rozum swoje, dusza swoje, czytałam i zastanawiałam się, czy przerobić książkę na konfetti, czy zacząć ronić łzy rzewne i drzeć szaty, a wraz z ostatnią kropką wyrwał mi się z wnętrza jęk ulgi niewysłowionej.

W tym przypadku groźba spoilera nie istnieje, jako że najzwyczajniej w świecie nie umiem opowiedzieć, o czym w zasadzie „Posoka smoka” jest. Ktoś powie – o smoku. Albo o smokobójcy. Lub o smokobójcy wybierającym się na smoka celem dokonania tradycyjnego smokobicia. Przypuszczam, że chociaż łut prawdy w tym stwierdzeniu jest, acz głowy ni ręki nie dam, gdyż między smokobójcą a smokiem autor jakimś nieodgadnionym cudem wcisnął wszystko, ba, nawet jeszcze więcej wszystkiego.

Bohaterów niemal głównych doliczyłam się trzech: Tabrys Śpiewak, straszliwy Deyerpoth, pirat zmiennopłciowy, oraz niejaki Walek – a jeden głupszy od drugiego. Bohaterowie poboczni występują stadami i robią, co im się żywnie podoba, smoka zaś ani widu, ani słychu przez ponad czterysta z czterystu pięćdziesięciu sześciu stron. Fabuła w zasadzie należy do tych prostych: Tabrys ucieka przed Deyerpothem, Deyerpoth goni Tabrysa w czasie i przestrzeni, Walek natomiast... No cóż, tu zaczynają się schody. Teoretycznie Walek jest smokobójcą, chłopiną o niebo prostszym niż konstrukcja cepa, trudno jednak sprecyzować, co takiego Walek przez całą książkę robi. Chodzi. Siedzi. Gada. Słucha. Je. Śpi. Dwa razy bierze kąpiel i raz spółkuje z pokojówką, w której się na śmierć i życie zakochuje, wreszcie spotyka Tabrysa i Deyerpotha i rusza na gadzinę. Przede wszystkim jednak Walek jest Walkiem i całkiem nieźle mu to wychodzi, nie wymagajmy więcej. Akcja skacze z miejsca na miejsce, raz bliżej, raz dalej od naszej rzeczywistości, zmienia się również czas, stąd w „klasycznej”, utrzymanej w słowiańskich klimatach fantasy elementy science-fiction. Ale o czym w zasadzie opowiada „Posoka smoka”? Jaką historię, a może nawet myśl przekazuje? Nie mam pojęcia i już wyjaśniam dlaczego.

Ano dlatego, że w „Posoce smoka” treść występuje w ilościach śladowych, bo i nie ona jest tu najważniejsza. Fabuła też nie, skądże znowu. Najważniejsze, żeby było wesoło. Żeby się czytelnik uśmiał i z tego uśmiania popłakał, a najlepiej pękł. Każde zdanie i słowo ma budzić niepohamowany chichot, rechot lub rżenie, każdy pomysł – olśniewać oryginalnością, a jeśli oryginalności zabrakło, to chociaż niedorzecznością. Niestety, humor, który serwuje Wojnarowski, jest wybitnie ciężkostrawny, miejscami wprost ordynarny, a i porcje za duże, by czytelnik dał im radę. Prymitywne, koszarowe dowcipy o seksie i wydalaniu nie wywołują salw śmiechu, tylko niesmak i irytację. Jakimś cudem teksty w rodzaju „Piękniej zaraz dookolnie, gdy się fiuta w dziób pierdolnie” mnie nie rozbawiły. Do tego dochodzi szereg obowiązkowych już, postmodernistycznych aluzji do filmu czy literatury, z „Panem Tadeuszem” włącznie, które nie służą absolutnie niczemu.

Na dobrą sprawę najzabawniejsza jest notka biograficzna na skrzydełku okładki, a ją można przeczytać, stojąc przed półką w księgarni. Do głupawych bohaterów trudno się przywiązać, akcja raz toczy się szybko – zbyt szybko, by za nią nadążyć, to znów pełznie leniwie, niemal zastyga w miejscu. Odniosłam wrażenie, że autor próbuje olśnić, oślepić czytelnika mnóstwem bohaterów, wątków, scen, pomysłów i żartów. Naśladuje również dwóch mistrzów, Andrzeja Sapkowskiego i Terry’ego Pratchetta, usiłuje przy tym jednak być lepszym Sapkowskim i Pratchettem niż pierwowzory. Cała ta masa, zamiast zachwycać, obezwładnia lepiej od Gromu czy inszych Fok, odbierając wszystkie zmysły – z wyjątkiem zmysłu dobrego smaku, który woła o pomstę do nieba. A pod spodem nic, pustka całkowita.

Co najgorsze, ów kiepski humor rządzi fabułą, a powinno być odwrotnie. Taki błąd można wybaczyć debiutantowi, lecz nie autorowi, który pisze i publikuje od lat. Wiele wątków, scen, postaci, które stanowią wyłącznie pretekst dla zaprezentowania kolejnych krotochwil, dałoby się z powodzeniem wykreślić. I tu, jak mi się wydaje, leży pies pogrzebany. Wojnarowski ma lekkie pióro – zbyt lekkie. Warto do niego uwiązać kilka solidnych ciężarków, żeby znaleźć umiar, dać czytelnikowi nieco odetchnąć od zbyt wybujałej formy i zwrócić uwagę na głębszą treść, o ile takowa w tekście występuje. W „Posoce smoka” jej nie znalazłam.

Powieść Wojnarowskiego zostawiła we mnie niesmak, zażenowanie oraz twardsze niż granit postanowienie – książki SuperNOWEJ będę od dzisiaj co najwyżej oglądać z daleka. Straciłam zaufanie do gustu tego wydawcy. A swój egzemplarz „Posoki smoka” cisnę byle gdzie, może na szafę. Niech zarasta kurzem, podczas gdy ja spróbuję zapomnieć o tym, co przeczytałam.

 

Marta Kisiel

 

Zbigniew Wojnarowski

Posoka smoka

SuperNOWA, 2007

Stron: 456

Cena: 32,00

 


Nie dla fantastów...

 

okladka

O wpływie Stanisława Lema na polską i światową fantastykę można by pisać książki, ale dorobek pisarza oraz jego dokonania należy podsumować dopiero po tym, jak się mu zemrze. Nic więc dziwnego, że z niecierpliwością oczekiwałem na pierwszą po śmierci Mistrza książkę, wedle zapowiedzi, traktującą o jego twórczości. Jak spełniły się moje oczekiwania?

Wydawałoby się, że głównym zagadnieniem, wokół jakiego będzie poruszać się autor, jest poznanie w twórczości Stanisława Lema. Złudzenie to rozpryskuje się niemal natychmiast, bowiem już po wstępie staje się dla czytelnika jasne, że Maciej Płaza w „O poznaniu w twórczości Stanisława Lema” skupia się przede wszystkim na zagadnieniach literaturoznawczych, a temat poznania u Mistrza jest tylko pretekstem do podjęcia rozważań o strukturze tekstów Lema.

Zgodnie z tym, co czytamy na okładce, książka „przedstawia poznanie jako problemowe centrum pisarstwa Lema, organizując jego wewnętrzną ewolucję, decydujące o doborze struktur gatunkowych i stylów, a także o jego miejscu w XX-wiecznej filozoficznej, antropologicznej i literackiej dyskusji na temat człowieka, kultury, technologii i przyszłości ludzkiej cywilizacji”.

Ci, którzy oczekują „podanych na tacy” rozważań o filozofii u Lema, będą rozczarowani, przedarcie się przez zagadnienia i język literaturoznawczy Płazy jest rzeczą trudną i żmudną. A szkoda, bo autor monografii momentami jakby zapomina o tym, że pisze monografię teoretyczno-literacką i porywa czytelnika w wir rozważań i analiz filozoficznych. Szczególnie wyraźnie widać to w momencie, kiedy Płaza skupia się na treści, a nie formie omawianych utworów, oraz komentowaniu wypowiedzi samego Lema.

Książka podzielona jest na cztery rozdziały tematyczne, z których każdy zawiera po kilka podrozdziałów, a te jeszcze kolejne. Zdecydowanie najmniej ciekawym i niemal zupełnie niestrawnym dla nieliteraturoznawcy jest rozdział pierwszy „Lemowskie struktury i strategie”. Płaza skupia się w nim przede wszystkim na analizie struktury tekstów Lema. W kolejnych rozdziałach, w których autor dokonuje bardziej szczegółowej analizy odsuwając na dalszy plan kwestie typowo literaturoznawcze. Na przykładzie wybranych przez siebie dzieł, omawia Płaza najciekawsze aspekty twórczości Mistrza. W tych rozdziałach sytuacja przedstawia się znacznie ciekawiej.

Kiedy usłyszałem o tej książce, napaliłem się na nią jak zając na kapustę. Nie zastanawiając się wcale, zgłosiłem akces do zrecenzowania tej niemal sześciuset stronicowej monografii. Jak to zwykle w życiu bywa, oczekiwania zupełnie rozminęły się z rzeczywistością. Sporą zasługę miały w tym emocje, które przesłoniły mi logikę pomyślunku i nie pozwoliły domyśleć się z opisu o czym i dla kogo jest ta książka.

W momencie, kiedy książkę pisze doktor nauk humanistycznych oraz teoretyk literatury, a wydaje ją wydawnictwo uniwersyteckie, trudno się spodziewać, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie. No i nie jest. „O poznaniu w twórczości Stanisława Lema” nie należy do gatunku literatury popularnej, a i do literatury popularno-naukowej nie da się zaliczyć tej książki. Monografia Płazy to dzieło naukowe, literaturoznawcze i tylko tak można je traktować.

Konsekwencją takiego podejścia jest znaczne zawężenie grupy odbiorców monografii do ludzi o dużym zacięciu i niemałej wiedzy na temat zagadnień teorii literatury oraz do naprawdę zapalonych wielbicieli twórczości Lema, i tylko takim czytelnikom z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę.

 

A. Mason

 

Maciej Płaza

O poznaniu w twórczości Stanisława Lema

Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, 2006

Stron: 578

Cena: 40,40

 


Błogosławieni, którzy dotrwają do końca, albowiem nagroda ich nie ominie

 

okladka

Jacek Piekara lubi porównywać swój cykl o inkwizytorze Madderdinie do serialu. Cech wspólnych można się łatwo doszukać: od najprostszych porównań opowiadania do odcinka czy też całego tomu do sezonu, po podobieństwa w strukturze, w której kolejne odcinki doprowadzają fabułę sezonu do cliffhangera o mocnym wydźwięku emocjonalnym lub do odpowiednio przewrotnej puenty. Jest też podobieństwo czysto rynkowe. Tak jak większość popularnych seriali prędzej czy później może się doczekać wznowienia na DVD z dodatkami, tak „Sługa Boży” doczekał się papierowego wznowienia w Fabryce Słów.

To obrazuje pewne budzące moje zdziwienie tendencje panujące na rynku. Autor poprawia warsztatowo swoje utwory, dodaje jeden bądź dwa nowe i wypuszcza w nowym wydaniu. Kierują nim niewątpliwie dobre chęci – w końcu chce istnieć w szczytowej formie i  nie pozostawiać za sobą żadnych niedoróbek. Inna sprawa, że wielu czytelników będzie się zastanawiać, czy warto kupić książkę dla małej ilości nowych tekstów. Tak jest w przypadku „Sługi Bożego”. Zamiast wydać nowe opowiadania w postaci tomu-prequela albo wspomnieć o wydarzeniach w dalszych częściach przy pomocy retrospekcji, autor wydał stary tom, dodając do niego jeden nowy tekst. I może nie widziałbym w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że robi się tak z popularnym cyklem, który wznowienia doczekał się już po trzech latach.

I dlatego najlepiej na zakupie tego zbiorku wyjdą ci, którzy dopiero zaczynają się interesować inkwizytorem Madderinem. Wydanie zostało poprawione w stopniu zadowalającym. Oprawa graficzna, zwłaszcza ta na początku każdego rozdziału zasługuje na pochwałę, bo to jeden z nielicznych przypadków, kiedy Fabryka Słów zrobiła na mnie tak pozytywne wrażenie w tej dziedzinie. Na czwartej stronie okładki nie ma już mowy o „ekstazach religijnych” i „najbardziej obrazoburczej polskiej fantastyce”. I bardzo dobrze, że nie ma, bo ich obecność jak nie śmieszyła, to budziła najzwyklejsze zażenowanie.

Dla tych, którzy z tym cyklem Piekary nie mieli jeszcze kontaktu, wyjaśniam, że koncepcja świata przedstawionego to dosyć niecodzienne potraktowanie historii alternatywnej. Alternatywny nie jest wynik bitwy, nie jest nim też decyzja jakiegoś władcy. Alternatywny jest dogmat. Chrystus w „Słudze Bożym” zstąpił z krzyża, by karać swoich wrogów. Przyznam szczerze, że gdy czytałem o tym w recenzji lub na okładce nie mogłem pozbyć się skojarzenia z lekcją religii, podczas którejś jeden z klasowych cwaniaków próbuje w jakiś sposób sprowokować katechetę, stawiając go w kłopotliwej sytuacji takimi właśnie tezami. Autorowi wypada zaliczyć na plus, że nie próbuje prowokować, wymachując ostentacyjnie pomysłem, nie zanudza też długimi wykładami o kształtowaniu się tamtych realiów. Sam świat, jak na historię alternatywną jest nieco dziwny. Swoją formą bardziej przypomina klasyczne fantasy niż alternatywną Europę. Choć mówi się o chrześcijaństwie i Arabach, to jednak występujące miasta noszą nazwy takie jak Hez-Hezron czy Tirianon-nag, których czytelnik zdecydowanie nie odnajdzie się na mapach historycznych Europy. Konwencja historii alternatywnej posłużyła Piekarze do stworzenia świata fantasy z elementami naszego, takimi jak postać Chrystusa i, co za tym idzie, sporą część historii.

Początkowo można oczekiwać, że autor skupi się na świecie, ale to nie uniwersum stanowi centrum opowieści. Zostało potraktowany dosyć pretekstowo, ustępując miejsca najmocniejszej stronie książki: bohaterowi. Warto mu poświęcić uwagę, bo nie jest konstruowany tak jak większość głównych postaci w polskiej fantastyce. Mordimer Madderdin nie jest klasycznym typem, którego czytelnik ma lubić, posiadającym wiele zalet, a wad jak na lekarstwo, tyle ile trzeba, żeby postać nie była papierowa. Tu jest wręcz na odwrót. Mordimer składa się przeważnie z cech, które można uznawać za wady, a z zaakceptowaniem niektórych czytelnik może mieć trudności. Ewentualne zalety pozostają ukryte i wymagają wnikliwszej lektury, na pozór sprawiając wrażenie cech obojętnych. Z dotychczas przeczytanych przeze mnie utworów Jacka Piekary wyniosłem wrażenie, że to sposób, w jaki autor kreuje swoich głównych bohaterów. Towarzysze inkwizytora niestety pozostają mocno w tyle. Są do siebie dosyć podobni charakterami, wyróżniają się jedynie wyglądem i umiejętnościami.

„Sługa Boży” ma w zasadzie tylko jedną, ale za to rzucającą się w oczy wadę. Jest straszliwie monotonny. Każde opowiadanie traktuje w zasadzie o tym samym. Wiadomo, że Mordimer wyjdzie na swoje i że winni zapłoną na stosie. Dlatego dużym i pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie zbioru. Podczas lektury irytowała mnie pewność siebie inkwizytora, fałszywa skromność „naszego uniżonego sługi” i to poczucie racji, skutecznie potęgowane przez pierwszoosobową narrację. Końcówka doskonale puentuje książkę, odwraca punkt widzenia czytelnika, nadając bohaterowi smakowitej niejednoznaczności. Jego racja nagle znika, pozostaje tylko pewność siebie, bardziej fanatyczna niż na początku. Zakończenie wynagrodziło monotonię książki. A może po prostu usprawiedliwiło jej obecność? Może gdybym tej monotonii nie doświadczył podczas lektury, końcówka nie zrobiłaby na mnie aż takiego wrażenia. Czy warto polecać książkę dla dobrego zakończenia, jeśli jej lektura może okazać się męcząca? Zaprawdę, trudny orzech do zgryzienia.

 

Mariusz Klimek

 

Jacek Piekara

Sługa Boży

Fabryka Słów, 2006

Stron: 400

Cena: 30,00

 


Od karczmy do karczmy, a po drodze bójka

 

okladka

Koniasz jest najemnikiem. Ba, nie byle jakim najemnikiem – jest czterdziestoośmioletnim weteranem, który w życiu przeżył, jeżeli nie wszystko, to przynajmniej bardzo dużo. Niełatwo go zadziwić, raczej wręcz przeciwnie, to on potrafi zaskakiwać na każdym kroku. Nie tylko ogromnym zasięgiem ramion, właściwym swemu ponad dwumetrowemu wzrostowi, ale przede wszystkim intelektem, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden pracodawca. Większość zleceniodawców pozostaje jednak nieświadoma, że wielki i chudy najemnik potrafi znacznie więcej niż tylko rąbać mieczem. Między innymi dzięki temu Koniasz dożył swego wieku, gromadząc przy tym pokaźny majątek, i z czasem stał się bardzo wybredny w selekcji nowych zadań.

Jak to w takich przypadkach bywa, otrzymuje propozycje pracy tak ciekawą, lukratywną, a jednocześnie ambitną, że nawet on musi okazać zdziwienie. Adwokat o nazwisku Masner proponuje mu poprowadzenie osadniczej karawany na ziemię niczyją, gdzie miałaby powstać pełnoprawna, licząca tysiąc ludzi kolonia, co wiązałoby się z wieloma profitami. Oczywiście nie trzeba wspominać, że jak dotąd nikt podobnej sztuki nie dokonał, a karawana musi przejść między innymi przez ziemie sprzymierzone z Cesarstwem – bardzo niechętnym ekspansji sąsiadów.

Tak w skrócie przedstawić można założenia fabuły powieści „Na ostrzu noża” Miroslava Žambocha. Przyznam szczerze: byłem tym trochę zaskoczony, jako iż oczekiwałem czegoś bardziej topornego w założeniach. Przestraszyłem się nawet, że będzie tu zbyt dużo handlu i polityki, i powieje nudą. Na szczęście, moje obawy były płonne.

Akcja zaczyna się dość szybko. Ktoś bardzo nie chce, by plan Masnera i jego wspólników (do którego to grona Koniasz wkrótce dołącza) się powiódł i na wszelkie sposoby usiłuje w tym przeszkodzić. Zaczynając od prostych, ale w założeniu skutecznych metod typu „zabić Koniasza”, przez bardziej subtelne podważenie wiarygodności banku jednego z zaangażowanych w sprawę kupców, po próby eliminacji samych osadników. Istnieje nawet podejrzenie zdrady w najwyższym kręgu zainteresowanych.

Główny bohater ma pełne ręce roboty. Nie tylko co chwila walczy o zachowanie życia, ale też pomaga w gromadzeniu finansów, zbieraniu informacji w bibliotecznych archiwach, czy kompletowaniu niezbędnego personelu – to ostatnie zmusza go między innymi do sięgnięcia po nie do końca pewną pomoc starego przeciwnika. Z czasem angażuje się w całą sprawę emocjonalnie, częściowo za sprawą jednej z przyszłych osadniczek.

Radząc sobie z przeciwnościami za pomocą intelektu, siły mięśni, a często też umiejętności szybkiego powrotu do zdrowia, Koniasz kursuje od karczmy do gospody, od gospody do kancelarii, od kancelarii do doliny, gdzie gromadzą się osadnicy. Tworzy to nieco klaustrofobiczny klimat kojarzący się z grą komputerową, gdzie również można się poruszać tylko po przewidzianych przez autorów lokacjach. Jest to jedna z nielicznych wad powieści, obok mało realistycznej zdolności Koniasza do błyskawicznej rekonwalescencji.

Realia, w których osadzono fabułę, przypominają nieco świat wykreowany dla wiedźmina Geralta – pozbawione prochu strzelniczego późne średniowiecze, gdzie religią są pieniądze, a bogowie obchodzą tylko nielicznych. Główną różnica to obecność magii – u Sapkowskiego jest wszechobecna, jeżeli nie w postaci zaklęć, to jako element baśniowych istot, z elfami na czele. U Žambocha na pierwszy rzut oka nie ma jej wcale.

Książka zawiera wiele wątków pobocznych, pojawiających się najczęściej wraz z kolejnymi spotykanymi przez Koniasza postaciami. Oczywiście, mało który z nich zostaje rozwiązany już teraz – na to będzie trzeba poczekać do drugiego tomu. Choć trzeba przyznać, że to i owo wyjaśnia się od razu – w książce dzieje się wiele. Pod koniec jednak znajdujemy się w sytuacji typowej dla pierwszych części – autor zaciekawia, wiele obiecuje i zostawia nas w zawieszeniu. Miejmy nadzieję, że nie będziemy rozczarowani dalszym ciągiem.

 

Wojciech Misiurka

 

Miroslav Žamboch

Na ostrzu noża. Tom I.

Tłum: Anna Jakubowska

Fabryka Słów, 2007

Stron: 384

Cena: 29,99

 


< 08 >