Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (1)

 

 


Krwawa Maja Od Aniołów

 

okladka

Przysłowia są mądrością narodów, a jedno z nich mówi, że do trzech razy sztuka.

Próbę zmierzenia się z twórczością Mai Lidii Kossakowskiej podjęłam swego czasu dwukrotnie i również dwukrotnie poniosłam klęskę na całej linii. Przekonanie, że to po prostu nie „moja” autorka, nie „moje” historie i nie „moi” bohaterowie, zyskało solidne, trudne do ruszenia fundamenty. Nie ma bata, nie ten gust i już, mówi się trudno. „Siewca Wiatru” i „Zakon Krańca Świata” wrócili na półkę w osiedlowej bibliotece, ja zaś do innych książek i innych pisarzy. Jednak zapowiedź „Więzów krwi” tchnęła we mnie dość nieśmiałą myśl, że może jednak warto dać jeszcze jedną szansę i autorce, i sobie.

Czym jest ów zbiór? Dla jednych zaledwie odgrzewanym kotletem, dla drugich niemalże exegi monumentum aere perennius, dla trzecich wreszcie pisarstwem Mai Kossakowskiej w dobrej na początek pigułce, która albo zaostrzy, albo odbierze apetyt na więcej. Zawiera osiem tekstów powstałych w ciągu ostatnich dziesięciu lat, ułożonych chronologicznie, począwszy od debiutu z 1997 roku. Próżno szukać w nich dowodów literackiej rewolucji. To raczej leniwa podróż przez przeszłość, z krótszymi lub dłuższymi przystankami na stacjach coraz to nowych wątków, światów i bohaterów. Mimo tematycznej różnorodności zbiór tworzy spójną i harmonijną całość, a to dzięki spajającemu go klimatowi i kilku lejtmotywom.

Nastrojowe – to pierwsze określenie, jakie nasuwa się po lekturze tych opowiadań. Zionące smutkiem i chłodem. Budzące podskórny, głęboki niepokój, lecz nie lęk, nie mówiąc już o grozie, która nie zawsze i nie do końca się Mai Kossakowskiej udaje. Co jednak gorsze, poszczególne teksty bardzo szybko wylatują z pamięci. Owszem, dobrze się je czyta, przemawiają do wyobraźni i zmysłów upoetycznionym, pełnym metafor językiem, ale niewiele z nich nie zostaje. Wyjątki – nie zawsze chlubne – są trzy. Przede wszystkim tytułowe „Więzy krwi”, moim zdaniem najlepsze ze wszystkich opowiadań. Autorka świetnie ukazała wnętrze głównego bohatera i straszliwą przemianę, jaką on przechodzi. Tylko tu pojawia się coś więcej niż sugestia grozy, lecz nie w scenach stricte fantastycznych, które skojarzyły mi się z kiepskimi horrorami z lat 50. i 60., a w niesamowicie ekspresyjnym portrecie psychologicznym. Coraz mroczniejsze, okrutniejsze myśli pochłaniają nie tylko bohatera – czytelnik również nie potrafi się przed nimi schronić. Bardzo smakowity kąsek.

Drugim wyjątkiem jest „Spokój Szarej Wody”. Z wykorzystaną w nim konwencją kryminalną Maja Kossakowska zupełnie sobie nie poradziła. Odpowiedź na pytanie „kto zabił” staje się oczywista mniej więcej w połowie tekstu, jeśli nie wcześniej, co jest błędem niewybaczalnym i praktycznie dyskredytującym cały tekst. Na szczęście mocniej niż ów błąd przykuwa uwagę „mistrz Ambrosius, dandys, bękart, mistrz fechtunku, utalentowany rysownik i kat-psychopompos”. Bohater nietuzinkowy, trudzący się profesją, która raczej nie kojarzy się z niczym dobrym, a jednak budzący szczerą sympatię i chyba wart większego zainteresowania ze strony autorki.

Wyjątek ostatni, niechlubny, stanowi „Zwierciadło”. Przyznam, że ledwo przez nie przebrnęłam. To nie tyle opowiadanie, co licząca sto pięćdziesiąt stron mikropowieść o Ludzie Luster. Mamy tu i pełną fajerwerków fabułę i niezbyt wiarygodnych bohaterów rodem z filmu sensacyjnego, i niesamowity, co rusz zaskakujący jakimś pomysłem świat, i wspomniany już soczysty, poetycki język. Czyli trzy grzybki w barszcz, a to zdecydowanie za dużo jak na tekst takich rozmiarów, który w rezultacie męczy, przytłacza, nie pozwalając czytelnikowi się na niczym dłużej skupić. Autorka przedobrzyła, a ja z ulgą przewróciłam ostatnią kartkę.

Pozostałych pięć opowiadań ani mnie ziębi, ani grzeje. „Mucha” i „Diorama”, mające wspólnego bohatera, oraz „Hekatomba” są oparte na ciekawych pomysłach, ale nic więcej. Aż chciałoby się zapytać: tylko tyle? Nastrojowy „Smutek”, utrzymany w klimatach SF, rozczarowuje słabym zakończeniem. „Szkarłatna fala” irytuje zbyt daleko posuniętą fragmentarycznością, „pokawałkowaniem”, i nieodparcie przywodzi na myśl „Predatora”, z drugiej strony jednak zawiera w sobie ciekawy i sugestywny obraz dżungli – głodnej, czekającej niecierpliwie na świeżą krew. Natomiast „Schizma” nudzi długimi wykładami o zasadach rządzących światem, w którym konsumpcja dóbr stała się religią, i wydaje się tekstem zupełnie nie pasującym do całości.

Bo całość, choć złożona z elementów raz słabszych, raz mocniejszych, hipnotyzuje. I to mnie zaskoczyło najbardziej. Wyjąwszy wziętą z sufitu „Schizmę”, wszystkie opowiadania krążą wciąż wokół tych samych motywów – samotności, śmierci, narastającego niepokoju, niepewności, dezorientacji w niezmiennie obcym świecie i lęku przed nieobliczalnym, nieznanym Bogiem, który manipuluje ludźmi i „zawsze dostaje to, co chce”. Tu nie ma miejsca na niczym niezmącone szczęście i beztroskę, bo nawet dzieci stają się w końcu ofiarami lub tych ofiar szukają, a spełnienie z pozoru prostego i niewinnego marzenia może pociągnąć za sobą niewyobrażalne konsekwencje. W „Więzach krwi” Maja Kossakowska dowodzi, że jak mało kto potrafi wykreować nastrój, oczarować słowem i zasiać w duszy czytelnika ziarenko niepokoju. A ziarenka mają to do siebie, że prędzej czy później coś z nich czasem zaczyna kiełkować...

 

Marta Kisiel

 

Maja Lidia Kossakowska

Więzy krwi

Fabryka Słów, 2007

Stron: 478

Cena: 29,99

 


Fantastyczny Huberath

 

okladka

Kiedyś spytałam Marka Huberatha, dlaczego wszystkie jego teksty pełne są brzydoty, bólu i zła. Odpowiedział mi wtedy, że to niezupełnie tak. On pisze o pięknie i chce je jak najlepiej wyeksponować, a najlepiej zrobić to, właśnie oprawiając w kontrastujące ramy makabry i smutku.

Ta wypowiedź skłania do przemyśleń. Zwłaszcza w świetle ostatnio wydanego zbioru opowiadań. Większość tekstów była już publikowana – w czasopismach bądź antologiach („Ostatni, którzy wyszli z raju” oraz „Druga podobizna w alabastrze”), ale oczywiście jest też kilka nowych, w tym tytułowy „Balsam długiego pożegnania”. Do tego opowiadania przede wszystkim chciałabym odnieść słowa autora. Magiczny świat Orefine i Wyspy Umarłych w otoczeniu smutku, żalu i śmierci emanuje i błyszczy nieziemskim, metafizycznym pięknem, które nie byłoby widoczne, gdyby ukazano te miejsca jako scenerię sielankowego romansu czy powieści z życia rybaków. Piękno Wysp bierze się nie z bieli marmuru czy strzelistości cyprysów, ale z kontrastującego z nimi mroku cierpienia oraz znikomości człowieka w obliczu śmierci.

W zbiorze wszystkie opowiadania prezentują sobą najwyższy poziom umiejętności literackich autora, mnie jednak najbardziej do gustu przypadło właśnie tytułowe. Pozostałe utrzymane są w rozmaitych konwencjach i poruszają różnorodną tematykę. Autor podnosi kwestię definicji człowieczeństwa („Wrócieeś Seogg, wiedziaam...”, „Ostatni, którzy wyszli z Raju”), w „Karze większej” dołącza swój głos do sporu na temat życia po śmierci i osądu czynów człowieka. „Kocia obecność” to historia fotografa, w którego życiu nagle pojawia się widmowy kot i zmienia jego postrzeganie rzeczywistości. Huberath tworzy pełne lęku oniryczne światy („Trzeba przejść groblą”, „Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka”) i przez śliski strach prowadzi bohaterów oraz czytelnika do rozwiązania, które często również jest przerażające. Na tym tle wyraźnie odcinają się dwa teksty – „Akt szkicowany ołówkiem”, sentymentalna, nostalgiczna historia z dość zaskakującym rozwiązaniem, według mnie najsłabszy punkt zbioru, oraz „K. miał zwyczaj...” – kilkulinijkowy short.

Wyróżnikiem prozy Huberatha jest przede wszystkim dar tworzenia niezwykle plastycznych opisów i umiejętność kreowania nawet najbardziej nieprawdopodobnych światów. Autor ma swój niepowtarzalny styl, który sprawił, że uważa się go za jednego z najwybitniejszych pisarzy fantastyki. Zdecydowanie polecam kupno „Balsamu długiego pożegnania” wszystkim wielbicielom jego prozy (choć liczba niepublikowanych opowiadań nie jest duża), a także tym, którzy chcieliby ją dopiero poznać.

 

Katarzyna Pilipiuk

 

Marek S. Huberath

Balsam długiego pożegnania

Wydawnictwo Literackie, 2006

Stron: 512

Cena: 34,99

 


Homo aquaticus: ponowny akt stworzenia

 

okladka

I widziałem, a oto wiatr gwałtowny nadciągał od północy i obłok wielki i ogień skłębiony, a jasność wokoło niego, a spośród niego wygląd jakby mosiądzu, to jest spośród ognia.”

Ezechiel

 

Człowieka tak bardzo pochłaniają myśli i plany na przyszłość, że przypomina sobie o życiu dopiero wtedy, gdy jego dni na ziemi są policzone. Ale wówczas na wszystko jest już za późno.”

Paulo Coelho

 

Lepiej być o trzy godziny za wcześnie niż o minutę za późno

William Szekspir

 

Otaczająca nas przestrzeń kosmiczna od wieków wzbudza fascynacje, ale i lęk przed nieznanym. Co jakiś czas pojawiają się złowieszcze „proroctwa” głoszone przez rozmaitych nawiedzeńców i wróżące koniec świata. Od starożytnego Egiptu, przez renesans po następne epoki i odkrycia przypominano ludzkości o kruchości naszego bytowania na Ziemi. Rozmaite wizje i przepowiednie głoszone przez królową Sabę, teksty Sumerów, biblijne wizje Ezechiela, św. Mateusza, św. Jana z Patmos czy Nostradamusa zaprzątały umysły wielkich tego świata. Kiedy nastąpi koniec i czy można zapobiec zagładzie ludzkości?

Naukowcy również przypominają, że wizje Armagedonu mogą się spełnić. Przecież kosmiczne katastrofy towarzyszą Ziemi i innym planetom od początku naszego Układu Słonecznego i zapewne nadal tak będzie. Żyjemy w świecie, który co jakiś czas atakowany jest przez lodowe komety i inne małe obiekty kosmiczne, które mogą zagrażać życiu na naszym globie. W przestrzeni kosmicznej znajduje się bowiem dwa tysiące asteroid o średnicy większej niż kilometr, których trajektorie przecinają orbitę Ziemi. Czy jesteśmy przygotowani na możliwe uderzenie? Obyśmy tylko nie skończyli jak dinozaury, bezradnie obserwując wymieranie własnego gatunku.

Austen Atkinson, brytyjski dziennikarz, w książce „Cel – Ziemia” opisał patową sytuację. 19 maja 1996 roku trzystumetrowa asteroida znalazła się o czterysta pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od Ziemi. Rządy mocarstw bezsilnie obserwowały, jak się zbliża. Opinia publiczna nie została poinformowana. Na sześć godzin przed uderzeniem w Ziemię asteroida zmieniła tor. Mieliśmy szczęście... Tym razem.

W nowej książce Andrzeja Zimniaka „Biały rój” ludzkość również znajduje się na krawędzi katastrofy kosmicznej. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się nad sensem i przyszłością otaczającego nas świata. Astronom Benon Haywick odkrywa obłok lodowych brył, który za sto lat niechybnie uderzy w powierzchnię Ziemi. Konsekwencją będzie planetarny ocean oraz wcześniejsza zagłada kontynentów. Co zrobi ludzkość z taką informacją: zacznie działać czy problem rozmyje się w politycznym i naukowym bełkocie przeciwników?

Zimniak stworzył powieść-ostrzeżenie, trochę wymową zbliżoną do dystopii, ale operującą mniejszą perspektywą czasową oraz zwracającą uwagę na jeden wybrany aspekt przyszłościowej rzeczywistości (podobnie jak powieść N. Shute’a „Ostatni brzeg”). Katastrofa była częstym motywem klasycznej science fiction, tutaj mamy tylko zapowiedź zagłady oraz pytanie: czy faktycznie do owego zdarzenia dojdzie? Powieść bardziej uwzględnia aspekt futurologiczny niż prognostyczny; zastanawia się nad przyszłością, ale nie usiłuje jej przewidywać.

Siłą napędową książki są bohaterowie, zróżnicowani, skuteczni w działaniu, obdarzeni ciekawymi umiejętnościami, zbudowani według dwudziestowiecznego relatywizmu. Autor czaruje czytelnika własnym, specyficznym poczuciem humoru, nieskrępowaną fantazją języka i obrazu. Eksperymentuje z formą i wykracza poza tradycyjne rozwiązania w science fiction. Futurystyczna, niepokojąca wizja budująca na świeżej wyobraźni. Opowiada o wielkich ambicjach, perypetiach, pogmatwanych uczuciach i o konflikcie między nauką a polityką. Autor ustanawia ciekawe relacje psychologiczne świata ludzi w roku 2203. Narracja jest prowadzona w ironicznym dystansie, naciąga wykreowany świat i fabułę ku nowym możliwościom, zarazem próbując utrzymać spójność. Książkę czyta się dobrze: szybka akcja, szalone naukowe pomysły, zaskakujące rozwiązania, jest nawet swoisty żargon, osobny język bohaterów różnych naukowych specjalności. Lekkość, dużo przewrotnego humoru oraz spora dawka przezabawnej pornografii. Ironiczna celebracja przemijania naszego gatunku u Zimniaka jest wizją przenikliwą i obszerną; jego obraz zachowań społeczeństw i jednostek w chwili globalnej próby wydaje się dojrzały, ale też schematyczny. Większość dotychczasowych fabuł tego autora cechowała doskonała znajomość ludzkiej psyche, głębokie humanistyczne przesłanie. Tutaj trochę tej głębi mniej na rzecz zabawy, rozrywki. To nie apollińska machina zimnego piękna klasycznej SF, a raczej dionizyjska wizja przyszłości, opisująca dynamiczne życie i jego przemijanie. Pokazująca nasze ziemskie, ludzkie skupienie na tu i teraz, instynktownie tęskniące za witalnością i chęcią przeżycia za wszelką cenę. I pewnie jest tu pewien klucz: chaos tworzenia czegoś nowego nie chce ulec porządkowi zastanej cywilizacji.

„Biały rój” to również powieść o fantastycznym eksperymencie naukowym, przeprowadzonym na człowieku. Czy fikcyjne czasy Benona Haywicka to balansowanie homo sapiens na skraju nieskończoności? Naukowiec bierze czynny udział w szalonym projekcie produkcji człowieka zdolnego żyć pod wodą, co ma mu zapewnić zdolność przetrwania w globalnym oceanie w czasie po uderzeniu komety. Szykuje się więc nowy akt stworzenia gatunku rozumnego wyrosłego genetycznie z nas samych. Czy projekt się powiedzie?

Rybak nie był praktykującym chrześcijaninem, ale na wszelki wypadek uczynił znak krzyża. Niedoszły topielec wybuchnął skrzekliwym śmiechem.

– Nie bój się, dziadku – powiedział, lekko sepleniąc. – Nie zrobię ci krzywdy. Umyję się trochę – dodał.

Jeszcze nie skończył mówić, a już był w wodzie. Wybił się mocno i skoczył za burtę w to samo miejsce, skąd przed chwilą starzec wydobywał jego pokrwawione ciało. W locie zalśnił jak ryba, po czym plasnął o powierzchnię i kilkoma rzutami całego ciała pomknął w zieloną głębię. Rybak widział, jak śmiga pod wodą po jednej, a potem po drugiej stronie łodzi. Pomyślał, że dwoi mu się w oczach od upału.

Nieznajomy wyskoczył do połowy ciała nad powierzchnię, wsparł się o krawędź burty i zręcznie wwindował ciało do łodzi. Parsknął i otrząsnął się. Teraz, gdy spłukał z siebie nieczystości, wyglądał zupełnie inaczej – był rosłym młodzieńcem o złocistej skórze, z grzywą płowych włosów. Lekkim krokiem przestąpił sieci i potrząsnął głową, rozrzucając wokół chmurę kropel lśniących jak diamenty.

– Co się gapisz?! – rugnął rybaka, który obserwował go z otwartymi ustami. – Bądź zadowolony, wszak wypełniłeś swoje zadanie: odnalazłeś pływaka. Zawracaj więc i wieź mnie do brzegu, bo tam jestem oczekiwany. Ja także będę przemierzał do końca przeznaczoną mi drogę i wierz mi, znajdę przy tym dosyć czasu, żeby być na co dzień szczęśliwym.”

Fantastyczna sceneria i fantastyczne zdarzenia okazują się jedynie pretekstem do głębszej analizy człowieka, jego możliwości oraz punktem wyjścia do refleksji nad osiągnięciami współczesnej nauki. Czy genetyka jest zagrożeniem czy zbawieniem? Dziś zdania świata naukowego i Kościoła są podzielone, sprzeczne. Istnieje wyczuwalna bariera miedzy nauką a wiarą. Problem koncentruje się na trzech dziedzinach: ewolucji, manipulacji genetycznej oraz etyce środowiska. Filozofia i religia muszą wobec tego odpowiedzieć na nowe pytania i wyzwania, być może z czasem naruszając tradycyjne poglądy.

Podobną historię opowiada powieść Aleksandra Bielajewa pt. „Człowiek-ryba” z 1928 roku. W pewnej rybackiej wiosce pojawia się tajemniczy człekopodobny stwór pokryty łuską, o którym rybacy opowiadają niestworzone historie. Okazuje się on być mutantem, któremu wszczepiono skrzela rekina, dzięki czemu może żyć tak na powierzchni, jak i pod wodą. Ichtiander, bo tak naprawdę nazywa się diabeł morski, jest synem profesora – genialnego lekarza. Największym marzeniem profesora jest stworzenie w przyszłości idealnego społeczeństwa ludzi-ryb, którzy będą wieść spokojny żywot w podmorskich głębinach. Utwór rozprawiał o etycznym problemie przeszczepiania organów.

Czy podobne stworzenia mogą stać się przyszłością rodzaju ludzkiego czy tylko jego śmieszną atrapą, wybrykiem? Przecież nawet geniusze mogą się mylić.

Wiele setek lat doprowadziło nas do epokowych odkryć Kopernika, Galileusza i Newtona, poprzez nowsze osiągnięcia na gruncie mechaniki kwantowej, ogólnej teorii względności i rozszerzającego się wszechświata aż po raczkujące jeszcze próby „mieszania” w ludzkim genomie. Czy to właśnie inżyniera genetyczna może stanowić siłę, która na zawsze zmieni nasz świat, zapewniając człowiekowi nieograniczoną władzę nad funkcjonowaniem żywych organizmów, pozwoli na eksplorację kosmosu? Utopia czy uzasadniona nadzieja? Dzięki rozumowi z otchłani świata prymitywnego doszliśmy do tego, czym jesteśmy dzisiaj. Czy wystarczy nam owego rozumu, by mądrze pokierować losami całego gatunku?

We wszechświecie zderzają się słońca, planety oraz galaktyki. Gwiazdy karłowacieją, zapadają się same w sobie i wybuchają, zamieniając się siłą eksplozji w tak zwane czarne dziury. Nie ma zatem w kosmosie nic wiecznego ani trwałego. Czy krucha, drobna istota myśląca jest w stanie przeciwstawić się odwiecznemu chaosowi bezrozumnego kosmosu?

 

Magdalena Sperzyńska

 

Andrzej Zimniak

Biały rój

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 345

Cena: 32,00

 


Honor i wiara droższe od talara

 

okladka

Do „Diabła łańcuckiego” podchodziłam jak pies do jeża, dobrze pamiętając bolesne rozczarowanie, jakim był dla mnie pierwszy kontakt z prozą tego autora w postaci „Bohuna”. Zarazem jednak, ze względu na fascynację Jacka Komudy bliskim memu sercu Sienkiewiczem i rzadką umiejętność posługiwania się piękną, archaizowaną frazą w taki sposób, by pozostała naturalna, postanowiłam spróbować jeszcze raz. Jak się okazało, była to słuszna decyzja.

Akcja powieści toczy się w latach 1607-1608, kiedy to Stanisław Stadnicki, tytułowy Diabeł, znajdował się, we własnym i powszechnym mniemaniu, u szczytu potęgi, a rzeczywiście, jak już dziś wiemy, u progu swej największej klęski, a zarazem kresu rozbuchanego żywota. Efektowny finał w postaci oblężenia Łańcuta autor miał zatem już załatwiony dzięki uprzejmości historii.

Głównymi bohaterami uczyniono, zgodnie z regułami moralitetu, niewinne ofiary potężnego magnata – Dwernickich, ród szlachecki, ale zubożały, tak zwanych szaraczków, których jedynym skarbem pozostał honor. Jednak honorem nie sposób spłacić długów pozaciąganych nierozważnie u potężnego sąsiada. Stadnicki swoim zwyczajem przystępuje do bezwzględnej egzekucji należności, przy czym okazuje się, że pomijając standardowy plon zajazdu, honorem panów braci też nie pogardzi. Podważa mianowicie prawa Dwernickich do tytułu szlacheckiego, a mówiąc prościej, dąży do schłopienia rodu.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat wówczas powraca z tureckiej niewoli tajemniczy Gedeon, już przed dwudziestu laty wraz z resztą starszych Dwernickich uznany za zmarłego. Namawia on zastraszonych krewnych do stawienia stanowczego oporu wszechwładnemu staroście żygwulskiemu i sam daje zaiste imponujący przykład, kilkakrotnie pokazując famulusom Diabła, gdzie ich miejsce. Taki jest początek batalii, której wynik, biorąc pod uwagę wyjściowy stosunek sił i środków, zdaje się być z góry przesądzony. Jednak w miarę rozwoju akcji wraz z kolejnymi zaskakującymi meandrami fabuły, nic już nie pozostaje w tej historii czarno-białe.

W tle sprawnie i kompetentnie nakreślone zostały realia butnej Rzeczpospolitej z początku XVII wieku i mentalność jej obywateli. Szczególnie wspaniałe i urozmaicone są stanowiące nieodłączny składnik tej ostatniej i w związku z tym gęsto padające z ust bohaterów staropolskie inwektywy. Powszechna w owym czasie szlachecka samowola, iluzoryczność teoretycznie nowoczesnego wymiaru sprawiedliwości, którą w rzeczywistości każdy wymierzał sobie własną szablą, wydają się, by użyć modnego dziś słowa, porażająco znajome. W efekcie, patrząc z dyskretnie acz konsekwentnie sugerowanej przez Jacka Komudę perspektywy, łatwo zauważyć, że wśród bohaterów nie ma żadnej w pełni pozytywnej postaci. Cała szlachta, bez względu na stan majątkowy, konsekwentnie postrzega nie-szlachtę jako bydło, zaś utrata tytułu jest w jej rozumieniu równoznaczna nie tylko ze śmiercią cywilną, ale wręcz bez mała z utratą człowieczeństwa. To nieładne, lecz prawdziwe świadectwo ówczesnej mentalności panowie bracia potwierdzają nieustannie słowami i czynami, uważając to wręcz za rodzaj obowiązku, wypływającego ze stanowej przynależności. Odstąpienie od tradycyjnej sienkiewiczowskiej idealizacji i pobłażliwości należy „Diabłu łańcuckiemu” policzyć w poczet największych zalet.

Kolejną z nich jest rezygnacja z elementów fantastycznych, gdyż, jak to było w przypadku „Bohuna”, mogłyby one tej barwnej, dynamicznej, a przy tym precyzyjnie rozplanowanej opowieści wyłącznie zaszkodzić. Tym razem mamy tylko jednego magicznego kruka i według mnie jest to proporcja bliska ideału (wiedźmy Werłyci nie liczę, bo jej profesja w tamtych czasach była równie powszechna i mało fantastyczna co balwierstwo).

Ale i tak największe pozytywne zaskoczenie stanowiło dla mnie nieszablonowe zakończenie tradycyjnego w powieści historyczno-przygodowej wątku romansowego. Więcej, z oczywistych względów, napisać na ten temat nie mogę. Powiem tylko tyle, że cukierkowego happy endu, z przełknięciem którego mam zazwyczaj poważne problemy, tu czytelnikowi oszczędzono, puszczając doń w zamian perskie oko z iście szlachecką fantazją.

A skoro już przy oczach jesteśmy, to stanąć oko w oko z „Diabłem łańcuckim” naprawdę warto, bo ta książka ani diabłu, ani sroce spod ogona nie wypadła.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jacek Komuda

Diabeł Łańcucki

Fabryka Słów, 2007

Stron: 528

Cena: 29,99

 


< 06 >