Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Katastroficznie o podziale na dowcipnych i tych raczej nie

 

 

Zbliża się dziesięciolecie „Fahrenheita”, czas na jakieś podsumowania. Mogę powiedzieć z pewną satysfakcją, że jakkolwiek trudno uznać to, co było, za bezwzględny sukces, jakieś sukcesy, owszem, są.

Nie wiem, czy mi się w głowie przejaśniło czy po prostu staję się bardziej bezkrytyczny wobec tego, co sam wymyśliłem. Fakt jednak taki, że mam koncepcję co do przyszłości świata. I to jest ten sukces. A co mi tam! Jak wróżyć i straszyć albo ratować, to o całym świecie lub cały świat. Prawda?

Nawet gdyby nie, to w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na bohatera, który by celował na mniej. No, chyba że chodzi o USA, w ostateczności może być samo USA za cały świat, ale to i tak 95% dochodów z biletów.

Owa koncepcja historiozoficzna i fantastycznonaukowa jest smętna. Witkacopodobna. Kiepsko widzę, choć bynajmniej nie zagładę prostą, nie rewolucję, nie degrengoladę elit.

Wręcz przeciwnie. Elity się umacniają. Na przestrzeni istnienia Naszego Dzielnego Pisma i trochę na jego przykładzie coś takiego z niejasnej koncepcji mi się wykluło do całkiem dobrze opierzonej kury, która nawet jaja chyba zaczyna znosić.

Pokrętnie zamażę tu właśnie zarysowane przesłanie. Elity bowiem to trochę cholera wie co, dzięki czemu, mówiąc o elitach, można dość dowolnie, w zależności od tezy, aktualnej potrzeby oraz humoru, wskazywać tego, kogo wygodnie. Więc pozwolę sobie mówić o dość dziwnej elicie zdefiniowanej na potrzeby tego rozumowania.

Zdefiniowanie zacznę od tego, że nie wiem dokładnie, kim, czym są elity. Można natomiast pokazywać poprzez zaprzeczenia.

Niekoniecznie elitami są ludzie dobrze zarabiający. Niekoniecznie to biznes, tak zwana kadra zarządzająca, niekoniecznie administracja, niekoniecznie politycy. Myślę o ludziach, którzy zdobywają tak zwane trwałe miejsca w społeczeństwie. Ludziach, którzy oddziaływają albo robią swoje, w dużym stopniu niezależnie od tego, co się zmienia.

Poniekąd taką elitą jest elektryk. Ustrój państwa może stanąć na głowie, elektryk i tak będzie potrzebny. A prezes firmy? To zależy. Wśród takich ludzi znajdziemy właśnie zaprzeczenie elit. Zasada jest prosta: sprawdź, czy możesz się obejść bez tego człowieka. Czy może go zastąpić ktokolwiek inny. Otóż, elektryka może zastąpić na ogół jakiś inny, nawet dowolny, ale elektryk. A prezesa? Czasami, a nawet niepokojąco często, lepiej, żeby prezesa nie było. Lepiej, żeby jego funkcje rozdzielić pomiędzy księgową, kadrową oraz sekretarkę. I będzie szło lepiej.

Mam wrażenie, że taką klasą ewidentnie pozaelitarną jest spora część polityków. Ktokolwiek, najlepiej jakiś aktor z dobrą dykcją, byleby wypełniał założenia speca od tego osławionego „pijaru”.

Różnica pomiędzy elitą i nie-elitą jest jeszcze taka: elita akceptuje świat takim, jakim jest, to znaczy ma koncepcję, jak się w tym, co zastała, jak to się wykształciuchowo mówi, zrealizować. Czuje się w nim może nie elitarnie, ale dobrze. Nie-elita czuje, że nie jest nikomu potrzebna, i nawołuje do zrobienia takiej rewolucji, w której nie grozić będzie kasacja stanowiska prezesa i rozdział funkcji, z kasą włącznie, na sekretarkę kadrową i księgową. Nie-elita walczy z grożącą jej degradacją.

Dziwnie tak jest (germanizm?), że poczucie bezpieczeństwa wcale nie chodzi w parze z obecnymi dochodami. Elita może i bogata, i biednawa. Jedyne, co ją w kwestii dochodów łączy, to chyba tylko to, że nie obawia się dramatycznego obniżenia swego statusu. Ciut gorzej, ciut lepiej, ale jakoś to będzie.

Tak więc jeśli jest jakiś problem, to z resztą, z nie-elitami. Generalnie ludzie ci zostali w jakiś sposób wyeliminowani przez postęp cywilizacyjny z procesów, nazwijmy to, produkcyjnych. Jeśli nie wylądowali na bruku, to są w sferze tak zwanego ukrytego bezrobocia. Jak jest ona wielka? W latach 90. szacowano ją na, bagatela, jakieś 80% ZATRUDNIONYCH. Czyli można powiedzieć, że mamy podział na jakieś kilkanaście, a może ledwie kilka procent ludzi akceptujących to, co jest, i kilkadziesiąt, pod 90% ludzi, którzy są przez cywilizację wyrzucani poza obszar sferę aktywności.

Ludzie ci często organizują sobie jakieś nisze, już to w postaci prowizorycznej działalności handlowej, już to zaczepiają się w administracji. Żyją jednak w poczuciu, że są do zredukowania w każdej chwili. A jeśli nie mają tej świadomości, to bardzo często życie im to pokazuje w bardzo brutalny sposób.

Oczywiście, ów podział jest uproszczony i ma wiele słabości, ale chodzi mi o zarysowanie pewnego problemu. Ciekawostką jest też coś innego: klasa ludzi, i owszem, potrzebnych, często o bardzo wysokich kwalifikacjach, którzy za friko wykonują usługi na rzecz społeczeństwa. To na przykład „komputerowe złote rączki”. Właśnie linuksiarze. Czasem im wyjdzie, czasem nie wyjdzie, ale na przykład instalują za friko ludziom owego Linuksa, pomagają uruchamiać programy. Doradzają przy zakupach i często pozwalają uniknąć wielkich niepotrzebnych wydatków. Załatwiają problemy z wirusami komputerowymi, konfiguracją. Ostatnio pojawiła się klasa „gadżeciarzy”, znawców różnego rodzaju sprzętu elektronicznego, jaki się pojawił ostatnimi czasy. Od telefonów komórkowych, poprzez różnego rodzaju palmtopy, sprzęt grający do profesjonalnych aparatów fotograficznych. Wiedza tych ludzi, nawet jeśli nie daje im realnych dochodów, to jednak pozwala utrzymać stosunkowo wysoki status towarzyski. Podobną rolę pełnią pozornie bezsensowne przedsięwzięcia, jak na przykład to, co robię: pisanie do czasopism internetowych, które nie płacą przecież.

To, czy ktoś jest członkiem elity czy nie, to oczywiście sprawa złożona i płynna. W kraju takim jak Polska wybitny specjalista pozbawiony na przykład koneksji może stać się bezrobotnym – i odwrotnie, jednostka zupełnie bezwartościowa może się utrzymywać na powierzchni. Statystyka jednak działa.

To widać choćby w wynikach wyborów. Polityką już nie chciałbym się zajmować, bo jest to dziedzina życia, która akurat nam, Polakom, wyjątkowo łatwo może popsuć humor, ale też pomiar nastroju społecznego za pomocą wyborów jest jednym z bardziej wiarygodnych eksperymentów socjologicznych.

Do któregoś z Kaczyńskich (którego?) zraziłem się właściwie już przy pierwszym kontakcie. Już sporo lat temu słuchałem dyskusji w telewizji z udziałem jednego z braci i tyle mi wystarczyło. Nie chodzi mi o to, by oceniać dobry – zły, ale sknoci – nie sknoci. Uznałem, że osoba z takim aparatem pojęciowym za co się weźmie, sknocić musi. To nie był człowiek, który potrafił analitycznie rozwikływać problemy. Jedyne szczególna cecha, jaką zauważyłem, to chyba upór i odporność. Jak to sformułowałem w poprzednim artykule, odporność posunięta tak daleko, że konieczne staje się ostrzeganie „właśnie jest pan jedzony”.

Nie mam zamiaru upierać się przy tym, czy moje polityczne wybory są właściwe czy nie, natomiast jakimś faktem jest ocena „operacyjnej skuteczności”. Słowo się rzekło także w poprzednim artykule, rozpowszechnianie opinii o politycznej sprawności Kaczyńskich jest, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem. Twór będący ich dziełem roz... wala się sam. To nie opozycja rozpętała kampanię wokół Kaczmarka. To nie opozycja wciągnęła Leppera na członka rządu, nie opozycja go wyrzuciła z zarzutem kryminalnym z funkcji wicepremiera. Mordobicie na szczytach władzy, jakiego jestem świadkiem w chwili pisania tego tekstu, nie jest bynajmniej wynikiem kreciej roboty Tuska czy Rokity. To się rozwala samo. Teraz już nie opozycja chce wcześniejszych wyborów, ale strona rządząca. Bo, jak by nie obrócić, widać tylko ciemność.

Przedostatnie akty farsy, myślę o wyrzuceniu ministra Kaczmarka, świadczą moim zdaniem o narastającej panice na dworze władcy. W kraju ruchawka w komnatach muszą być szpiedzy rewolucjonistów. Coś nie wyszło? Znaczy zdrada, nie mogło tak samo z siebie nie wyjść, tylko dlatego, że źle zrobione. Być może Kaczmarek jest jakąś ciemną postacią, być może coś kombinował, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa jest ofiarą rozgrywek personalnych na szczytach władzy w stylu wujka Stalina. Najwyraźniej wszystko opiera się na podejrzeniach. Paradoksalnie, dowodów na to dostarcza sam Kaczyński, który opowiada o tym, jak go „przesłuchał” i wysnuł wnioski. Z całym szacunkiem dla Kaczyńskiego, ale chwalenie się tym, że się przesłuchało prokuratora, który całe życie przesłuchiwał, świadczy o tym, że sprawa stoi na głowie. Amator-detektyw kontra stary wyjadacz i zawodowiec i niczym w tanim kryminale ów amator pokazuje wszystkim, jaka jest prawda. Jest tylko jedna różnica: w kryminałach ów amator wykazuje swoją słuszność, opierając się na analizie faktów. Przedstawia swoje rozumowanie wszem i wobec i już nie może zostać cień wątpliwości, kto dolał ciotce strychniny do kawy. Kaczyński zaś opowiedział, że o coś pytał, coś mu się nie zgodziło. I zapewne, jak to węszący wszędzie zdradę władca, na wszelki wypadek wysłał kata za wasalem. Nie wiemy, o co poszło, ale mam wrażenie, że amator-specjalista od przesłuchań nie zrozumiał faceta, który z przesłuchiwania żył. Myślę, że gdyby ów, jak się dziś okazało, spiskowiec – którego przez lata legendarny układ, który musiał być zorganizowany niczym GRU, montował w szeregach uśpionego szpiega, obojętnie już czyich, bo w rzeczy samej były to różne szeregi – miał cokolwiek na sumieniu, to miałby także idealnie przygotowaną legendę. Kaczmarek zapewne nie wyczuł zmiany koniunktury i naiwnie odpowiadał na wszystko uczciwie. Miał pecha. Można nawet wskazać moment, w którym przypieczętował swój los. To była afera z odwaleniem wniosku Edwarda Mazura. Wówczas to Kaczmarek dał do zrozumienia, że Ziobry jak niepodległości bronić się nie da.

Słowo się rzekło, sypie się budowa IV RP, trzeba znaleźć ofiarę, na którą da się to wszystko zwalić. Na kogo wypadnie, na tego, bęc, spadnie. Winny, niewinny, wszystko jedno, ale jak się głowy posypią, to bojarowie przestaną knuć przeciw carowi. Wszelako mamy IV RP, w której kat mógł ofierze najwyżej dać parę kopniaków. Tylko martwi dochowują tajemnicy, wynika z tanich kryminałów. Tu sfuszerowano robotę, ofiara nie bardzo nawet dała sobie skopać tyłek, nie tylko ani myśli milczeć, ale wrzeszczy na całą Polskę. Delikatnie mówiąc, zdaje się, że Kaczyńscy całkiem za bezdurno wyprodukowali sobie bardzo groźnego wroga.

Kaczmarek zdaje mi się bowiem człowiekiem raczej z tych może nie nie-elit, ale mało-elit. Nie wiem, czy chciał wiernie służyć ministrowi Ziobrze, ale raczej nic nie wskazuje na bunt przeciw Kaczyńskim. Człowiek, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego los jest w rękach innych, że tyle zyska, ile wysłuży. Że można się bez niego obyć. Owszem, pewnie jego wiedza wystarcza na to, żeby być prowincjonalnym prawnikiem, ale to stało w ogromnej dysproporcji z apetytami zrodzonymi poprzednią karierą. Więc prawdopodobnie chciał służyć władzy i oczekiwał, że władza ową dobrą wolę zauważy. Oto macie wiernego Luśnię gotowego odpłacić wiernością za zaufanie. Ale pan okazał się być chimeryczny. Zawierzył drugiemu słudze i oto mamy awanturę na komnatach.

Ktokolwiek ma rację, jakkolwiek było, jedno jest pewne – to wszystko z powodu koszmarnej niezdarności w kontaktach ze służbą, dawaniu posłuchu plotkom rozpowszechnianym przez kuchenne, awansowaniu chłopców stajennych na zarządców majątków. Bałagan we dworze jest wyłączną zasługą właściciela. Bałagan narasta, wasale tracą hamulce. Jak się zdaje, wyrazem tego procesu jest wypowiedź premiera Marcinkiewicza, że pewnie był podsłuchiwany.

Słowo się rzekło: wali się samo. Marcinkiewicz, Kaczmarek to nie opozycja, Lepper i Giertych to koalicja.

Ilu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że CBA nie jest żadnym sposobem na korupcję? Dodajmy, takie CBA, które dubluje pracę policji. Zerknąłem na strony internetowe Transparency International. Tamże znalazłem dane tyczące poprawy stanu korupcji w Polsce. O ile nie pokręciłem, w 2005 roku mieliśmy 3,4 punktu za uczciwość w 10 punktowej skali IPK, gdzie 10 to kraj uczciwy. W 2006 zyskaliśmy 0,3 punktu i notowania podskoczyły do 3,7. Przesunęliśmy się bodaj o dziewięć miejsc w górę w rankingu, pozostawiając za sobą kilka państw afrykańskich. Miara sukcesu stanie się właściwa, gdy dodamy, że ok. roku 1995 mieliśmy bodaj 5,6 punktu

Właściwej wagi dodaje także porównanie losów indeksów dla ościennych krajów. A mianowicie prawie we wszystkich z nich wzrósł Indeks Percepcji Korupcji (czyli wzrosła uczciwość) na przełomie lat 2005-2006. Dla Czech to wzrost z 4,3 do 4,8; dla Estonii od 6,4 do 6,7, tylko Litwa pozostała na poziomie 4,8 w tych dwu kolejnych latach; Łotwa uzyskała wzrost z 4,3 do 4,7; Słowacja z 4,3 do 4,7; Słowenia 6,2 do 6,4; Węgry z 5,0 do 5,2. Wniosek?

Nawet dywagacja na stronach Transparency International w tym zestawieniu o wysiłkach polskich władz w celu zdławienia zjawiska korupcji nie są przekonywające. Można powiedzieć, że owe wysiłki są pewnie wynikiem czegoś ważniejszego, jakiegoś procesu, który ogarnia cały region. Zapewne ogromną rolę grają warunki, na jakich przydziela się unijne fundusze. Zewnętrzne unijne prawo powoduje, że walka z korupcją staje się opłacalna... albo że zaznaczył się wpływ biurokracji europejskiej, która, jako że zbiurokratyzowana i daleka, nie jest podatna na korumpowanie. Tak czy owak, Polsce udało się „załapać” na regionalną tendencję poprawy wizerunku. I przy najgorszych wynikach w postrzeganiu korupcji uzyskała bardzo średnią poprawę, podczas gdy Czechy zwiększyły swe notowania o 0,5 punktu, to my tylko o 0,3 punktu.

Wniosek smętny: CBA najprawdopodobniej nie ma wpływu na postrzeganie korupcji w kraju. Owszem, wydano ogromną kasę na stworzenie niepotrzebnego urzędu. Następnie zdyskontowano proces, charakterystyczny dla całego regionu, jako sukces owego administracyjnego przedsięwzięcia. Nawet to „odwrócenie tendencji” wygląda pochyło: współczynniki IPK fluktuują. Estonia w 2004 miała indeks 6,9, w roku 2005 spadło jej dramatycznie o 0,5 do 6,4, by w 2006 roku wzrosnąć do 6,7. Może się odwróciła tendencja, a w Polsce zmieniło się z tego powodu, że ludzie mieli lepsze humory, bo wreszcie można wyjechać do roboty w Irlandii?

Jak walczyć z korupcją? A pamiętacie, jak się człowiek musiał umizgiwać do „pani w mięsnym”? Jak trzeba było organizować wiązane transakcje, za ćwierć świni dostawało się wejście do sklepu AGD, gdzie można było się zapisać na kolejkę do zamrażarki? I pamiętacie, DLACZEGO TO ZNIKŁO?

Dziś panie w mięsnym proszą się, żeby sprzedać, kroją w plasterki, a zamrażarek ludzie nie chcą kupować, bo nie ma po co pudła w domu trzymać.

Otóż DLACZEGO? Bo zmieniono ORGANIZACJĘ obsługi petenta. W tym konkretnym wypadku SPRYWATYZOWANO handel. Ot co. TO DZIAŁA. Odczuliśmy to na własnej skórze. CBA tymczasem NIE DZIAŁA.

Co trzeba zrobić, żeby nie było powodu podejrzewać, że Blida handlowała węglem? Pewnie sprywatyzować kopalnie. Trzeba pomyśleć, co i jak sprzedać, żeby właściciel nie zrobił tego, co zwykle robi szczęśliwy nabywca takiego majątku, czyli żeby nie zamknął natychmiast całego kramiku i nie sprzedał wszystkiego na złom. To jest trudne, a co gorsze, nie przynosi żadnego efektu propagandowego. Natomiast likwiduje problem korupcji do zera, co widać na przykładzie mięsnych.

Co zrobić, żeby nie było podejrzeń, że lekarze biorą w łapę? Zreformować służbę zdrowia. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, było tak, że każdy doktór był całkowicie prywatny. Z chorą kasą nie miał nic wspólnego. Inkasował pacjenta i wypisywał mu rachunek. Ten szedł do swej kasy, których było wiele i były w sumie organizacjami spółdzielczymi, ale konkurowały ze sobą. Pacjent mógł wybrać sobie najlepszą, do niej wpłacał składki i za kwit od doktora z niej dostawał lub nie zwrot kosztów, które wcześniej poniósł.

W takiej służbie zdrowia nie istniało pojęcie łapówki. Nie tylko łapówek nie było, ale nawet nie istniało to pojęcie. Jeśli pielęgniarka za kilka miedziaków dała coś pacjentowi poza plecami doktora, to był problem doktora. Jeśli jakaś klinika zatrudniała kilku lekarzy i któryś z nich coś na boku skręcił, to był problem właściciela. Właściciel mógł najwyżej wywalić na zbity ryj kogoś takiego, kto mu przynosił straty.

W samej koncepcji ścigania łapownictwa kryje się, wbrew zdrowym na pierwszy rzut oka zasadom, jakieś szaleństwo. Wyobraź sobie, Czytelniku, że wchodzisz do restauracji i dajesz kelnerowi napiwek. W prywatnej restauracji to jest napiwek. A w państwowej? Łapówka? Z jakiego powodu instytucje państwowe uzurpują sobie prawo do NADZWYCZAJNEJ PRAWNEJ OCHRONY?

Dlaczego do prostowania burdelu, który w nich panuje, obywatel ma opłacać specjalną instytucję? Przecież w prywatnej klinice, w prywatnym zakładzie to jest na głowie czy dyrektora, czy właściciela. Dlaczego państwowym nie tylko tworzy się dodatkowy personel, ale jeszcze stwarza się zasadniczą nierówność podmiotów wobec prawa? Hę?

Niestety, jako tak zwany obywatel (co to znaczy?) czuję się robiony w konia. Nie tędy droga. Zwyczajnie trzeba robić zwyczajny porządek. Niestety, jak mi się zdaje, kluczowe jest tu słówko „zwyczajnie”. Bo zwyczajnie to zupełnie nieefektownie. Lecz efektownie jest nieefektywnie. Taki problem.

Jednym z najlepszych sposobów na likwidację brania w łapę przez urzędnika jest „wyprostowanie” przepisów. Na przykład w słynnej kwestii odrolnienia gruntów (przeszło przez sejm?) wprowadzenie automatycznego przekwalifikowywania gruntów najniższych klas, które w warunkach kłopotów z rolniczą nadprodukcją nie mają już żadnych wartości ekonomicznych. Pstryk i żadnej afery odrolnieniowej już nie będzie.

Jeszcze skuteczniejszym sposobem na skręcanie kasy jest, banał, sprawdzanie efektów pracy. I nagradzanie za dobrą robotę. Nie trzeba już nawet karać za złą.

Świętymi krowami we współczesnym świecie są naukowcy. Kiedyś ślęczałem nad wnioskiem o grant. Taka ciekawostka: czym grozi „przefiutanie” pieniędzy z grantu? Poda ktoś cię do prokuratora? Nie! Grozi to „nieprzyznaniem kolejnej dotacji”. Kochany Czytelniku, jak sądzisz, dlaczego odpowiedzialność finansowa „wykształciucha” jest tak słaba, szczerze mówiąc, dlaczego nie ma owej odpowiedzialności?

Ponieważ nad „wykształciuchem”, zamiast kontroli skarbowej, jest piekielnie skuteczny NADZÓR MERYTORYCZNY. Wykształciuch wysyła wyniki swoich badań w formie artykułu do międzynarodowego czasopisma. Najczęściej w przypadku takich krajów jak Polska nie ma najmniejszych szans na to, by wpłynąć na ocenę swojej roboty. Jest po prostu dla tych tam, za Wielką Wodą, redaktorów, malutkim kotkiem. Tutejsze układy i znajomości w skali światowej są po prostu tutejsze. Czasopismo bezlitośnie odwala słabe prace, bierze tylko ciekawe i porządne.

Jest jeszcze jedna sprawa: wyniki badań są przez fachowców łatwo weryfikowalne. Zwłaszcza w naukach ścisłych bardzo trudno cokolwiek „ściemnić”. Albo się coś udało i to się szybko uda powtórzyć w innym laboratorium, albo nie. Dlatego, choć owszem w świecie nauki zdarzają się problemy fałszowania wyników, jest to margines problemów. Nie tyle ilości publikowanych wyników, co problemów. Moim zdaniem liczba „podrasowanych” wyników jest całkiem spora, z niektórych krajów nagminnie się podsyła prace z podrasowanymi danymi. Ale „nikt” w nie nie wierzy. Autorzy są traktowani odpowiednio do swych osiągnięć, pomija się ich przy zapraszaniu na konferencje, przy cytowaniu – i to wystarcza.

W efekcie w przypadku projektów badawczych często działa maksymalnie uproszczone rozliczanie dotacji (choć czasami bywa wręcz odwrotnie, ilość dokumentów do wypełnienia jest zaporowa). Po prostu jeśli, jak to się sarkastycznie nieco mówi, „uczony” źle wyda swoją kasę, nie będzie miał wyników. Musi się STARAĆ JAK JASNA CHOLERA. Musi sam pilnować tej kasy, bo inaczej bardzo miękka, żeby nie powiedzieć, g...na sankcja „nieprzyznanie kolejnej dotacji” zakończy jego karierę. Istota wywodu w tym, że jeśli zapewnimy faktyczną kontrolę efektywności, to nie ma potrzeby jeszcze kontroli uczciwości. Mówiąc inaczej: ściganie urzędników, którzy biorą w łapę, jest świadectwem tego, że w danym miejscu mamy do czynienia z FAKTYCZNYM BRAKIEM NADZORU. Nadzór merytoryczny zostaje zastąpiony jego namiastką, dodajmy, bardzo marną.

Jeśli ktoś kontroluje, czy pracownik wykonuje swoją pracę, nie ma potrzeby kontrolowania, czy siedzi w robocie pełne osiem godzin. To mu (nadzorcy) zwisa luźnym bykiem. A niezależnie od tego, czy zwisa czy nie, jest po prostu niepotrzebne. Można się przyjrzeć, jak pracują małe zespoły, w których wyniki pracy każdego z ich członków są widoczne jak na dłoni nie tylko dla szefa, ale dla każdego. Takie zespoły, w których wynagrodzenie zależy od „urobku”. To właśnie tam ludzie zamieniają się w „pracoholików”, tam czas pracy przestaje się dawać określać, tam można wyrwać pracownika o każdej porze dnia i nocy. Bo taka organizacja pracy.

Walka z korupcją występuje wówczas, gdy nie ma sposobu na ocenę faktycznej jakości pracy. Gdy np. ktoś odpowiedzialny za nabór pracowników za kasę przyjmuje do roboty idiotę, to przedsiębiorcę nie obchodzi, że wziął w łapę, on odczuwa to tak, że pojawia się pracownik-dureń. To jest jego strata. Jeśli szef faktycznie nadzoruje zespół, wypieprzy durnia. Jeśli kadrowy znowu mu podeśle kogoś takiego, wypieprzy kadrowego. Wniosek: w dobrze zarządzanym przedsiębiorstwie, owszem, da się zatrudnić ciut głupszego. Na przykład z grona kandydatów wybrać syna kumpla, ale pod warunkiem, że spełnia on pewne minimalne wymogi. Jeśli daje się zatrudnić durnia, obojętnie, za łapówę czy przez znajomości, zasadniczym problemem jest to, że sam szef najprawdopodobniej jest durniem. I jego trzeba najpierw wypieprzyć.

Jeśli zaopatrzeniowiec stolarni za łapówkę przywozi z tartaku pokrzywione, mokre i popękane deski, uniemożliwienie mu brania w łapę nie uzdrowi sytuacji. Zaopatrzeniowiec pewnie przywiezie tak samo złe deski i bez łapówki, bo wykaże się oszczędnościami albo o dobre deski należy jakoś zawalczyć, choćby pójść na plac i samemu wybierać. Nie będzie mu się chciało. Dlaczego? Bo jeśli mógł przywieźć zły materiał, obojętnie z jakiego powodu, to znaczy, że dobrych nikt od niego nie chciał, dobry materiał nie był potrzebny. Bo na przykład źle działa kontrola jakości w stolarni. Nawet jeśli zaopatrzeniowiec przywiezie najlepsze na świecie deski, stolarze je zniszczą, bo w zakładzie można źle pracować. Próżna nadzieja, że z bardzo dobrych desek powstanie odrobinę lepszy fotel czy stół. Łapanie zaopatrzeniowca na braniu łapówek to strata czasu i pieniędzy. Trzeba zatrudnić majstra, który nie pije.

Jeśli dyrektor przyjmuje do pracy sekretarkę tylko dlatego, że ta, jak się to enigmatycznie określa, „była mu przychylna”, nagła kontrola żony nie zmieni faktu, że sekretarka najprawdopodobniej nie jest mu potrzebna. Nawet jeśli Zarząd Firmy przyśle mu cholernie kompetentną, ale lampucerę, jak to u mnie na wsi mówili, do tego zasadniczą w sprawach moralnych, nie poprawi się robota w „dyrektoriacie”, a jedyny efekt będzie taki, że szef będzie chodził wpieprzony. Najpewniej to dyrektora trzeba wypieprzyć.

W tym sensie, Drogi Czytelniku, sam pomysł, by walczyć z korupcją „samą w sobie”, jest swego rodzaju patologią: ma on bowiem na celu ukrycie głupoty, niekompetencji szefów, pracowników, a szerzej – patologii zarządzania.

Walka z korupcją za pomocą prawa, policji, służb specjalnych to coś takiego, jak używanie odświeżacza powietrza, w sytuacji gdy człowiek obżarł się kapuchy i puszcza bąki. Faktycznie, na chwilę śmierdzieć przestaje. Gdyby jednak nie żreć tyle...

Swoją drogą, tak sobie pomyślałem, gdy poseł Kurski chwalił się z sejmowej trybuny liczbą zatrzymań, przedstawiał siedzących w kryminale jako dobro osiągnięte przez rząd, pomyślałem sobie, że tu brakuje tylko, żeby ktoś porównał to z liczbą zamkniętych przez UB czy NKWD.

Pisząc to wszystko, doznaję uczucia, że straszliwie truję. Ględzę okropne banały, które KAŻDY SAM WYMYŚLIŁ. PRZECIEŻ KAŻDY SAM Z SIEBIE TO WIE! Doprawdy, wystarczy, żebyś sobie, Czytelniku, założył jakiś mały interesik, a sam zaczniesz zupełnie intuicyjnie tak działać.

Jak to się dzieje, że w porywach do 30% Polaków nabiera się na CBA? A tak, że znaczna większość nigdy nie prowadziła żadnych interesów, nigdy nie ponosiła za nic faktycznej odpowiedzialności, nigdy nie podejmowała ryzyka. Zdecydowana większość ludzi, według mojego prywatnego odczucia, ucieka od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Zdecydowana większość nie ma żadnych ambicji zdobycia czegokolwiek. Owszem, z lekka chcą mieć różne rzeczy, o ile ich zdobycie nie będzie się wiązało z wysiłkiem: samochód, mieszkanie, mocny komputer, pieniądze na wycieczki zagraniczne. Tak chętnie, o ile nie trzeba będzie za wiele o to zabiegać. O ile nie trzeba będzie główkować, martwić się, o ile łatwo przyjdzie. Jeśli, niestety, trzeba będzie podjąć jakiś wysiłek, wystarczy zgrzewka piwa i wieczór przy tiwi. Jak nie będzie na piwo, to się upędzi i jakoś przeżyjemy do wiosny.

Pisałem już o tym kilka razy i powtórzę, bo to ważna sprawa: ludzie, nie tylko w Polsce, nie znają zjawiska głodu. Jeśli ktoś jest głodny, to bynajmniej nie dlatego, że są jakieś problemy ze zdobyciem żywności. Nie ma tego czegoś, co dotykało ludzi jeszcze za lat sześćdziesiątych, że trzeba się było starać, żeby dobrze zjeść. Tak zwana „zielona rewolucja” zwiększyła podaż żywności 10-20 razy. Warto sobie uświadomić, że da się uzyskać plon rzędu 40 ton ziemniaków z hektara. Do tego dochodzą technologie przerabiania różnych niejadalnych świństw na jadalne.

Głód jest tym czymś, co zmusza organizm do aktywności. Doświadczam dokładnie tej samej gnuśności, o którą oskarżam współobywateli. Nie chce mi się. Nie chce mi się walczyć czy o popularność, czy o stopnie kariery. Jestem najedzony, nażarty, przeżarty, jest mi ciepło. Jeśli położę się do góry brzuchem i poleżę cały boży dzień, nic się nie stanie. Tak naprawdę muszę bardzo niewiele.

Tak naprawdę jedyne powodzenia i niepowodzenia, jedyne doświadczenia w kontakcie z fizycznym światem, jakie mam, wynikają tylko z mojej hobbystycznej działalności. Na gruncie zawodowym opanowałem swoje miejsce pracy bardzo dawno temu. Moja wiedza mocno przekracza potrzeby wykonywanych obowiązków. W porównaniu z moim dziadkiem, który prowadził gospodarstwo rolne, musiałbym spieprzyć bardzo wiele, by zrobić sobie kuku. Musiałbym się bardzo starać. A dziadek, wystarczyło, że źle ocenił pogodę, a już mógł stracić cały plon. Musiał bardzo uważać, żeby było jako-tako. Musiał mieć prawdziwą wiedzę, jak wyglądają chmury gradowe, jak odblokować nóż snopowiązałki, jak uregulować aparat tnący, ocenić, czy kosa, którą właśnie kupił, da się poklepać, czy wybrukowanie kurnika wytrzyma, gdy lis się będzie chciał tam podkopać. Każda z tych informacji była bardzo ważna, każda była na miarę pustego lub pełnego brzucha.

Współczesna cywilizacja stworzyła niszę dla ludzi wyuczonych inaczej. Takich, którzy nie mają pojęcia, jak wyglądają chmury gradowe, na oczy nie widzieli żadnej maszyny, takich, którym lisy dawno opróżniły kurniki, którym zboże gnije w polu, nie potrafią odróżnić nie tylko kaczora od kaczki, ale nawet kury od koguta.

Jeszcze w latach pięćdziesiątych głupich ludzi wybijała gruźlica. Dziś ludzie o najniższym statusie społecznym są najpłodniejszą grupą. A głupota jest niestety silnie dziedziczna. Oczywiście, istnieje składnik czysto genetyczny, dość dobrze wiadomo, że zdolności matematyczne i muzyczne są dziedziczone, jedne są cechą dominującą, drugie wymagają, by oboje rodzice mieli tę zdolność. Jednak dominującą sprawą jest wychowanie.

Do pewnego czasu dawałem do zrozumienia, że najważniejszym w życiu człowieka jest solidne w domyśle, ścisłe wykształcenie. Dziś coraz bardziej skłaniam się do poglądu, że u podstaw zjawiska WYKLUCZENIA jest brak kultury. Kultura między innymi określa to, jakie sobie towarzystwo wybieramy. Kultura także nakazuje w celu uniknięcia sytuacji, w której jesteśmy dla społeczeństwa ciężarem, zdobywać na przykład ścisłe wykształcenie. Niekoniecznie ścisłe, byle solidne, byle by dawało człowiekowi podstawy do wykonywania jakieś potrzebnej roboty.

Ta kultura na przykład popycha młodych ludzi do tego, by poznawali Linuksa. Bo można okazać się człowiekiem potrzebnym. Za darmo zainstalować system koledze, sympatii, mamusi, wujkowi. Bo można pomóc kumplowi, gdy mu się sypnie coś w systemie. Bo jakże efektownie wygląda, gdy się podnosi X-windows z poziomu grzebania w trybie tekstowym w skryptach. Kultura podsuwa młodemu człowiekowi to, że dobrze jest odbierany nie tylko człowiek oczytany, ale przydatny.

Błędna wizja budowania własnej osobowości prowadzi do jakże modnego dziś WYKLUCZENIA. To jest właśnie tak: młody człowiek na podstawie obserwacji swojego środowiska wymyśla, kim chciałby być, potem stara się nauczyć różnych rzeczy, żeby marzenia się spełniły. Jeden stara się nauczyć naprawiać telewizory, drugi ma tatusia aktywistę partyjnego. A ludzie, których pozycja jest oparta wyłącznie na chwilowych aliansach z innymi, chwilowo możnymi, ludzie niepewni swego losu tak naprawdę tworzą partię WYKLUCZONYCH.

Tak mi się niestety widzi, że wchodzimy w okres DEMOKRACJI WYKLUCZONYCH. Technologia sprawia, że wielkość bezrobocia ciągle rośnie. Warto sobie uzmysłowić, że wedle danych sprzed kilkunastu lat liczba ludzi zatrudnionych w rolnictwie niezbędnych do utrzymania produkcji na takim poziomie, by wyżywić resztę, to jakieś 1,2 procenta. Jeszcze w XIX wieku, w zależności od kraju, uprawiała rolę zdecydowana większość ludności, 80-90 procent. Wyliczenie, ile dokładnie, może się okazać trudne, bo kraje przemysłowe, jak np. Anglia, były wielkimi importerami np. zboża. Obecnie w UE chyba nie ma kraju, który by nie chciał sprzedawać swych produktów rolniczych.

Obecnie zatrudnienie w rolnictwie jest sztucznie zawyżone przez dotacje. Co warto dodać: stoimy na progu nowej rewolucji, prawdopodobnie za niedługo na polach pojawią się maszyny bezzałogowe. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że obecne ogromne kombajny swoją wielkość zawdzięczają m.in. temu, że opłacało się ograniczyć czas pracy operatora. W przypadku maszyn bezzałogowych zostaną one zoptymalizowane pod kątem np. zużycia paliwa. Drobiazg, z tego właśnie powodu opłaca się robić lekkie maszyny. W nich stosunek „masy efektywnej”, czyli masy urządzeń, które wykonują zadanie, na przykład jak w kombajnie masa aparatu tnącego, do masy „konstrukcyjnej” jest lepszy. Zmienia się też dramatycznie masa całej konstrukcji. Warto sobie uzmysłowić, że przy zachowaniu proporcji, na przykład kombajnu, dwukrotne zmniejszenie rozmiaru aparatu tnącego oznacza aż ośmiokrotne zmniejszenie masy maszyny. W rolnictwie spora część energii idzie na ugniatanie ziemi pod kołami. Z tego wynika dość prosty rachunek – możemy się spodziewać, że zużycie paliwa na „cele jezdne” spadnie drobne osiem razy na kilometr. Maszyna będzie musiała przejechać dwa razy więcej, oszczędność będzie „zaledwie” czterokrotna. Bezzałogowa maszyna może pracować wolniej, przez co jej części będą podlegały mniejszym przeciążeniom i naprężeniom. Tym sposobem możemy ją jeszcze bardziej odchudzić. Gdyby ktoś znający wieś stwierdził, że sensu to nie ma, bo przecież często gęsto trzeba szybko przed deszczem zebrać zboże, odpowiem: prawda, ale wystarczy użyć dwóch kombajnów. Efekt oszczędnościowy będzie taki sam. A koszty budowy maszyn to już inna bajka, zwłaszcza gdy będą budowane przez inne maszyny.

Jaki płynie wniosek z tej przydługawej dygresji o maszynach rolniczych? Że „ni ma bata”, automatyzacja jest przyszłością rolnictwa. Jeśli chcemy zwiększyć efektywność, trzeba zwolnić, wygonić możliwie wielu tak zwanych robotników rolnych. Te procesy dotyczą praktycznie wszystkich dziedzin życia. Kiedyś urządzenia elektroniczne produkowano w ten sposób, że przy długich taśmach, na których przesuwały się płytki montażowe, kolejni pracownicy, najczęściej kobiety, montowali kolejne elementy. Dziś wykonuje to wszystko jeden automat. Dzięki elementom do montażu powierzchniowego zredukowano setki, jeśli nie tysiące razy ilość niezbędnej cyny do lutowania. Inna sprawa, ile jej się faktycznie zużywa. To taki paradoks, że cena tego jedynego metalu, którego złoża się wyczerpują, jest ciągle tak niska, że nie opłaca się go naprawdę oszczędzać. Ale nie ma sposobu, by pracownik lutował tak oszczędnie jak automat. Więc „zatrudnienie właściwe” w przemyśle elektronicznym poleciało na pysk. Owszem, tylko dzięki temu, że ilość NIEPOTRZEBNYCH urządzeń elektronicznych ciągle rośnie, nie jest to jeszcze „przemysł wrażliwy” jak wyrób tekstyliów, gdzie państwa muszą się między sobą umawiać, jak podzielić rynek, bo na dobrą sprawę dziś jedna fabryka mogłaby robić skarpety dla całego świata.

Rozwój technologii powoduje „zmiękczenie” zależności pomiędzy poszczególnymi dziedzinami wytwórczości. Wspomniałem o cynie w przemyśle elektronicznym. Surowce są tanie, więc oszczędza się je tylko w granicach rozsądku, ale współczesna technologia pozwala „w razie czego” zejść ze zużyciem. Kilkadziesiąt lat temu można było z dużą dokładnością wyliczyć, ile na przykład owej cyny, jakby nie kombinować, większy zakład musiał kupić. Dopóki stosowano do lutowania lutownice i dopóki była technologia lampowa, można było jakimś sposobem zmniejszyć zużycie o 20-30%. Przy taśmie pracowali ludzie i w masie osiągali dla danych maszyn dla danej wielkości elementów maksymalną wydajność. Zmniejszenie elementów oznacza w pewnym momencie gwałtowne zmniejszenie wydajności. Zresztą, technologia lampowa uniemożliwiała np. montowanie oporników o wymiarach 2 mm. W dzisiejszej elektronice można zmienić oprzyrządowanie automatu i montować dwa razy mniejsze oporniki. I dziś będzie to na przykład oznaczało osiem razy mniej zamówionej cyny. A jakby się kto uparł, można wsadzić fragment urządzenia do układu scalonego.

Mało już kto pamięta druty nawojowe wykonywane z aluminium, ale ja widziałem takie cewki wyprodukowane w NRD. Technologia jest. Dziś miedź jest na tyle tania, że nikt się nie bawi w taki eksperymenty. Ale można zastąpić jeden materiał innym.

Kiedyś było z góry wiadomo, ile węgla na zimę musi kupić właściciel budynku. Jeśli chciał oszczędzać, praktycznie musiał marznąć. W domach z centralnym ogrzewaniem nie można było wyłączyć w łatwy sposób z ogrzewania niektórych pomieszczeń, bo ówczesne zawory były „dwustawne” i groziło zamarznięcie rur, przemarznięcie ścian i temu podobne atrakcje. Stolarka okienna była dziurawa w znormalizowanym stopniu i na to także rady nie było. Dziś można skręcić zawór, okna nie przepuszczają powietrza, a materiały izolacyjne są tanie i doskonałej jakości. Właściciel domu nie musi kupować węgla, może ocieplić budynek tak, że zapotrzebowanie na opał zmaleje wielokrotnie.

Jeszcze raz chciałem się powołać na artykuły i Kiwaczka, i mój o „piku” naftowym. Tak na marginesie: jeszcze raz wielkie podzięki, Kiwaczku, żeś ten tekst napisał. Wyrąbałeś drogę w gęstym lesie. Na tym właśnie polega działanie kultury i wymiany informacji: ktoś coś zacznie, postawi fundamenty, następnym jest o wiele łatwiej. Czyta się czyjś tekst, łepetyna, gnuśna do tej pory, zaczyna nawet niechcący pracować, fakty do tej pory niemające ze sobą związku łączą się w całość. Da się pójść dużo dalej, niż gdyby człowiek jako pierwszy zapuszczał się w las.

Więc z tego, co pisze Kiwaczek, wiemy, że bynajmniej ludzkość nie jest na mur uzależniona od ropy naftowej. Wbrew panikarzom w wielu miejscach, gdzie dziś ropa wydaje się niezbędna, da się „wetknąć” zupełnie inne rozwiązania. To pewne, że można budować statki o napędzie atomowym, pewne, że kolej może powrócić do roli pierwszego przewoźnika na lądzie. Sam postawiłem dużo bardziej ryzykowną tezę, że ów „pik” wydobycia jest znakiem tego, co spotyka wszystkie przemysły surowcowe: nadchodzącego schyłku branży.

Nie wynika on z kryzysu światowej gospodarki, ale z tego właśnie, że generalnie następuje rozluźnienie silnych kiedyś związków gospodarczych. Technologia powoduje, że mamy coraz więcej do wyboru. Dawna elektronika lampowa wymuszała wielkość elementów, za tym szła na przykład ilość zużytej cyny. Jej producent na podstawie produkcji fabryk elektronicznych mógł oszacować, ile metalu elektronicy będą musieli u niego kupić. Dziś, jak powiedziałem, może się ostro zawieść na swoich rachubach. Tak samo właściciel kopalni, właściciel huty miedzi. Także posiadacz pól naftowych. Dziś już jeżdżą samochody, które mogą, ale nie muszą zużywać benzyny. Dzięki rozwiniętej telekomunikacji można zastąpić bezpośrednie spotkanie telekonferencją. Technologia proponuje jako jeden ze składników swej atrakcyjności uniezależnienie.

Tak powstaje pęknięcie pomiędzy wytwórcami prostych towarów i technologiami zaawansowanymi.

W czasie istnienia naszego pisma ten proces, moim zdaniem, stał się już bardzo wyraźny: podział. Mówiliśmy o Trzecim Świecie. Kiedyś kolonie, pozbawione swej państwowości, strasznie były wyzyskiwane. W Afryce Środkowej w początku lat sześćdziesiątych średnia długość życia była liczona na zaledwie trzydzieści trzy lata. Po wyzwoleniu spod jarzma białych ciemiężycieli spadła ona bodaj do dwudziestu pięciu w roku 1972. Za dane nie ręczę głową, ale to coś około tego. Szereg krajów, które zdawały się wkraczać na drogę „normalnego” rozwoju, które, jak na przykład Japonia, Korea, Indie czy ostatnio Chiny, postanowiły się wpisać w krąg kultury śródziemnomorskiej industrialnej, w sieć światowej wymiany handlowej, zrobiło w tył zwrot. Na przykład Iran. Zapewne czeka to samo Afganistan, niepewny jest los Iraku. Prawdopodobnie coś takiego stanie się z Kazachstanem, gdzie już część ludności domaga się powrotu haremów.

Podziały biegną dziś bardzo ostro poprzez społeczeństwa. W Polsce mamy z pozoru „Kaczystów” i resztę, ale widzi mi się, że to trochę pozór. To podział na wykluczonych, zagrożonych wykluczeniem i całą resztę. Podobnie moim zdaniem rzeczy mają się w USA, gdzie podział na „buszystów” i resztę również rozdzielił obywateli na dwa obozy.

Nie pisałem długiej filipiki o rządzącej ekipie jako przedwyborczej agitki. Raczej jestem pewien, że czytelnik tego tekstu i tak ma swoje ustalone poglądy. I raczej jestem pewien, że zwolennik obozu rządowego nie da się przekonać.

Zwróć uwagę, Drogi Czytelniku, że jedną z cech mojej krytyki jest właściwie cynizm. Nie ma bowiem w mojej krytyce zarzutów o złą wolę czy na przykład o nieuczciwość. To, jak miał powiedzieć Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, znany także jako „gówno w jedwabnych pończoszkach”, tylko niewinnie brzmiąca NIEKOMPETENCJA. To niekompetencja przebija z niespodziewanych dymisji, filipik wygłaszanych z okienka w tiwi. Niekompetencja w doborze współpracowników, koalicjantów.

Cynizm, gdy piszę o walce z korupcją. Wisi mi cnota zwana uczciwością i sprawiedliwością. W tym, co mówię, pobrzmiewa leninowska teza, że „byt określa”. Nie tyle świadomość, co zasady postępowania. Jeśli ludzie kradną, to znaczy, że pozwalają na to warunki. Dlaczego ludzie kradną w supermarketach? Bo wpuszcza się ich między regały. Tworzy się warunki do kradzieży. Jeśli chcemy zlikwidować złodziejstwo, nie ma co sobie zawracać głowy „uczciwością”, prawem i sprawiedliwością. Trzeba postawić pomiędzy klientem a sprzedawcą ladę. A jeśli tego nie robimy, to znaczy, że się nie opłaca. Podobnie, jeśli chcemy, żeby znikła węglowa mafia, trzeba sprywatyzować kopalnie. Amen. Wtedy problem sprzedawania na lewo, nie tej jakości, nie po tej cenie będzie problemem właściciela. Nie podniesie się poziom uczciwości społeczeństwa. Po prostu zniknie problem.

Cynizm, gdy mówię o braku obycia. Ja mam takie doświadczenie. Mianowicie około roku 1974 przeszedłem ze szkoły podstawowej w Przedborowie do liceum ogólnokształcącego w Ząbkowicach Śląskich. Tamże w ciągu około dwóch, trzech dni zorientowałem się, że szereg przeróżnych obyczajów, które na wsi były przyjęte jako obowiązujące formy towarzyskie, w mieście są postrzegane jako wiejskie chamstwo. Na przykład ucieszny obyczaj klepania koleżanek po tyłku. Pamiętacie ze słynnego kabaretowego monologu

„Jak być dowcipnym” to „kto wypina, tego wina”? Miałem opracowaną przepiękną technikę walenia końcami palców, odwrotną stroną dłoni. Bolało jak jasna cholera, przez pół godziny trzeba było siedzieć na sąsiednim półdupku. No i niestety. Wspaniała umiejętność nie tylko okazała się niepotrzebna, ale wręcz kompromitująca.

Czego dotyczy ta opowieść? Nie tylko tego, że gdy jedni podskakują z radości, kiedy panowie w czarnych rzucają na ziemię chirurga, inni uznają to za niesmaczne. Obycie to inaczej wiedza o świecie, świadectwo, że się bywało i wie, jak ten świat wygląda. Obycie to nie tylko znajomość obyczajów. Rzecz jednak w tym, że bez znajomości obyczajów wśród ludzi nic skutecznie się nie da zrobić.

Wizja świata rozdziela ludzi na tych, co pi razy drzwi wiedzą, co zrobić, i tych, co walczą z wiatrakami. Co chcą powrotu świata ich dzieciństwa, w którym nie było supermarketów, gdzie była lada pomiędzy klientem i towarem. Było prościej w tym sensie, że role były rozdane, niczego nie trzeba było wymyślać. Wiadomo było, że gruźlica jest śmiertelna, ludzie na nią umierali, a nie na AIDS. Ludzie po prostu zapijali się na śmierć, a nie załatwiali białym proszkiem wciąganym do nosa.

Słowo się rzekło, część ludzi chce sobie wybudować rezerwat, gdzie panowałyby stare obyczaje. Część tych, którzy uznają się za wykluczonych. Niepewnych swojego losu, nawet takich, co stoją dziś na świeczniku, ale zdają sobie sprawę, że lada moment mogą zlecieć na dół.

Powiesz mi, Drogi Czytelniku, że tak było zawsze, że były elity, że były ciemne masy, że podziały były jeszcze bardziej dramatyczne. Przecież z tego właśnie się wzięła Rewolucja Październikowa. Fakt.

Ale dochodzi jeszcze jedno: zależność. Tak wedle znowu Lenina chodziło zawsze o to, kto kogo będzie wycyckiwał. Tak było do tej pory. Państwa kolonialne wycyckiwały kolonie, kapitaliści robotników, feudalni panowie oprócz prawa pierwszej nocy przede wszystkim zabierali dziesięcinę. Bardzo mało. Wyobraź sobie Czytelniku, że płacisz TYLKO 10% podatku. Tak czy owak, elita potrzebował reszty.

Dziś się robi coś takiego, że ta reszta elicie zaczyna zawadzać. To tylko system gospodarki towarowo-pieniężnej powoduje, że producenci walczą o klienta. Czy jacyś nie walczą? Czy jest coś takiego w ogóle możliwe? Tak. Na przykład linuksiarze. Chcesz, nauczysz się i masz. A marudzisz? Spie... Od dawna istnieje coś takiego jak sztuka elitarna. Szczerze mówiąc, prawdziwa sztuka rzadko nie jest elitarna.

Przestajemy potrzebować państw eksporterów ropy naftowej, przestajemy potrzebować rolników, owszem, w ilości 1,2% wystarczą, przestajemy potrzebować producentów stali, węgla...

W elitarnym klubie największej na świecie organizacji handlowej, czyli Unii Europejskiej, obowiązują salonowe zasady. Na przykład nie wolno domagać się nawet dyskusji o karze śmierci. Podobnie jak w liceum ogólnokształcącym nie mogłem nawet wspomnieć o tym, że walnięcie w tyłek koleżanki może być dowcipem w dobrym stylu. No cóż, wlazłeś na salony, musisz krakać jak i ony... Inaczej to było? Może i inaczej. Nieważne, byle w krakaniu się przynajmniej nie wyróżnić.

Zastanawiałem się, dlaczego wycieczki Kaczyńskich na podstawy demokracji, jak choćby niezależność władzy sądowniczej, ocierające się w teoretycznych założeniach o próbę budowania państwa totalitarnego, spotkały się z tak w gruncie rzeczy słabą reakcją i reszty społeczeństwa, i opozycji. Awantura jak jasna cholera, oskarżenia, rozdzieranie koszul, frazesy. A nie było jednej ulicznej ruchawki. Nie doszło do zjednoczenia opozycji. Owszem, chwilowe koniunkturalne sojusze. Ale tylko tyle. Dlaczego? Bo tak naprawdę ten rząd dopiekł tylko jednostkom. Na koło trzydzieści osiem milionów obywateli – za mało.

Unia Europejska to salon dla elity. Można się trochę powygłupiać, ale gdy zabawa stanie się zbyt zdrożna, zawsze można wyjść do sąsiedniego pomieszczenia. Kamerdynerzy zainterweniują, gdyby doszło do klepania koleżanek po tyłkach. Elita stworzyła sobie zabezpieczenie. Międzynarodowa organizacja, najpotężniejsza ekonomicznie na świecie stanowi dla nich zabezpieczenie, gdyby nie-elita chciała złamać ich obyczaje.

Owszem, politycy skaczą sobie do oczu, ale już dziennikarze jakby mniej. A zwyczajni ludzie mają to wszystko z lekka gdzieś. Dlaczego? Bo została stworzona przestrzeń dla elity. Dziś na przykład moim zdaniem nie do pomyślenia jest ponowne wprowadzenie prewencyjnej cenzury. Swobodny obieg informacji jest wynikiem stanu technologii, w lwiej części istnieniem Internetu.

Elicie wystarcza to, że gęby jej się nie da zatkać. Mam jednak wrażenie, że części ludzi przestało już zależeć na przekonaniu nie-elit. Tak jak naukowcy odpuścili sobie już przekonywanie wierzących w UFO, nie walczą z uproszczonymi, nieprawdziwymi poglądami na wiele spraw, jak choćby mechanizmy ewolucji, czy ze „szkolną” fizyką. Szkoda na to czasu. Owszem, dyskutuje się z osobami, które „rokują”. Cóż, znam wielu ludzi, którzy np wierzą w CBA, bo nie przemyśleli sprawy do końca. Ze znaczną częścią ludności już nie. Dlaczego?

Prawdopodobnie dlatego, że stworzona została przestrzeń, która nie jest dostępna czy zagrożona interwencją aktualnie rządzącej ekipy, partii czy szeroko rozumianego „ludu”. Przestrzeń życiowa dla elity. W swoim czasie zalążkiem czegoś takiego były uniwersytety, gdzie można było pyskować nawet na rządzących, nawet w państwie pruskim. Dziś na tych samych uczelniach zakres autonomii od aktualnej lokalnie panującej administracji został poszerzony, i to znacznie, choćby poprzez granty unijne, mówiąc nieco umownie. Po prostu można dostać kasę z różnych niezależnych międzynarodowych instytucji.

Na ile inne środowiska znajdują dziś własne niezależne ekologiczne nisze, trudno powiedzieć. Ale, jak mi się zdaje, to znacznie szerszy proces: oddzielanie się elit od nie-elit. Otóż właśnie: oddzielanie się. O ile do tej pory elity wycyckiwały, nie mogły istnieć bez całej społeczności, o ile na swój sposób „pasożytowały”, o tyle dziś sytuacja wyraźnie się odwraca. Po pierwsze, to te 1,2% karmi społeczeństwo. Dziś większość jest darmozjadem.

Widać to wyraźnie w stosunkach międzynarodowych. Kiedyś Europa wyzyskiwała Afrykę, dziś wysyła tam darmową żywność, technologie, wysyła wojska dla tłumienia plemiennych waśni. Raczej nie ma w tym interesu. A dokładniej – jeśli tylko znajdzie się sposób, żeby chaos na tym kontynencie nam nie zagrażał, to niech się biją.

W wysoko rozwiniętej Europie wewnątrz społeczeństw sprawy są o wiele bardziej zakamuflowane. To ukryte bezrobocie, sektor usług, który je maskuje, tworzy pozór jedności. Ale... właśnie owe wyborcze preferencje wydobywają na wierzch podział.

Linie pęknięć są rozliczne, biegną w bardzo wielu miejscach. Zdaje się, że nie widać w tym jakiegoś sensu, lecz wychodzi na to, że w USA mamy buszystów i resztę, w Polsce kaczystów i resztę. Z grubsza podział na dwie części.

Jak mi się widzi, nie ma sposobu, by elita nie malała, by nie rósł obszar wykluczonych. Jak mi się widzi, naturalnym skutkiem będzie podział na społeczeństwo produkcyjne i resztę darmozjadów. Produkcyjni już fundują sobie administracyjne zabezpieczenia, jak choćby międzynarodowe organizacje handlowe, które wymuszają na rządach na przykład wolny handel. Warto sobie uświadomić: konkurencja zmniejszająca zatrudnienie, likwidująca proste zawody, jak na przykład prządka czy robotnik rolny, działa przeciw rządom. To „tylko” zwiększa produkcję, poza tym rodzi napięcia społeczne, zwiększa liczbę wykluczonych.

Myślę, że całkiem prawdopodobny, być może nawet nieuchronny jest scenariusz kompletnego rozłamu. Choćby dlatego, że nieprodukcyjna część ludzkości, zwłaszcza poza Europą, mnoży się, zaś producenci potrafią stosować antykoncepcję. Stosują ją, bo wiedzą, że pierworodni i jedynacy osiągają największe sukcesy w życiu, zaś liczne rodzeństwo wyraźnie gorzej się uczy. Produkcyjni lubią mieć zdolne, dobrze rokujące dzieci. Dlatego proporcje będą się zmieniały na ich niekorzyść.

Demokracja preferuje większość. Dlatego, jak sądzę, produkcyjni będą musieli się oddzielić od reszty. Dlatego w przyszłości widzę podział na rezerwat i resztę. Nie wiem, jak to będzie wyglądało. Bardzo prawdopodobne, że będzie „prawie niewidoczne”. Ale, jak mi się zdaje, tylko z jednej strony, od środka rezerwatu, jaki większość ludności będzie zasiedlać.

Nie mam zamiaru wróżyć, jak to detalicznie będzie wyglądać, ale zdaje mi się, że elity po prostu zrobią resztę w jajo. Nie są to tak głupi ludzie, żeby stosować toporne pomysły typu amerykańskiej interwencji w Iraku czy Afganistanie. Gdzie – zwróć, Czytelniku, uwagę – ów podział na elitę resztę jest ewidentny. Różnica tylko taka, że o przynależności do konkretnej grupy społecznej decyduje bardzo feudalny czynnik: urodzenie. Urodziłeś się w USA, trzymasz rozpylacz, urodziłeś się tam, stoisz przed rozpylaczem. Nie, tak to na pewno nie będzie wyglądać. Sądzę, że kryteria będą o wiele bardziej złożone i pewnie zupełnie niezrozumiałe dla części ludności. Na przykład to, czy uważasz walenie w tyłek za wyraz dowcipu.

 


< 11 >