Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 25>|>

Wojna Iwana (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Zwycięstwo albo śmierć. Tylko taki wybór mieli żołnierze Armii Czerwonej. Książka Merridale to wnikliwe spojrzenie za zasłonę stalinowskiej propagandy. To mistrzowskie dzieło odwróconej perspektywy opisuje wielką wojnę ojczyźnianą, widzianą oczami zwykłego radzieckiego żołnierza. Opowieść oparta na wywiadach z ponad dwustoma weteranami, listach, pamiętnikach, głęboko do tej pory utajnionych materiałach z archiwów wojskowych i NKWD. Obraz wojny, podczas której aktom bohaterstwa towarzyszyły tchórzostwo, grabieże i gwałty na niespotykaną skalę. Z obrazu tego stopniowo wyłania się prawda o losach czerwonoarmistów. Cała prawda.

Catherine Merridale, autorka nagrodzonej Heinemann Award książki Night of Stone, wykłada historię współczesną na Uniwersytecie Londyńskim. Wcześniej pracowała na uniwersytetach w Cambridge, Birmingham, Bristolu i Moskwie. Bada historię ZSRR i Rosji, zwłaszcza tematykę społeczną, kulturalną i zjawisko przemocy.

 

(REBIS)

 

Rewolucyjny równaj krok

Kiedy ludzie dowiadują się, że muszą iść na wojnę, próbują wyobrazić sobie, jak to będzie. Ich wyobrażenia rzadko odpowiadają rzeczywistości, ale celem nie jest tu przewidywanie. Wiara, że chłopcy szybko wrócą do domu, że wróg zostanie zniszczony z chirurgiczną precyzją, podobnie jak mit, że wszystko się skończy przed Bożym Narodzeniem, służą zbudowaniu optymistycznego nastroju i pewności siebie w czasie, kiedy bardziej naturalne byłoby przygnębienie.

W 1938 roku, gdy perspektywa wojny na wielką skalę stawała się coraz realniejsza, obywatele stalinowskiego mocarstwa, podobnie jak wszyscy Europejczycy, próbowali rozproszyć swoje obawy pocieszającymi historiami. Radziecka wizja nadciągającego konfliktu miała zainspirować pokolenie ochotników, ale wyobrażenia tworzyła świadomie klika przywódców, których na drogę międzynarodowej wrogości skierowała ideologia. Ulubionym medium stało się kino. W ruchomych, czarno-białych obrazach rozgrywała się epicka walka utopii i zacofania. Nastrój podbudowywała poruszająca muzyka.

Kiedy indziej radzieccy obywatele otwierali gazety na stronach ze złowieszczymi reportażami dyplomatycznymi; ich kraj przygotowywał się do walki. Jednak chociaż wiadomości docierające do obywateli przepełniała groza, filmy miały zaszczepić w nich przekonanie, że awangarda ludu, Armia Czerwona, musi zatriumfować.

Największym eposem tamtych czasów był Aleksander Newski Siergieja Eisensteina, antyfaszystowska przypowieść o rosyjskim zwycięstwie nad teutońskim najeźdźcą. Chociaż wielkie widowisko Eisensteina, które weszło na ekrany w 1938 roku, odnosiło się do XIII wieku, epoki słowiańskich książąt i rycerzy krzyżackich, pośrednio nawiązywało do polityki lat trzydziestych, a na niektórych wrogich tarczach i chorągwiach pojawiła się nawet swastyka. Takiego przesłania nie mogła przeoczyć radziecka publiczność, wyczulona na wszelkie niuanse państwowej propagandy. Jednak pomijając cały dydaktyzm, film, z doskonałą muzyką Sergiusza Prokofiewa, przeszedł do klasyki kina radzieckiego. Pośledniejsze produkcje o podobnej tematyce nieco gorzej zniosły próbę czasu, ale w latach trzydziestych publiczność się nimi zachwycała. Aleksander Newski, przynajmniej na pozór, rozgrywał się w głębokiej przeszłości. Dla miłośników kina, którzy woleli patrzeć w przyszłość, powstał inny obraz – Jeśli jutro wybuchnie wojna Jefima Dzigana, również skierowany do dystrybucji w 1938 roku, przepowiadający rosyjskie zwycięstwo w obliczu przyszłej inwazji; film z gatunku tych, które nie dają spać po nocach. Jefim Dzigan chciał dodać ludziom otuchy. Siłę jego godzinnemu dziełu nadaje połączenie fikcyjnej akcji z wstawkami z prawdziwych kronik filmowych, splecenie dokumentalnego materiału z rozwijającą się fantazją na temat bezproblemowego zwycięstwa. Przesłanie – zdecydowane i stoickie, ale również pełne nadziei – podkreślał powtarzający się muzyczny refren ze słowami popularnego autora piosenek Wasilija Lebiediewa-Kumacza. Jeśli jutro wybuchnie wojna poruszał tak głęboką strunę w duszy radzieckiej publiczności, że przychodziła ona na seanse jeszcze po rozpoczęciu prawdziwej wojny. Do zimy 1941 roku nieprzyjaciel zajął trzecią część radzieckiego terytorium. Samoloty, które warczały w czarno-białym filmie Dzigana, zostały zniszczone, czołgi spalone, a dzielni żołnierze stłoczeni w obozach jenieckich. Nie można już było marzyć, że ta wojna wkrótce się skończy. Tej zimy wśród publiczności gromadzącej się w klasach szkolnych i pustych chatach znaleźli się ewakuowani z Ukrainy i Smoleńska ludzie, których domy wpadły w niemieckie ręce. Gdy tłoczyli się, grzejąc własnym ciepłem, musieli zachować cierpliwość, ponieważ dynamo obracało się na korbkę. Mimo to czar trwał.

Ten film nie opowiadał o wojnie, ale o wierze. Wiara ta, a obraz ją podtrzymywał, stanowiła część tego, co definiowało pokolenia, które najbardziej odczują wojnę w Rosji. W straszliwych latach, jakie ich czekały, ludzie będą nucić muzykę z tego filmu, by dodać sobie ducha. Maszerując przez zakurzony step lub brzdąkając na gitarze przy ognisku, żołnierze najczęściej śpiewali piosenkę Lebiediewa-Kumacza. Akcja filmu rozpoczyna się w wesołym miasteczku, zapewne w świeżo otwartym parku Gorkiego, moskiewskim Parku Kultury i Wypoczynku. W oddali widać kremlowskie wieże zwieńczone błyszczącymi elektrycznymi gwiazdami. Jest noc, ale miasto się bawi, są diabelskie młyny i fajerwerki, młodzież spaceruje z lodami. To socjalistyczny raj, miejsce zasłużonego odpoczynku, szczęśliwych par, jedzenia w jaskrawych kolorach. Jest w tym niewinność, nie ma przestępczości ani seksu, aż mdło bez grzechu. W tej krainie Stalin i jego lojalni współpracownicy dbają o wolność dzieci rewolucji. Jednak ich wolność jest zagrożona. Przebitka przenosi widzów na radziecką granicę, gdzie faszystowskie wojska, niczym mrówki, wspinają się na czołgi. Mowy nie ma, by czuć do nich sympatię. To nie czarujący łajdacy, ale absurdalni pajace. Ich oficerowie mają wielkie wąsy, pompatyczny wygląd i chodzą rozkołysanym krokiem kawalerzystów. Piechurzy czołgają się, lotnicy garbią. Cały czas mówią po niemiecku, ale bardziej jak rysunkowi Prusacy z książeczek dla dzieci niż hitlerowcy w wysokich skórzanych butach. Nawet swastyki na ich hełmach i kołnierzach są dość ekscentryczne. To karykaturalny faszyzm, a nie coś rzeczywistego.

Najazd zaczyna się nocą. Robi się przerażająco i przez chwilę martwimy się o korpulentną młodą kobietę, która gotuje zupę o rzut kamieniem od frontu, ale straż graniczna trzyma agresora na dystans. Nasza gospodyni dołącza do mężczyzn, zrzuca fartuch i zajmuje miejsce w szeregu strzelców wyborowych, udowadniając, że patriota może robić wszystko. Na nieszczęście jednak to dopiero początek serii perfidnych ataków. Następny nadchodzi z powietrza.

Faszystowskie dwupłatowce warczą groźnie, ale niebezpieczeństwo po raz drugi zostaje zażegnane. Radzieckie samoloty, flota błyszczących nowością maszyn, wzbijają się w niebo i w tym momencie publiczność powinna rozpoznać asów, którzy je pilotują. Jest Babuszkin, bohater arktycznej akcji ratunkowej sprzed kilku lat, oraz Wodopianow i Gromow, latające gwiazdy. Ich nazwiska pojawiają się na ekranie, na wypadek gdybyśmy jeszcze ich nie poznali. Lata trzydzieste były epoką bohaterów, a piloci stanowili prawdziwą elitę.

W scenie, której ironia stanie się oczywista trzy lata później, kiedy w czerwcu i lipcu 1941 roku Luftwaffe przypuści swe niszczące ataki na rosyjskie lotniska, słynne asy podejmują śmiałe rajdy na mateczniki faszystów, niszcząc wrogie maszyny na ziemi i wracając do domu bez strat.

A teraz przychodzi kolej na Armię Czerwoną. Ochotnicy napływają ze wszystkich krańców radzieckiego państwa. W kolejce do punktu werbunkowego stoi starszy mężczyzna z siwą brodą. Podczas wojny domowej walczył przeciwko generałowi białych, Denikinowi, a teraz znowu chce się bić z wrogiem. Wyciąga w stronę kamery zaciśniętą pięść i zapewnia, że wróg „popamięta nas na zawsze”.

Faszyści, podobnie jak biali, stali się nieprzejednanymi wrogami prawomyślnych obywateli. Jednak nie wszyscy obywatele byli na tyle sprawni, by walczyć, i dowiadujemy się, że służba na froncie jest przywilejem. Wielu starszych i bardzo młodych ludzi pracuje i czeka na to. W domu zostanie też część kobiet, ale inne, równie dobrze przygotowane do walki i bojowe jak mężczyźni, wkładają mundury i zaciskają zęby, szykując się na wielkie czyny. Zgłaszają się nie tylko Rosjanie. Ludowy komisarz obrony Klimient Woroszyłow pojawia się w najlepszym mundurze i wygłasza apel do ludzi ze wschodu, przede wszystkim Uzbeków. Twardzi mężczyźni w czapkach z owczej skóry odpowiadają od razu. Mowa Woroszyłowa staje się punktem zwrotnym dla wszystkich. Wkrótce oddziały radzieckie ruszą do ataku i wypchną faszystów z okopów. Wojna przeniesie się na terytorium agresora i zostanie wygrana.

Opowieść nie stanie się już bardziej przerażająca. Gdziekolwiek radzieckie siły napotykają wroga, faszyści muszą uciekać, ratując życie. Nie wszystkie walki toczą się przy użyciu najnowocześniejszej techniki i tak naprawdę w największej scenie batalistycznej uczestniczy kawaleria i piechota z bagnetami, ale nie ma ani śladu krwi.

Pojawia się tylko jeden poważnie ranny. Ofiara to członek załogi czołgu, który razem z bratem wstąpił do wojska w pierwszym rzucie i jego przygoda rozpoczęła się od razu. Mężczyźni – w towarzystwie pięknej młodej pielęgniarki – spędzają kilka chwil leniwego szczęścia w swoim radzieckim czołgu, zadziwiająco przestronnym pojeździe, którego kabina przypomina przyczepę kempingową. Wyglądają, jakby jechali na wakacje, nawet gdy maszyna zatrzymała się ze zgrzytem. Nasz bohater, spokojny i radosny niczym młody Cliff Richard, pozostaje niewzruszony. Chwyta klucz, gramoli się na zewnątrz przez właz, a następnie rozlega się metaliczne postukiwanie, odgłosy pracującego mężczyzny, i chociaż nie widać aktora, słychać, że usuwając usterkę, gwiżdże tytułową piosenkę. Ale nagle muzykę przerywają strzały. W czołgu na twarzy brata pojawia się niepokój. Przez kilka sekund niepewności, przy dźwiękach skrzypiec, widz wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na tragedię. Jednak dzieci Stalina nie mogą długo płakać. Chłopak został tylko ranny w rękę. Wślizguje się z powrotem do maszyny, pielęgniarka opatruje go i jest jak nowy. Cała załoga zaczyna znowu śpiewać i rusza wygrywać wojnę.

Historia kończy się w Berlinie. Radzieckie samoloty nadlatują falami w kluczach niczym dzikie gęsi. Nie zrzucają jednak bomb. Mają za zadanie rozrzucać ulotki wzywające mieszkańców do złożenia broni i przystąpienia do międzynarodowej proletariackiej rewolucji socjalistycznej. Wiadomość przychodzi w samą porę, gdyż właśnie odbywa się wielki wiec. Robotnicy tego kraju przygotowują się do zrzucenia więzów kapitalizmu. Ekran wypełniają hasła. Wojna, mówią, prowadzi do zniszczenia kapitalistycznego świata. Walki nie będą się toczyć na radzieckiej ziemi. Tym dodającym otuchy słowom towarzyszą fanfary i kolejne transparenty. Widzowie uśmiechają się: są uratowani. Gdy muzyka przycicha, kolejny napis przypomina nam, że ceną wolności jest gotowość do wojny. Być przygotowanym oznacza jechać na Berlin w błyszczącym czołgu, być przystojnym pilotem lub piękną pielęgniarką, celować z broni do zdrowego człowieka i zabijać go, nie rozlewając ani kropli krwi.

Marzenie o szybkim i łatwym zwycięstwie nie miałoby takiej siły, gdyby ograniczyło się do dużego ekranu. Nie byłoby też tak druzgocące. W 1938 roku problem polegał na tym, że fantazja wpłynęła na prawdziwe myślenie strategiczne. „Decydujące zwycięstwo małym kosztem” stało się wizją nie tylko propagandystów; był to oficjalny cel Armii Czerwonej. Film Dzigana miał pomóc w przygotowaniu obywateli do wojny, jednak również – co mniej konstruktywne – stał się scenariuszem dla generacji wojskowych. W 1937 roku, kiedy Stalin zastąpił swych czołowych strategów ludźmi wybranymi z powodów politycznych, a więc krańcowo odległych od czysto militarnych umiejętności, w Moskwie pojawiło się nowe podejście do bezpieczeństwa narodowego. W przeszłości dużą część planów stanowiły strategie obronne. Teraz szkolono czerwonoarmistów głównie z myślą o operacjach ofensywnych. Plany i ćwiczenia niezbędne dla długotrwałej obrony zminimalizowano, podobnie jak ledwo rozpoczęte przygotowania do operacji partyzanckich na terytorium radzieckim. Pogląd, że wróg zostanie odparty i pobity na własnej ziemi, nie był tylko romantycznym marzeniem; od końca lat trzydziestych stał się osią stalinowskich planów wojskowych.

Było tak, jakby cały naród podzielał te złudzenia. Podczas gdy Hitler i jego generałowie szkolili największą zawodową armię na kontynencie, doradcy Stalina popuszczali cugle fantazji. Pojawiały się heretyckie głosy – silne – ale do 1938 roku krytycy zniknęli w łagrach i ukrytych grobach. Skoro bolszewicy mogli wygrać wojnę domową, krzyczeli propagandziści, skoro zdołali postawić tamę na Dnieprze, przegnać Boga i dolecieć do bieguna północnego, to z pewnością zdołają utrzymać na dystans faszystowskiego najeźdźcę. Historia, nieuchronny prąd kierujący całą ludzkość ku wspólnemu celowi, i tak była po ich stronie. Złudzenie to wyrażało wiele innych filmów z tego okresu, włącznie z tym, który ukazywał dużo więcej czołgów. W produkcji tej – Czołgistach – bohater, Karasiow, dostaje rozkaz przeprowadzenia rekonesansu za liniami wroga. Postanawia jednak wykroczyć poza swe obowiązki. Angażuje podłego przeciwnika w walkę, uszkadza kilka maszyn, a potem rusza w stronę Berlina. Kiedy tam dojeżdża, wdziera się do Reichstagu i bierze Hitlera do niewoli. „Dobra robota, Karasiow – gratulują mu towarzysze po powrocie. – Dla nas już nic nie zostało do zrobienia!”

W 1938 roku publiczność, która oglądała te filmy, opuszczała kino i wychodziła w prawdziwą rosyjską noc. W zasięgu wzroku nie było radosnych tłumów i oświetlonych parków, które ludzie widzieli na ekranie. Zamiast tego w drodze do domu mijali posępne place budów, szli błotnistymi ścieżkami między ubogimi chatami lub przez wymarłe ulice, na których latarnie świeciły tylko przez kilka przecznic, a potem ustępowały przed mrokiem. Wielu wracało do mieszkań tak zatłoczonych, że dwie rodziny i całe trzy pokolenia gnieździły się w jednym pokoju. Inni, młodsi, mogli iść do sypialń w stylu koszarowym, gdzie dziesiątki osób spały pokotem. Rewolucja nie wzbogaciła tych Rosjan. Nie uczyniła nawet ich kraju wielką potęgą przemysłową, za jaką go mieli, chociaż tempo zmian było zadziwiające, a produkcja wzrastała. Ale od innych tłamszonych robotników walczących o przetrwanie odróżniała ich wiara, że zostali wybrani. Mogli być głodni, niemal bosi i gnieździć się w norach, ale pracowali, by zmienić świat. Musieli wygrać. Tak wyglądała publiczna twarz radzieckiej kultury.

Państwo radzieckie rodziło się w walce. Jeśli jakiś naród znał oblicze przemocy, to właśnie ten. Najpierw była carska wojna z Niemcami, podczas której zginęło więcej Rosjan niż żołnierzy jakiegokolwiek innego europejskiego państwa. Perspektywa klęski, wraz z trudnościami, jakie przyniósł wysiłek wojenny, doprowadziły do zamieszek w lutym 1917 roku – wybuchu powszechnego niezadowolenia, który obalił cara i postawił u steru nowy rząd. Jednak dopiero kolejny wstrząs, przewrót bolszewicki pod przywództwem Lenina, pozwolił wyczerpanym rosyjskim żołnierzom na powrót do domu. Traktat brzeski, na mocy którego nowe państwo porzuciło dawnych sojuszników, Wielką Brytanię i Francję, aby zawrzeć rozejm z Niemcami, zaprowadził na krótko pokój na początku 1918 roku. Żołnierze, którzy jeszcze nie zdezerterowali, ucieszyli się na wieść, że nie muszą już walczyć. Jednak wybuchła wojna domowa, konflikt, który ogarnął przyszły radziecki świat niczym szalejący pożar, zgarniając ponownie żołnierzy pod sztandary i prowadząc do poboru mężczyzn w każdym wieku. Brutalność, dotkliwsza niż w wypadku konwencjonalnych walk, stanowiła tylko jedno oblicze tego nowego konfliktu. Zrujnowane miasta i wioski pustoszyły też epidemie – zwłaszcza tyfusu – a zbiory były małe i całe regiony głodowały. W 1921 roku, kiedy walki skończyły się wszędzie poza najodleglejszymi zakątkami nowego państwa, większość obywateli wiedziała już dokładnie, czym jest wojna.

Największą obietnicą nowego reżimu był pokój. Samo to słowo stanowiło najpotężniejszy element w bolszewickiej propagandzie jeszcze w 1917 roku, a w następnych latach niewielu rzeczy Rosjanie pragnęli bardziej. Jednak chociaż przywódcy mówili o pojednaniu, deklarując, że ich długofalowym celem jest harmonia i braterstwo, ich polityka prowadziła nieuchronnie do konfliktu z resztą świata. Marksizm-leninizm zakładał długotrwałą wojnę z kapitalizmem i mimo że walka miała się skończyć triumfem komunizmu, nikt nie wierzył w to, że będzie bezkrwawa. Gdy ostateczne zwycięstwo komunizmu będzie się zbliżało, wyjaśniali ideolodzy, jego oponenci zaczną walczyć ze zwiększoną determinacją, uczepieni przyjemnego życia we władzy i bogactwie, jakie zgromadzili. Zanim świat osiągnie ostateczny etap braterstwa i obfitości, musiał wybuchnąć jakiś konflikt zbrojny. Na skalę lokalną wciąż należało pokonywać w kraju resztki tych samych elementów – burżuazyjnego kapitalizmu i imperialistycznego ucisku. Państwo, samozwańczy instrument woli ludu, przystąpiło do ich wykorzeniania. Wojna klasowa – zupełnie nowy typ przemocy – szalała przez następne dziesięciolecie. Do 1938 roku pochłonęła 15 milionów ludzi, a dużo więcej pozostawiła bez dachu nad głową, złamanych, osieroconych lub pogrążonych w żałobie.

Perspektywa złotego wieku i obawa, że wrogowie gromadzą się, by ją zniweczyć, stanowiły marchewkę i kij stalinowskiej dyktatury. Utrzymała się opozycja wobec pewnych aspektów polityki, podobnie jak cyniczne oszustwa i przestępstwa. Było to jednak państwo pragnące zmieniać ludzkie życie, nie tylko monotonna tyrania. Do pewnego stopnia odpowiedź jednostki zależała od jej wieku. Rewolucja była punktem zwrotnym i każdy, kto był w jakiś sposób związany ze starym światem, mógł się czuć zagrożony zamętem nowego. Dla starszych ludzi strach i trudności rzucały złowrogi cień na początki komunizmu, podczas gdy wspomnienia wojny i terroru podsycały ostrożną czujność. Jednak młodzi – pokolenie, które stanowić będzie większość wśród żołnierzy po 1941 roku – dorastali, ucząc się optymistycznego języka nadziei. Rozłamy w dużej mierze pozostawały w ukryciu. W latach przedwojennych radzieckich obywateli uczono, by pracowali jak jedno ciało. W listopadzie i maju, gdy nadchodził czas świętowania zdobyczy rewolucji, zbierały się milionowe tłumy, żeby razem maszerować i śpiewać. Stalin, z portretu powielonego na niezliczonych plakatach i transparentach, patrzył z góry na spektakl jedności. Tak naprawdę jednak ludzi, którzy mieli stworzyć trzon Armii Czerwonej i walczyć podczas nadchodzącej wojny, dzieliło wszystko: wiek, pochodzenie społeczne i etniczne, a nawet polityka. Jedyną łączącą ich rzeczą, kształtującą odmienny od wszystkich innych naród, była niemal całkowita izolacja od świata zewnętrznego.

W tym zamkniętym wszechświecie dla większości ludzi największą kwestią sporną była transformacja wsi. Związek Radziecki wciąż pozostawał krajem, w którym cztery piąte populacji pochodziło ze wsi. Przez wiele pokoleń synowie chłopów zarzucali węzełek na ramię i wędrowali do miast w poszukiwaniu pracy. Ale często zostawiali za sobą żony i dzieci i marzyli, że pewnego dnia do nich wrócą, choćby po to, żeby umrzeć. Wieś rosyjska, ukraińska, kaukaska, stepowa była wizją ojczyzny, którą hołubił każdy tam urodzony.

Jej tradycje, sądzili znawcy folkloru, sięgały pradawnych czasów. Nie było to prawdą – Rosja zmieniała się gwałtownie nawet w XIX wieku – ale stanowiło przyjemną fantazję, zwłaszcza dla ludzi, którzy pracowali teraz na budowach i w stalowniach. Dla samych chłopów liczyły się ziemia, inwentarz i następne zbiory. W 1929 roku cała ta gospodarka i sposób życia miały zostać wywrócone do góry nogami.

Radziecki rząd uznał, że rolnictwo jest niewydajne. Gospodarstwa chłopskie, zakorzenione chyba nawet głębiej niż religia, należało ograniczyć, prowadzić sprawniej, kontrolować. Zimą z 1929 na 1930 rok policja i ochotnicy rozproszyli się po wsiach, by narzucić drugą rewolucję, tym razem odgórnie. Ich celem było stworzenie spółdzielni, zlikwidowanie indywidualnych gospodarstw i ustanowienie systemu opartego na zmechanizowanej pracy dniówkowej. By nadać jej bardziej rewolucyjny rys, kampanię przedstawiano jako nową wojnę klasową, a jej wrogów – kozły ofiarne nadchodzącej agonii – utożsamiono z najbogatszymi chłopami, kułakami, grupą społeczną wymyśloną niemal specjalnie w tym celu. Kułacy mieli stracić wszystko: inwentarz i sprzęt, domy, prawa obywatelskie i, bardzo często, życie. Wiosną 1930 roku wieś stała na krawędzi otwartej wojny. W następnych latach miliony robotników rolnych przeniosą się do miast, nie mogąc się utrzymać z nieregularnych przydziałów zboża, które zastąpiły dniówki. Miliony innych umrą z głodu. Do 1939 roku populacja wiejska spadła z 26 do 19 milionów gospodarstw. Z ludzi, którzy zniknęli ze wsi, około 10 milionów zmarło.

Żadna polityka za rządów Stalina nie wywołała więcej cierpień i żadna nie spotkała się z takim sprzeciwem. Było to stałe źródło gniewu, mimo że jego pierwsze ofiary pozostawały w cieniu. Ofiary głodu milczały, nawet umierając, podczas gdy wygnanych kułaków zmuszono w większości wypadków do usunięcia się z oczu opinii publicznej, czy raczej z oczu wszystkich Europejczyków. Ich życie i śmierć w słabo zaludnionych osadach na dalekiej północy i wschodzie były nieistotne, w każdym razie zdaniem Moskwy. Nie uważano ich nawet za odpowiednich kandydatów do służby wojskowej. Dzieci kułaków początkowo również były podejrzane. Przedstawiciele drugiego pokolenia zwykle zaczynali karierę wojskową od niewolniczych batalionów roboczych, budując fabryki i krusząc skały, a nie walcząc na froncie. Jednak nawet wśród rzekomo lojalnych chłopów, opryskliwej, małomównej większości, były miliony niechętnych spółdzielniom i wszystkim problemom, jakie one stworzyły.

Wielu było głodnych, przepracowanych, zdezorientowanych. Gdy państwo zabierało coraz więcej zboża, by sprzedawać je za granicą, ich rodziny rozpraszały się niczym dym. Ludzi zmuszano do życia włóczęgów, wędrujących w poszukiwaniu żywności i pracy. Kiedy powoływano tych synów wsi, stawali się niepewnymi żołnierzami. W najlepszym razie nienawidzili i bali się niesprawiedliwego rządu. W najgorszym – czekali na okazję, by zmienić bieg rzeczy.

Nowe spółdzielnie przetrwały. Przetrwały burzę, ponieważ wierzyło w nie dość ludzi i wierzyło na tyle żarliwie, by stawić czoło przemocy, jaką rozpętała ich gorliwość. Podczas kampanii kolektywizacyjnej słowa zdawały się przesłaniać stalinowskim aktywistom realny świat. Ciężki niczym z ołowiu język zagłuszał cierpienia innych ludzi. „Nie zawracałem sobie głowy pytaniem, czemu »ludzkość« ma być abstrakcyjna – napisał jeden z aktywistów, przyszły oficer Armii Czerwonej Lew Kopieliow – »historyczna konieczność« i »świadomość klasowa« zaś powinny być konkretne”. „Historyczna konieczność” domagała się zbrojnych oddziałów i masowych aresztowań. Wymuszaniem posłuszeństwa miała się zająć tajna policja. Jej funkcjonariusze to zarówno proste zbiry, jak i pozbawieni uczuć zawodowi oprawcy, którzy kariery rozpoczynali jeszcze w czasach carskich, jednak awangardę stanowili prawdziwi entuzjaści. „Podczas straszliwej wiosny 1933 roku widziałem ludzi umierających z głodu – wspominał Kopieliow. – Widziałem kobiety i dzieci ze wzdętymi brzuchami, posiniałe, ciągle jeszcze oddychające, ale o pustych, pozbawionych życia oczach. I ciała, ciała w podartych kożuchach i tanich walonkach, ciała w chłopskich chatach. (...) Widziałem to wszystko i nie straciłem rozumu ani nie popełniłem samobójstwa. (...) Ani też nie straciłem wiary”. Nowa Rosja wystąpiła przeciwko starej.

Tak jak czerwone wojska w filmie Dzigana, siły stalinowskiego reżimu miały wygrać. Choćby dlatego, że chłopi, chociaż liczni, pozostawali odlegli, byli grupą podzieloną przez odległości, dialekty i własne nieszczęście. Decyzje zapadały w Moskwie, a nie w jakiejś tonącej w błocie wsi o kilometry od najbliższej drogi. W demokracji wywłaszczeni chłopi mogliby stworzyć potężne stronnictwo, a ich protesty zachęciłyby innych do zajęcia się ich sprawą. Demokracja jednak nie zagnałaby chłopów do spółdzielni. Radziecka władza nie dawała ujścia protestom – o ile ktoś nie był pobożny, miał dwie możliwości: potajemnie żywić swą niechęć albo rzucić się w objęcia reżimu i mieć nadzieję na lepszą przyszłość. Religia oferowała alternatywny zestaw wierzeń dla dużej mniejszości, ale nawet cerkiew była bezsilna wobec przenikania propagandy państwowej, tym bardziej że kolektywizacji towarzyszył atak na zorganizowany kult. Świątynie zamykano, przekształcano w stodoły i chlewnie, popów aresztowano, wiernych wypędzano. A po rozbiciu religii żadne credo nie mogło się przeciwstawić komunistycznemu poglądowi na świat, żadna grupa nie utrzymywała się długo pod naciskiem państwa.

Głębia cierpienia powiększała u ludzi poczucie izolacji. Jak wspominał pewien ocalony: „Tragedia nie jest głęboka i ostra, jeśli można się nią podzielić z przyjaciółmi”. Triumfu państwa nie mogły jednak zapewnić same represje ani nawet idealizm elity młodych aktywistów. Państwo radzieckie uzyskało prawdziwe wsparcie wielkiej liczby zwykłych obywateli. Podstawowy motyw tych ludzi był bardziej pozytywny niż strach, bardziej namacalny niż nadzieja. „Życie staje się lepsze – mówiły im ogromne plakaty – lepsze i radośniejsze”. I krok po kroku, niemal haniebnie, dla milionów takie było. Gdy Europa i Ameryka pogrążały się w kryzysie gospodarczym, Sowieci mogli się chwalić brakiem bezrobocia i szybkim rozwojem. Chłopak z wioski, który chciał znaleźć pracę w mieście, nie szukał długo. Starsze pokolenie miało trudności z przystosowaniem, ale dla młodych perspektywy wyglądały zachęcająco. Młody robotnik w Związku Radzieckim mógł się również pławić w patriotycznej dumie. W 1938 roku ZSRR miał już największy przemysł ciężki w Europie. Dowodem były samoloty, zapory wodne i lodołamacze. Rok w rok z radzieckiej ziemi wydobywano miliony ton węgla – 166 milionów ton w 1940 roku. „Nasze sukcesy – pisała »Prawda« w sylwestra ostatniego roku pokoju – będą we wszystkich dziedzinach oszałamiające”. Czytelnicy musieli się dowiedzieć o czołgach i samolotach. Rzeczywiście, państwo radzieckie miało w 1941 roku więcej czołgów niż cały świat razem wzięty. Przede wszystkim jednak społeczeństwo mogło dostrzec poprawę w życiu codziennym. W końcu od tak dawna było źle, że każda zmiana wydawała się postępem.

Tutaj krył się paradoks. To państwo głosiło swój altruizm, nakazując jednocześnie obywatelom porzucenie prywatnej własności. Tymczasem jedną z największych atrakcji była obietnica materialnego dobrobytu, dostatku mierzonego – nawet w ocenzurowanych gazetach – liczbą zegarków i rowerów, nie dobra publicznego. Skutkiem tego, mimo że prasa zwykle o tym nie wspominała, naród, który doświadczył już i cierpienia, i przemocy, nauczył się szukać na każdym kroku okazji. Jeszcze przed wojną radzieccy obywatele wykazywali się zaradnością w handlu, gromadzeniu i pośrednictwie, dzięki którym kwitł czarny rynek. W kraju braterstwa większość ludzi skupiała się przede wszystkim na sobie. Publicznie natomiast cała retoryka rozbrzmiewała kolektywnym szczęściem i widoczne to było również w kategoriach materialnych. Zegarki ręczne, symbol nowoczesności, którego najbardziej pożądano, nadal pozostawały tylko marzeniem, jednak pewnego dnia, jak głosiła opowieść, wyrastające niczym grzyby po deszczu fabryki zdołają je wyprodukować. Lew Kopieliow przedstawia swój pogląd równie konkretnie. „Rewolucja światowa – napisał – była absolutnie konieczna, aby sprawiedliwość mogła zatriumfować”. Kiedy się skończy, nie będzie „granic, kapitalistów i faszystów. (...) Moskwa, Charków i Kijów będą równie wielkie i równie solidnie zbudowane jak Berlin, Hamburg i Nowy Jork. (...) Będziemy mieli drapacze chmur, ulice pełne aut i rowerów”, a „wszyscy robotnicy i chłopi chodzić będą w dobrych ubraniach, nosząc kapelusze i zegarki”.

Chwilowo państwo zapewniało obywatelom niewielkie rekompensaty, które miały zapowiadać więcej. Wybory planistów wydawały się bezdusznie ironiczne. W kraju dzieci umierały, gdy w 1933 roku szalał głód, a wiele radzieckich wsi tkwiło w nędzy jeszcze przez następne dziesięciolecia. Nawet w miastach brakowało mięsa i masła, chleb zaś racjonowano aż do 1935 roku. Jakość masowo produkowanych artykułów żywnościowych była podejrzana i nieustannie krążyły pogłoski o kurzu lub piasku w mące oraz chrząstkach zamiast mięsa. Jednak Anastas Mikojan, minister odpowiedzialny za dostawy żywności, planował rozjaśnić życie każdego, kto miał zaoszczędzonego rubla. Zamierzał dostarczyć narodowi kuszących przekąsek, skupił więc moce gospodarki planowej na wytwarzaniu parówek i lodów. Sowieci sprowadzili nowe linie technologiczne z Ameryki i Niemiec, co umożliwiło produkowanie podstawowych rodzajów przetworzonej żywności na masową skalę. Mogło brakować świeżych warzyw i nie wystarczać mleka, ale lody były dla wszystkich. Nowy przemysł przedstawiano jako zwiastun lepszego życia, jakie wkrótce ma nastąpić. Poza tym im bardziej przetworzone jedzenie, tym większy jego wpływ na pokolenie mające nadzieję na przekształcenie świata. Jak ludzie radzieccy nie mieliby być szczęśliwi, skoro mogli jeść nie tylko lody śmietankowe, ale nawet wiśniowe, czekoladowe i malinowe?

Dzieci wychowane w przedwojennych miastach pamiętają tylko szczęście. „Nigdy nie chodziliśmy głodni. I nie było też przestępczości”. To nazbyt różowy pogląd, mówiący więcej o ocenzurowanej prasie i romantyzmie wspomnień niż o prawdziwym życiu.

W latach trzydziestych szerzyły się kradzieże i włamania, podczas gdy jedynym sposobem zapewnienia sobie cennych dóbr było wykorzystanie znajomości. Pewien pisarz wspomina całą noc spędzoną w kolejce przed moskiewskim sklepem, kiedy matka chciała mu kupić nowy garnitur. „Mimo to – dodaje – musieliśmy czekać jeszcze pięć godzin w środku i wyszliśmy o trzynastej”. Samo ubranie kosztowało miesięczną pensję. Teraz jednak ludzie pamiętają tylko, że mogli sobie kupić garnitur. A tak niedawno w ogóle nic nie można było kupić i wkrótce miało się to powtórzyć. Co więcej, w 1938 roku niewiele osób w Związku Radzieckim miało możliwość porównać swoje warunki życia z życiem cudzoziemców. Przywódcy nieustannie im powtarzali, że żyją w lepszym, sprawiedliwszym społeczeństwie, w miejscu, gdzie odpowiedni wysiłek wkrótce zapewni wszystkim dostatek. Z tego, co wiedzieli – i w co wierzyli – kolejki w krajach kapitalistycznych były jeszcze dłuższe, a robotnikom w ogóle nie pozwalano nosić garniturów.

Ponadto władza radziecka zapewniała pracę. Nic więc dziwnego, że jej najbardziej entuzjastycznymi zwolennikami byli ludzie, których kariery rozkwitały na szybko zmieniającym się rynku pracy. Jedną z najlepszych dróg do bogatszego życia, przynajmniej dla tych o skromnym pochodzeniu, była służba wojskowa. Nawet chłopi (z wyjątkiem kułaków) mogli w ten sposób zapewnić sobie nową przyszłość. Pierwszymi, którzy odkryli możliwości, jakie dawała służba wojskowa dla radzieckiego rządu, byli carscy poborowi. Zaoferowali oni Armii Czerwonej swe doświadczenie z okresu I wojny. Niemal cała elita oficerska armii stalinowskiej podczas II wojny wywodziła się z chłopstwa i podążała właśnie tą drogą. Iwan Koniew, jeden z przyszłych bohaterów Berlina, urodził się w 1897 roku w guberni wiackiej nad Dwiną. Gdyby w czasie wojny nie został powołany, do końca życia pracowałby w lokalnym tartaku. Podobnie młody Siemion Timoszenko miał uprawiać ziemię w guberni odeskiej, ale trafił do wojska, do obsługi karabinu maszynowego. W 1940 roku zastąpił Woroszyłowa na stanowisku ludowego komisarza obrony. Iwan Wasiliewicz Bołdin, odgrywający istotną rolę w pierwszych dniach najazdu hitlerowskiego, urodził się nad Wołgą i tuż przed I wojną zaczął pracować jako piekarz. Nawet Gieorgij Żukow, marszałek, który zebrał laury za Berlin, urodził się na wsi, chociaż w młodości przeniósł się do Moskwy, by uczyć się szewstwa. Każdy z tych ludzi zbudował swoją karierę podczas wojny domowej. Przekonania polityczne popychały ich do walki po stronie czerwonych, a armia odpłaciła im się awansami, spełnieniem i poważnymi zastrzykami gotówki. Ich starania przetarły szlak dla innych. Wielu zawodowych żołnierzy, przyszłych oficerów, robiło kariery mimo huraganu przechodzącego przez wsie ich dzieciństwa. Opowieść Kiriła Kiriłowicza rozwija się przez pewien czas niczym baśń. Słucham jej w jego moskiewskim mieszkaniu, przy prestiżowej ulicy o rzut kamieniem od Parku Zwycięstwa i Panoramy Borodińskiej. Zaczyna od samej wojny. Pamięta, że kiedy nadeszły nowiny, przebywał w Tallinie, stolicy świeżo przyłączonej do ZSRR Estonii. Tego lata noc w noc nad portowe miasto nadlatywały niemieckie samoloty – Kirił zapamiętał je jako „mesery”. Artylerzyści z jednostki Kiriła podporządkowali się rozkazom i nie strzelali. Jednak nad ranem 22 czerwca 1941 roku dostali nowe instrukcje. „Powiedziano nam, żeby uważać sytuację za stan wojny – zapamiętał Kirił. – Nie baliśmy się. To chyba kwestia naszego ówczesnego wieku. Teraz nie chciałbym tego robić. Ale mogę szczerze powiedzieć, że nie było strachu. Może tak nas wyszkolono”. Następne kilka tygodni to czas chaosu, braku snu i demoralizacji. „Musieliśmy się przygotować – powiedział mi Kirił – do kapitulacji... nie, to znaczy, hmm, do opuszczenia Tallina”. Ewakuację drogą morską z estońskiej stolicy opisywano potem jako operację „wstrząsającą (...), rodzaj Dunkierki bez osłony powietrznej”. Kirił upiera się, że nikt nie wątpił, iż strona radziecka wygra. Tak ich nauczono.

Kirił miał dwadzieścia jeden lat, gdy zaczęła się wojna, ale był już porucznikiem. Wykształcenie pozwoliło mu awansować w rekordowym tempie. „Chciałem być niezależny – wyjaśnił. – Wojsko to była kariera. Poszedłem do specjalnej szkoły artyleryjskiej”. Uczniowie mieli normalne lekcje, ale wieczorami odbywały się dodatkowe zajęcia, w weekendy zaś wyruszali na ćwiczenia. „Większość dzieci robiła coś takiego – tłumaczył Kirił, pamiętając militarystycznego ducha lat trzydziestych – ale my robiliśmy więcej. Głównie mieliśmy szkolenia z karabinami”. Pracowali też szczególnie ciężko nad matematyką i niemieckim, jak gdyby świadomie przygotowując się do wojny, której wszyscy się spodziewali. „Wiedzieliśmy, że nadciąga” – potwierdził Kirił. Każda gazeta i plakat ostrzegały przed faszyzmem, podobnie jak każde przemówienie radiowe, które dotyczyło świata. „Oglądaliśmy filmy. Pamiętam jeden, tytuł brzmiał chyba Profesor Mamlok, o ludziach, którzy cierpieli pod rządami faszystów. Opowiadał, co dokładnie zrobiłby Hitler, gdyby miał tu władzę.

„Wiedzieliśmy – dodał – o Żydach w Niemczech”. Kirił miał talent, ale oprócz tego szczęście. Miejsce, do którego został skierowany, było czymś więcej niż zwykłą wyższą szkołą oferującą naukę strzelania z karabinu. Wśród studentów znalazł się Timur Frunze, syn późniejszego komisarza spraw wojskowych i morskich, Sergo Mikojan, syn króla lodów, a nawet Wasilij Stalin. Chłopcom tym towarzyszyli ochroniarze, po lekcjach zaś odjeżdżali eleganckimi czarnymi limuzynami. Łatwo byłoby założyć, że Kirił, tak jak oni, urodził się dla zaszczytów. Jednak jego historia jest skomplikowana, wzruszająca i pod wieloma względami bardzo charakterystyczna dla jego pokolenia. Kirił nie był ani bogaty, ani ustosunkowany. Nie pochodził z Moskwy, ani nawet z Rosji, nie mówił płynnie po rosyjsku, a kiedy przyjechał do radzieckiej stolicy, nie miał grosza przy duszy. Słuchając go, nietrudno zrozumieć, dlaczego żołnierze jego pokroju byli tak wdzięczni reżimowi Stalina. Nietrudno też zrozumieć, dlaczego całą wojnę zachowywali wobec niego lojalność.

Kirił urodził się w 1919 roku w Dubrownie, małym miasteczku na rolniczym terytorium Białorusi. Jego najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z wsią: konie pojone w Dnieprze o zachodzie słońca, pola lnu i buraków ciągnące się po horyzont, żółty kurz latem i błoto jesienią. Wszyscy mieszkańcy byli ubodzy. W soboty dziewczęta szły boso do miasteczka, niosąc jedyną parę butów, żeby nie uszkodzić skóry. Jego rodzina, z racji żydowskiego pochodzenia, nie miała własnej ziemi. Matka pracowała jako tkaczka w miejscowej fabryce. Oprócz gospodarstw rolnych było to jedyne miejsce pracy w okolicy. Ojciec chłopca zmarł na tyfus jeszcze przed jego narodzinami. Kirił był jedynym dzieckiem swej matki. Miał wszakże przyrodnich braci i siostry z pierwszego małżeństwa ojca i to właśnie jedno z nich sprowadziło go do Moskwy. Nikt nie spodziewał się, że wybierze szkołę artylerii, po nocach doskonaląc arytmetykę i języki. Nauczyciel zwrócił na niego uwagę i pomógł mu się dostać na tę elitarną uczelnię, ale cała rodzina sprzeciwiła się, kiedy powiedział im o swoich planach. W odpowiedzi mógł tylko argumentować, że potrzebuje jakiegoś wykształcenia. W Dubrownie nie miał na to szans. Dzieci, które tam zostawały, ledwo czytały i liczyły, gdy szły śladem rodziców do fabryki. Po wyjeździe Kiriła jego matka została sama w domu rodzinnym.

Miała przenieść się za innymi do Rosji, ale upierała się, że pakowanie zajmie jej jakiś czas. Kirił rozumiał, że to wymówka, że chodzi o bezwład, lęk przed nieznanym, który uwięził matkę w domu. „Matka ledwo umiała czytać – ciągnął. – Jak większość z jej wsi, gdzie prawie każdy był analfabetą. Po wybuchu wojny napisała do mnie jeden list. Z trudem go odczytałem. Pismo było okropne. Napisała, że zamierza wyjechać do Moskwy, do mojej siostry. Nigdy tam nie dotarła. Była w domu, kiedy nadeszli Niemcy. Już wtedy wiedziałem, co to oznacza, ale dopiero po zakończeniu wojny wróciłem, żeby poznać jej los”. W 1941 roku wszystkich Żydów z Dubrowna spędzono na rynek jak bydło. Gdy Kirił przyjechał do miasteczka, wypytywał dawnych sąsiadów, co się potem stało, ale nikt nie chciał przypomnieć sobie tej sceny. Dowiedział się tylko, że ciała, w tym prawdopodobnie jego matki, leżą gdzieś w nieoznaczonym rowie.

Kirił ma zatem powody do wdzięczności wobec władzy radzieckiej, która ocaliła mu życie, zapewniła wykształcenie i awans oraz w pewien sposób pomściła matkę. Z nostalgią wspomina radziecką przeszłość, chociaż nie tę spędzoną w Dubrownie, w ubóstwie. Pamięta dyscyplinę, która go ukształtowała, nagrody za ciężką pracę, swoją wiarę w zwycięstwo. Wiedział, że system ma okrutną stronę. Napatrzył się dość w dzieciństwie. Dubrowno leżało przy granicy ukraińskiej, a po 1929 roku zaczęli napływać stamtąd ludzie uciekający przed głodem. Przynosili opowieści o kolektywizacji, rzeziach zwierząt, grabieżach, strachu. Niedługo potem jego rodzina także zaczęła cierpieć z braku żywności, chociaż ziemniaki uprawiane w kącie ogródka ocaliły ich przed prawdziwym głodem. Nic nie mogło zachwiać wiarą młodego człowieka w socjalizm. To, co zobaczył na wojnie, tylko ją umocniło. Nadal myśli, że kolektywizacja przyniosła więcej korzyści niż strat. Konie wychudły, wspomina. Ludzie jakiś czas głodowali. Ale wszystko to było tylko przygrywką. Za jakiś czas rolnicy dostaną traktory, a każdy z nich zastąpi pracę tuzina ludzi. Pewnego dnia będzie też ciepła woda i światło elektryczne. Kirił wrócił do Tallina pod koniec wojny. Zobaczył, co zrobili tam hitlerowcy. Wiedział, nie tylko na podstawie tej jednej wizyty, który system zniszczył jego świat, a który odbudowywał go cegła po cegle.

”Edukacja przyniosła zadziwiające rezultaty – zauważył niemiecki oficer, gdy maszerował przez radzieckie terytorium latem 1941 roku. – Na ścianie każdej rosyjskiej klasy wisiała wielka mapa Europy i Azji, na której jaskrawą czerwienią oznaczono całą Rosję, podczas gdy reszta była czarno-biała. Nic nie znaczący rozmiar półwyspu europejskiego wyraźnie kontrastował z rozległością Rosji”. Pisał też o niewielkim sceptycyzmie wśród dorosłych poniżej pięćdziesiątki. Tylko bardzo starzy lub pobożni ośmielali się krytykować radziecką potęgę. „Rozmawiałem z wieloma młodymi żołnierzami – donosił – chłopami, robotnikami, a także kobietami. Wszyscy myślą według tego samego schematu i przekonani są o nieomylności tego, czego ich nauczono”. Dwadzieścia lat edukacji i propagandy najwyraźniej przynosiło rezultaty. Ku zaskoczeniu przesiąkniętego rasistowskimi stereotypami oficera – który uważał Rosjan za biernych i cierpiących w milczeniu, bardziej zwierzęta niż ludzi – państwo zaszczepiało nawet potrzebę „entuzjazmu, inicjatywy i wigoru, niezbędnych warunków wielkich osiągnięć nie tylko w czasach pokoju, ale jeszcze bardziej podczas wojny”.

Niemiec ten zaobserwował wpływ polityki państwowej, której celem przez dwadzieścia lat było wykształcenie u młodych nowej świadomości. Wciąż utrzymywały się poważne trudności, nie wspominając o niechęci do kołchozów i ciężkich warunków pracy w fabrykach i na budowach, ale zasadnicze pokolenie, żołnierze, którzy walczyli pod Stalingradem i Kurskiem, urodziło się w systemie radzieckim i nie znało innego. Chociaż starsi mogli się nigdy nie pogodzić z nowym światem, a nawet młodsi pozwalali sobie na żarty i cyniczne wzmianki, język i priorytety radzieckiego komunizmu wyposażyły wojenne pokolenie w jedyną mentalność, jaką znali, nie tylko zresztą dlatego, że inne były wykluczone. Nawet dzieci chłopów, najbardziej niechętnej grupy ludności, nie miały szansy rozwinąć innego światopoglądu politycznego, a w każdym razie nie ujawniały go publicznie. Indoktrynacja dzieci zaczynała się w chwili, gdy przekraczały próg przedszkola. Jako przyszli obywatele radzieccy uczyły się o rewolucji, odkąd potrafiły złożyć cyrylickie litery tworzące nazwisko Stalina. Ich dziadkowie śpiewali wyjątki z psalmów, one natomiast recytowały lekcje o triumfach elektryfikacji, nauki i komunistycznej moralności. Uczyły się także wdzięczności za to, że istnieje ich szkoła podstawowa, gdyż to rząd radziecki, jak im mówiono, troszczy się o ich wykształcenie. Do 1941 roku we wsiach i przysiółkach Związku Radzieckiego działało 191 500 szkół podstawowych. Uczęszczały do nich 24 miliony dzieci. Jeśli pracowały pilnie, najlepsze z nich mogły się znaleźć wśród 800 tysięcy młodych, którzy co roku trafiali do 817 kolegiów i uniwersytetów w kraju. Najwięksi szczęściarze mogli nawet zdobyć miejsce w jednej ze specjalnych akademii wojskowych Armii Czerwonej.

Wszystkie dzieci uczono, że miłość do ojczyzny oznacza gotowość do przyszłych wojen. Podczas gdy rodzice pracowali na polach lub na monotonnych zmianach w fabrykach, by zrealizować narodowy plan gospodarczy, ich potomstwo uczyło się, że służba wojskowa będzie przygodą i przywilejem. Oznaczało to przejęcie sztandaru rewolucji, kontynuowanie walki, w której zginęli herosi z ich książeczek obrazkowych. Część nazistów mogła zazdrościć radzieckim nauczycielom ich celu. Po pierwsze dlatego, że – w przeciwieństwie do hitleryzmu – komunizm w chwili wybuchu wojny trwał od ponad dwudziestu lat, tak więc pod jego wpływem wyrosło kilka pokoleń. Po drugie, ponieważ nie musiano wyjaśniać żadnych klęsk, mścić się za cios w plecy, jaki rzekomo zadano Niemcom w 1918 roku.

Sowieci mówili jedynie o sukcesie. Jednak oba reżimy przedstawiały służbę – wojskową lub cywilną – jako zaszczyt, do którego jest powołana elita, i ukazywały śmierć jako coś, przed czym nie cofa się żaden bohater. Takie lekcje motywowały przynajmniej niektóre typy młodzieży do przygotowań do wojny, bez względu na to, co się potem działo na polu bitwy.

Radzieccy uczniowie nawiązywali do wojny domowej (a nie do wstydliwych porażek caratu) i czcili partię komunistyczną jako swą inspiratorkę i przewodniczkę. Sama partia identyfikowała się z walką zbrojną, przedstawiając Armię Czerwoną jako instrument postępu oraz łącząc ideologię i wojnę. Każde dziecko uczyło się o osiągnięciach armii, a szczególnie o wzorcu wszystkich przyszłych wojen – historycznym zwycięstwie wojsk czerwonych nad przeważającymi siłami białych. Podczas gdy inne europejskie dzieci uczyły się o Sommie, Verdun i Passchendaele, uczniowie radzieccy dowiadywali się o Froncie Dońskim i walkach o ocalenie Piotrogrodu. Po szkole bawili się w „czerwonych i białych”. Skutkiem tego było przekonanie, że przyszły konflikt będzie podobny, a w szczególności, że kluczami do zwycięstwa są moralność i ideologiczna żarliwość. „Naszymi nauczycielami byli ludzie, którzy uczestniczyli w rewolucji, w wojnie domowej” – napisał przyszły weteran Armii Czerwonej. Jego nauczyciel fizyki przychodził na lekcje w wojskowym mundurze, w zielonej bluzie i owijaczach. W ten sposób był gotowy ponownie chwycić za broń, tak jak był w 1918 roku, gdy rewolucja stanęła w obliczu kryzysu. Jego uczniowie nie mieli wątpliwości, że żyją w oblężonym, okrążonym państwie. Wielu posłusznie wierzyło, że ich szczęście zależy od walki zbrojnej i poświęceń niewinnych.

Tak oto młodzież szkolna – w każdym razie ta z miast – chłonęła łącznie ideologię i patriotyzm, utożsamiając wycieczki oraz kluby sportowe z twarzami Lenina i Stalina. Kiedy w wolne dni dzieci te w czynie społecznym odśnieżały ulice, ich energię podsycała po części wiara w przyszły postęp. Altruizm typowy dla młodych ludzi zamieniano w poczucie obowiązku wobec partii. Radzieccy nastolatkowie mieli się uczyć, wędrować i ćwiczyć w ramach szerszej kampanii poprawiania, zmieniania, budowania lepszego świata. „Możliwa i konieczna była zmiana wszystkiego – wspomina moskwianka Raisa Orłowa. – Ulic, domów, miast, porządku społecznego, ludzkich dusz”. Wierzyła mocno w nowe życie, w życie w przyszłości. Zaczęło się to, „ściśle mówiąc”, kiedy zamieszkała „w nowym, błyszczącym białym domu. Tam ćwiczyłam rano, tam istniał idealny porządek, tam rozpoczęły się wszystkie moje bohaterskie osiągnięcia”.

Młodzi dorośli mieli wiele okazji do testowania swego przyszłego bohaterstwa. Państwo aż nazbyt chętnie zapoznawało ich z bronią, dyscypliną i mapami. W 1938 roku ochotniczy Osoawiachim – Organizacja Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwchemicznej – szkolił młodzież już od ponad dziesięciu lat. Liczba jego członków sięgała trzech milionów. Poważny i solidny na modłę radziecką oferował rozmaite kursy, od strzeleckich i czytania map do udzielania pierwszej pomocy. Młodzi ochotnicy spędzali tygodnie na letnich obozach, wyruszając na forsowne marsze, kopiąc okopy i bandażując hipotetyczne złamania. Członkowie Osoawiachimu przewodzili też, gdy kraj potrzebował pożyczek. To oni malowali transparenty, by gromadzić fundusze na nowe samoloty, a w dni wypłat stali z czerwonymi opaskami na przedramionach i pod bramami fabryk zbierali pieniądze od robotników.

 


< 25 >