Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 17>|>

Jesteś androidem

 

 

(opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna zagadka”)

 

Nie ma dnia, godziny, minuty czy sekundy, żebym nie myślał o tym, jak do tego doszło. Jak to się stało, że zabiłem Carol. Bo zabiłem ją, to prawda; zamordowałem moją żonę. Przyłożyłem jej poduszkę do twarzy, kiedy spała i trzymałem dopóty, dopóki nie poczułem, że ciało pode mną wiotczeje, pierś przestaje unosić się i opadać, dopóki dłonie orające prześcieradło nie znieruchomiały.

Powiecie: tak nie robi facet, który kocha żonę. Nieprawda. Kochałem Carol. Jeśli mi nie wierzycie, spytajcie naszych sąsiadów, znajomych – zobaczycie, co wam powiedzą. Byliśmy małżeństwem przez trzynaście lat. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty – jak w każdym związku, ale nie potrafilibyśmy żyć bez siebie. Przynajmniej ja nie potrafię – teraz, gdy jej już nie ma, to nie jest życie. Zostały tylko wspomnienia. Tyle wspomnień... Pamiętam, jak kochaliśmy się po raz pierwszy. Nie było super. Leżałem na wznak na łóżku, w ciemnym pokoju hotelowym gdzieś na południu Delaware, a ona mnie dosiadła. Miała na sobie tylko pończochy, samonośne – tak chyba się to nazywa. Ich koronkowe końcówki z paskiem silikonu opinającym uda podczas stosunku nieustannie obcierały mi skórę w okolicach bioder, kiedy mnie ujeżdżała. Przez tydzień miałem tam ślady, ale nie powiedziałem jej o tym. Nie było super, ale nie było też źle; taka mieszanka bólu i rozkoszy. Dzisiaj śmieję się z tego.

Tak więc zabiłem ją i jutro – a tak się składa, że będzie to trzynasta rocznica naszego ślubu – zostanę za to powieszony. Tutaj, w Delaware, nadal stosują tę metodę uśmiercania zbrodniarzy – może dlatego, że jest najtańsza. Zanim trafiłem do celi śmierci, siedziałem z facetem nazwiskiem Perchevski, który w cholerę wiedział na każdy temat związany z więziennictwem. Diabli wiedzą skąd, nie pytałem go. Głównie to on gadał, a ja rozmyślałem o tym... no wiecie. Jak doszło do tego, że facet tak kochający żonę jak ja, udusił ją poduszką.

Perchevski był łysy, miał krogulczy nos, sterczący drapieżnie z pokrytej bliznami po trądziku twarzy i ze dwa metry wzrostu. Kiedy o nim myślę, widzę go przed oczyma tak wyraźnie, jakby wciąż był ze mną w celi. Pamiętam, jak siedział na pryczy z łokciami opartymi na kolanach, zgarbiony, świdrując mnie wzrokiem i mówił: „Najlepsza śmierć to zastrzyk. Najpierw wstrzykują ci sól fizjologiczną, żeby lepiej udrożnić żyły. Następnie wstrzykiwany jest tiopental sodu, szybki środek znieczulający, po którym zasypiasz. Potem aplikują ci bromek pankuronium, który wywołuje zwiotczenie mięśni oddechowych. Jak już przestaniesz oddychać, na koniec zostaje chlorek potasu, zatrzymujący akcję serca. Czasem proponują ci przed egzekucją narkotyk; jeśli go weźmiesz, odlatujesz, bracie, tak, że cała ta, kurwa, śmierć, wydaje ci się fajną przygodą.”

Niemal widzę, jak nachyla się ku mnie bardziej, rozkłada dłonie wielkie jak rękawice do bejsbola.

– Tyle że to trochę trzepie po kieszeniach szanownych podatników. W zależności od użytych specyfików, sześćset, siedemset dolców od truposza; więc rozumiesz, jak jest; dla nich taki facet jak ja czy ty nie jest tyle wart.

Prostuje się, opiera o ścianę. Zamyka oczy.

– Co innego krzesło elektryczne. Koszt egzekucji to zaledwie trzydzieści jeden centów. Ale dla nas to nic dobrego. Smażysz się, bracie, jak befsztyk na rożnie, ciało nabrzmiewa, gałki oczne pękają i płoną, skóra pokrywa się pęcherzami, istny horror. Szczyny i zawartość jelita lądują w specjalnej pieluszce, którą ci zakładają przed egzekucją, ale jak puścisz pawia, to nie ma zmiłuj – lepiej nie wkładaj najlepszego garnituru – śmieje się, nie otwierając oczu. – Nie no, żartuję. Ciuchami się nie przejmuj, system penitencjarny zadba o to, byś był odpowiednio ubrany. W spodnie szyte na miarę mogłaby nie wejść ta plastikowa pielucha.

Otwiera oczy i wciąż się uśmiecha, słowo daję, rozbawiony jak dziecko.

– Słyszałem kiedyś – mówi – że jeden doktorek zbyt wcześnie dotknął ciała po egzekucji i sam się sparzył, rozumiesz. W miejscu styku elektrod ze skórą występuje poparzenie trzeciego stopnia, więc nie ma się co spieszyć z gratulacjami do skazańca. Tym bardziej że on i tak już dawno ma ugotowany mózg. No, chyba że koleś wyjątkowo się stawia – wtedy trzeba zabieg powtórzyć, bywa że i kilka razy.

Kąciki ust drgają mu, unoszą się ku górze. Oczy ma roześmiane – to oczy dziecka. Perchevski posiada tylko dwa wyrazy twarzy: taki jak ten, rozbawiony – i skrajnie różny, wyraz ponurej zaciekłości, kiedy, zaglądając mu w oczy, masz wrażenie, że patrzysz w głąb studni bez dna. Czasem pojawiają się na przemian równie szybko jak dwie strony monety wirującej na blacie stołu.

– Niejaki Turner, major w oddziałach medycznych armii USA, twierdził, że śmierć od gazu jest bardziej humanitarna niż krzesło elektryczne. Pewnie wiedział, co mówi – napatrzył się podczas pierwszej wojny światowej na to i owo. To on wpadł na pomysł zbudowania komory gazowej dla przestępców. Może miał rację – parę sekund i jest po wszystkim. Przywiązują cię do metalowego krzesła z urządzeniem monitorującym życie przytwierdzonym do klatki piersiowej. Przy krześle umieszczony jest pojemnik z kwasem, a nad nim wisi pojemnik z czterysta pięćdziesięcioma trzema gramami cyjanku w formie proszku lub tabletek. Czterysta pięćdziesiąt trzy, co do grama, rozumiesz? Zabij mnie, jeśli kapuję, dlaczego właśnie tyle. Cyjanek jest wsypywany do pojemnika z kwasem. Następuje reakcja chemiczna, w wyniku której wydziela się trujący gaz. Wdychanie cyjanku paraliżuje serce i płuca. Dostajesz zawrotów głowy, zaczyna cię boleć klatka piersiowa, oddychanie staje się niemożliwe. Występuje obrzęk języka, ślina cieknie ci z pyska jak psu. Robisz się purpurowy jak bakłażan i w końcu umierasz. Wszystko za jedyne dwieście pięćdziesiąt dolarów.

Poważnieje. Zaraz w jego oczach pojawi się ten niepokojący mrok. Próżno się zastanawiać, z jakiego powodu. Nastrój Perchevskiego jest równie zmienny i nieprzewidywalny co pogoda.

– Pouczają cię, byś oddychał spokojnie, rozumiesz. – mówi. – Ale niektórzy i tak próbują wstrzymywać oddech. Tak czy siak, walka o tlen jest z góry przegrana.

Patrzy, jakby chciał zabić mnie wzrokiem. Przyzwyczaiłem się do tego. Wiem, że to nic nie znaczy; po prostu tak patrzy.

– W Utah albo Idaho mógłbyś wybrać sobie śmierć przez rozstrzelanie. Zakładają ci na głowę kaptur, a do piersi, w okolicy serca, przytwierdzają kawałek białego materiału, by strzelcom łatwiej było celować. Jeśli trafią dokładnie, umierasz szybko. Jeśli nie, to gorzej; umierasz powoli, wykrwawiając się. W siedemdziesiątym szóstym niejaki Gary Gilmore umierał ponad dwie minuty, mimo iż cztery kule rozerwały mu serce. Doktorzy badali go dwa razy, zanim stwierdzili zgon.

Jeden ze strzelców zawsze ma w komorze ślepy nabój. To wzruszająco ludzkie, nie uważasz? Rzecz jasna to ukłon w stronę kata, nie skazańca. Choć doświadczony strzelec i tak wie, kiedy strzela ostrą amunicją, a kiedy ślepakami.

Gadał tak i gadał, a ja siedziałem w milczeniu. Było mu obojętne, czy go słucham. Może sam lubił siebie słuchać.

– Zanim cię powieszą, przeprowadzają próbę z workiem piasku. Przy jego pomocy ustala się długość liny i moment, w którym powinna zostać naprężona. Worek musi ważyć dokładnie tyle, co skazany. Ile ważysz? – Nie czekając na moją odpowiedź, ciągnie dalej. – Jeśli naprężenie liny nastąpi zbyt późno, zostajesz pozbawiony głowy. Jeśli za wcześnie, umierasz długą i męczącą śmiercią.

Sznur jest wygotowany i rozciągnięty, by wyeliminować sprężynowanie. Pętlę smarują mydłem lub woskiem – tak, by łatwo i szybko się zacisnęła. Wiążą cię jak indyka przed świętem dziękczynienia, na oczy zakładają opaskę. Pętla założona jest na szyję w ten sposób, by jej wiązanie było za twoim lewym uchem. Cholera wie, dlaczego akurat za lewym. To jedna z tych tajemnic, których nawet ja nie kumam, rozumiesz; coś jak z tymi gramami cyjanku.

Zapadnia pod tobą zostaje uruchomiona. Spadasz, sznur napręża się i umierasz na skutek złamania kręgów szyjnych. Jeśli nie nastąpi złamanie kręgów szyjnych, po prostu się dusisz. Wtedy następuje wytrzeszcz oczu, skazany wyciąga język, robi się siny na twarzy. Przestają działać zwieracze. Słyszałem – mówi, a na jego twarz powraca cień uśmiechu – że taka śmierć może trwać nawet czterdzieści pięć minut.

Wesołek, nie ma co.

– Nic nie wiem na temat kosztów egzekucji przez powieszenie – kontynuuje, oparty wygodnie plecami o ścianę, z rękami założonymi za głowę. – Może dlatego, że dobry sznur zawsze się znajdzie, kiedy jest potrzebny.

Takie to historyjki opowiadał mi Perchevski.

Ale odbiegłem od tematu. Miałem opowiedzieć o tym, jak doszło do tego, że zamordowałem żonę.

Tak więc zamordowałem Carol, dusząc ją poduszką, kiedy spała. To znaczy, spała, kiedy zacząłem ją dusić, później już nie. Później walczyła, drapała, a może i gryzła – do momentu, póki nie zasnęła na wieki. Ale zanim do tego doszło, byliśmy szczęśliwym, zgodnym małżeństwem. Uwierzcie mi, tak było, przysięgam na Boga.

Gdybym nie znalazł tej wizytówki, tego pudełka po zapałkach... No i te jej włosy. Zaczęło się od włosów. Nie, stop. Zaczęło się od pająka. Choć tak naprawdę to wcale nie był pająk. Zanim udusiłem Carol, ten dziwny...

Nie.

Zacznę od początku.

Upadek rozpoczął się pewnego sobotniego, majowego popołudnia. Ogród przed domem skrzył się w słońcu jak obsypany brokatem, bo właśnie skończyłem podlewać go wodą z gumowego węża. Carol pojechała do centrum, by w hipermarkecie kupić piwo, szaszłyki i kiełbaski na grilla. Zaprosiła na wieczór znajome małżeństwo – on był kolegą mojej żony ze studiów, ona pracowała w tej samej szkole, co Carol. Żona czasem wspominała mi o nich, opowiadała to i owo, a tego dnia miałem po raz pierwszy ujrzeć ich na własne oczy.

I kiedy tak stałem, dzierżąc w dłoniach węża, z którego wciąż jeszcze skapywały krople wody, dostrzegłem wśród listków żywopłotu pająka. Jego ciemny odwłok lśnił wilgotnym blaskiem jak dorodna wiśnia.

– No, mały? – rzuciłem w jego stronę. – Podobał ci się prysznic?

Nie oczekiwałem odpowiedzi.

Ale się doczekałem.

Kiedy teraz wracam pamięcią do tamtej chwili, jestem pewien, że głos rozległ się bezpośrednio w mojej głowie, nie werbalnie. Dobiegał jednak od pająka, a raczej od tego, czym naprawdę był ośmionogi potworek; to on wysłał do mnie sygnał w takiej, a nie innej postaci. Nie miało to nic wspólnego z urojeniami, nic z tych rzeczy. Odpowiedział mi, zwrócił się do mnie, nazwijcie to, jak chcecie. Ale uwierzcie, tak było. Musicie mi uwierzyć.

– Masz zadanie do wykonania, TEX-300 – rozległo się w mojej głowie.

Jak może zareagować człowiek na coś takiego? Jak już wspomniałem, nie oczekiwałem od pająka odpowiedzi.

Chyba upuściłem węża, próbowałem coś wyjąkać. Świat zachwiał się w posadach. Piękny obrazek sielskiego majowego popołudnia wydał mi się nagle tandetną dekoracją, jak w dziecięcym teatrzyku.

– Musisz zabić swoją żonę, TEX-300 – ciągnął głos. – Zabij Carol Vaughnn.

Mówię wam, nie uwierzyłbym w to, gdybym sam tego nie przeżył.

 

***

 

Adwokat, którego mi przydzielili, nie miał, biedak, łatwego zadania. Robił co do niego należało, tyle że ja nie ułatwiałem mu pracy. Ciężko bronić kogoś, kto jest winny i nawet nie stara się udawać, że mogłoby być inaczej. Próbował przekonać sąd, że jestem niepoczytalny. Nic z tego. Może gdybym opowiedział im o tym, czego dowiedziałem się od pająka, który tak naprawdę nie był pająkiem, orzekliby inaczej. Ale nie opowiedziałem. Żeby być szczerym – nie odezwałem się ani słowem. Czasem, kiedy miałem lepszy dzień, w odpowiedzi na zadawane pytania kiwałem głową.

Perchevski w jednej ze swych opowieści poruszył temat niepoczytalności: „Niejaki John Haigh, zwany ‘Mordercą z Kwasowej Kąpieli’, pił swój mocz przed ławą przysięgłych, by przekonać ich o niepoczytalności, ale wzbudził tylko jeszcze większą odrazę sędziów. William Hickman był na tyle głupi, aby w celu przekonania przysięgłych, że jest szalony, złożyć pisemne oświadczenie takiej treści: „Zamierzam dokonywać aktów śmiechu, wrzasków, pomieszania, zanim oskarżyciele zakończą sprawę...”. Jak myślisz, brachu, czy uznali go za niepoczytalnego? Każdy psychopata zrobi wszystko, by przekonać władze o swej niepoczytalności, bo to jedyna szansa na uniknięcie celi śmierci. Sąd dobrze o tym wie. Zgodnie z literą prawa przestępca, który czyni jakiekolwiek wysiłki, aby ukryć zbrodnię albo wymigać się od niej, nie jest niepoczytalny, ponieważ jego działania pokazują, że rozumie on, że to, co zrobił, było złe.”

Wedle tej definicji, sędziowie mogli domniemywać, że jestem niepoczytalny – wszak nie próbowałem uciekać ani w żaden sposób zatrzeć śladów zbrodni. Jednak to nie takie proste. Nawet gdyby tak zadecydowali, pewnie i tak trafiłbym tutaj, gdzie jestem.

„Albert Fish doskonale potrafił zadbać o to, by nie dać się złapać” – opowiadał Perchevski. „No, przynajmniej do czasu. Sędziowie uznali jednak, że osoba będąca przy zdrowych zmysłach raczej nie filetuje małych dzieci i nie pisze listów do ich rodziców, wyrażając zachwyt, jakiż to wspaniały posiłek z nich zrobiła. Mimo to został skazany tak, jakby był zdrowy na umyśle. Przysięgli uznali go za „niepoczytalnego, ale zasługującego mimo tego na śmierć”. Jak widzisz, przyjacielu, kiedy już coś zmalujesz i cię złapią, to niełatwo się wywinąć.”

Święta prawda. Tyle że ja nie chciałem się wywinąć.

Kiedy dowiadujesz się o sobie tego, czego ja się dowiedziałem, jest ci wszystko jedno.

Kiedy mówi ci o tym coś, co wygląda jak pająk, a w rzeczywistości jest czymś zupełnie innym, śmierć jawi się jako wybawienie.

 

***

 

– Jesteś androidem – powiedział mi pająk tamtego majowego popołudnia i mimo prażącego słońca poczułem, że mój kręgosłup zmienia się w sopel lodu. – Przyszedłeś na świat w laboratoriach bioelektronicznych na Tryptonie.

Słyszałem go wyraźnie jak siebie samego. Musicie mi uwierzyć. Na Boga, tak było.

– Pająki... nie... – Każdy oddech przychodził mi z wielkim trudem. Miałem wrażenie, że w powietrzu brakuje tlenu. Świat wpychał w oczy miliony kolorów, wciskał w uszy miliony dźwięków. – Pająki...

– Nie jestem pająkiem, TEX-300. Jestem Tryptonem. Przybyliśmy na Ziemię miliony lat wcześniej, zanim pojawili się tutaj pierwsi ludzie. To oni nazwali nas pająkami. Myślą, że rozłożyli nas na czynniki pierwsze i wiedzą o nas wszystko. Ale prawdę znają tylko nieliczni.

Ściskałem głowę rękami jak w imadle, zatykałem uszy, lecz nadal słyszałem jego głos:

– Daliśmy ci wszystko, byś mógł żyć na Ziemi. Masz sztuczne receptory smaku, węchu, słuchu, wzroku i bólu. Funkcjonujesz jak zwyczajny człowiek. Twoje serce tłoczy krew, żołądek przetwarza pokarm, płuca pompują powietrze. Masz fałszywe wspomnienia z dzieciństwa, którego nigdy nie zaznałeś. Masz nawet wolną wolę i będziesz ją miał, dopóki nie zdecydujemy inaczej. Należysz do nas. Jesteś naszym agentem, szpiegiem doskonałym. I zostałeś stworzony, by wykonywać zadania, które ci powierzymy. Dlatego zabijesz Carol Vaughnn.

To musi być sen – myślałem. To nie może być prawda.

– To nie sen, TEX-300 – rzekł Trypton, jakby doskonale wiedział, co dzieje się w mojej głowie.

Milczałem przez chwilę, zaciskając mocno powieki w nadziei, że kiedy je otworzę, koszmar minie, a po pająku nie będzie śladu. Na próżno się łudziłem.

– Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego mam zabić Carol?

– Twoja żona nie jest tym, za kogo ją masz. Ukrywa swoją prawdziwą tożsamość niemal równie skutecznie, jak my ukryliśmy twoją. Carol Vaughnn jest wrogiem Tryptonów i to powinno ci wystarczyć, TEX-300.

– Znam ją od piętnastu lat. – Własne słowa brzmiały w mych uszach, jakby wypowiadał je ktoś inny, obok. – Jest nauczycielką, pracuje w szkole...

– Carol Vaughnn jest agentką specjalną tajnej organizacji współpracującej z rządem Stanów Zjednoczonych – przerwał mi brutalnie. – Jej celem jest całkowita eksterminacja Tryptonów. Jest naszym wrogiem.

– A jeśli... – Potarłem dłonią wysuszone usta. Promienie słońca załamywały się w kroplach wody, kłując oczy milionami lśniących jak okruchy diamentu refleksów. – Jeśli odmówię? Nie wykonam polecenia?

– Nie możesz odmówić, TEX-300. Jesteś androidem. W odpowiednim momencie wyłączymy ci obwód wolnej woli i wtedy zabijesz agent Vaughnn.

– Nie jestem androidem! – podniosłem głos. Słowa potworka, rozbrzmiewające wewnątrz czaszki jak dzwony, doprowadzały mnie do szaleństwa. – Oddycham, odczuwam ból. Kiedy się skaleczę, krwawię. Nie jestem androidem!...

– Jesteś.

To jedno słowo miało w sobie tyle mocy, tyle pewności, że poczułem paniczny lęk chwytający za gardło. Nie chciałem wierzyć w to, co mówił pająk, Trypton czy cokolwiek to było. Nie chciałem, ale miałem go przed oczyma, siedzącego nieruchomo na zielonym liściu, wpatrzonego we mnie ośmiorgiem oczu lśniących jak maleńkie koraliki i słyszałem jego głos w głowie, tak wyraźnie jak własny. Wiem, jak to brzmi. Ciężko w to uwierzyć. Ja też bym nie uwierzył, gdyby mnie to nie spotkało.

– Ale ja... – wyszeptałem. – Ja... kocham ją. Kocham Carol.

Po chwili usłyszałem beznamiętną odpowiedź:

– To niemożliwe, TEX-300. Jesteś androidem. Androidy nie kochają, androidy czują to, czego zażyczą sobie ich konstruktorzy. To, co bierzesz za miłość, jest tylko algorytmem, który ci zaszczepiono.

Powiem ci coś, TEX-300. Dostaniesz trochę czasu. Wykorzystaj go, by przyjrzeć się Carol Vaughnn. Być może teraz, po tym, co ci powiedziałem, spojrzysz na nią innymi oczyma. Obserwuj ją uważnie. Przyjrzyj się przedmiotom, których używa. Przyjrzyj się jej znajomym. Przyjrzyj się i wyciągnij wnioski.

– Dlaczego mówisz mi to wszystko? – spytałem. Chodnikiem za ogrodzeniem otaczającym ogród szli państwo McGyver, ale wcale nie przejąłem się tym, co mogą sobie pomyśleć, kiedy ujrzą sąsiada gadającego do żywopłotu. – Skoro jestem bezwolnym androidem na usługach obcej rasy... Dlaczego poświęcasz mi czas, zamiast po prostu wyłączyć ten obwód wolnej woli?

– Jesteś dziełem Tryptonów – odparł. – Należy ci się przynajmniej odrobina szacunku.

 

***

 

Jakieś pół godziny później wróciła Carol. Trypton miał rację, teraz patrzyłem na nią innymi oczyma, czy tego chciałem, czy nie. Obserwowałem uważnie, czy za jej uśmiechem nie kryje się przypadkiem cień fałszu; czy słowa nie mają ukrytych podtekstów. Pomogłem zanieść torby z zakupami z samochodu do kuchni, po czym zamknąłem się w łazience, by nieco ochłonąć. Bałem się, że dostrzeże w mojej twarzy coś dziwnego, a nie chciałem się tłumaczyć. Nie wiedziałbym, co powiedzieć.

W wannie siedział pająk. Inny niż tamten w ogrodzie, z długimi jak anteny, rozcapierzonymi odnóżami. Wyglądał jak pęknięcie na emaliowej powierzchni.

– Zauważyłeś coś podejrzanego? – spytał.

– Nie wiem – drżącą dłonią odgarnąłem włosy z czoła. – Chyba nie.

– Rozejrzyj się. Nic ci się nie rzuca w oczy?

Powiodłem wzrokiem wokoło. Wanna, umywalka, kabina prysznicowa. Pralka, obok kosz z brudną bielizną. Nic ciekawego. Chyba że...

– Chodzi o... włosy? – spytałem – Wszędzie pełno jest jej włosów. Ale...

– Tak?

– Zawsze tak było. Znajdowałem je wszędzie – na łóżku, dywanie, ciuchach. Czy to coś niezwykłego?

– Nie byłoby to nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że to...

Przerwał na moment. Nadstawiłem czujnie ucha. Zdawało mi się, że usłyszałem jakiś chrobot za drzwiami łazienki. Jakby ktoś się skradał... albo podsłuchiwał i niechcący delikatnie dotknął klamki.

– Tylko że to nie są zwykłe włosy – podjął Trypton. – To urządzenia elektroniczne wysokiej klasy.

Chciałem go jeszcze o coś zapytać, ale znikł w otworze odprowadzającym wodę. W tym samym momencie usłyszałem głos Carol, dobiegający zza drzwi:

– Kochanie? Z kim rozmawiasz?

 

***

 

Zabiłem ją tuż przed świtem następnego ranka. Całe to wieczorne spotkanie przy grillu ze znajomymi Carol okazało się wielkim niewypałem. Nie byłem już sobą, a może przeciwnie – wreszcie byłem. Obserwowałem ją przez cały wieczór, przyglądałem się jej włosom, gestom. Sposób, w jaki trzymała nóż, budził moje podejrzenia – może ten nóż to nie był zwykły nóż, wiecie, tak jak włosy, które poniewierały się po domu, nie były włosami. Posługiwała się nim tak sprawnie – dlaczego nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi? W jej słowach było coś, co budziło podejrzenia; to, jak zwracała się do gości, szczególnie do niego, wydało mi się odrobinę sztuczne, jak szyfr, którego sens był jasny wyłącznie dla nich dwojga.

Późnym wieczorem, kiedy goście już poszli, wykorzystałem moment, w którym Carol brała prysznic, by przeszukać jej torebkę. Znalazłem parę interesujących przedmiotów. Pudełko zapałek z nazwą hotelu w Luizjanie na wieczku. „Pelikan”, Baton Rouge. Skąd wzięła to pudełko? Od lat nie ruszała się z Delaware, chyba że czyniła to skrycie podczas moich podróży służbowych po Stanach. Zestaw przyborów do paznokci w małej saszetce zamykanej na zamek błyskawiczny – jakieś cążki, pilniczki, szpikulce o różnych kształtach – niby zwyczajne, a miałem wrażenie, że w znaczący sposób różniące się od znanych mi narzędzi. Pod maską znajomych z pozoru form kryło się ich prawdziwe przeznaczenie – różnice tkwiły tuż poza krawędzią percepcji, subtelne, nie do wychwycenia. Ale czułem, że odpowiedź jest blisko; że muszę tylko otworzyć odpowiednią szufladkę w mojej głowie, by zrozumieć, by nauczyć się używać ich we właściwy sposób.

W torebce miała też wizytówkę. Widniało na niej nazwisko i numer telefonu. Charles Whiterspoon. Nie znałem typa. W pośpiechu wykręciłem podany numer i, zerkając co chwila przez ramię w stronę łazienki, nasłuchiwałem.

– Tak? – głos po drugiej stronie kabla był surowy jak kawał mięsa na rzeźnickim haku.

– Pan Whiterspoon? – spytałem.

– Kto mówi?

– James Vaughnn z Wilmington w Delaware. Chciałem...

– To pomyłka. – Usłyszałem szczęk słuchawki odkładanej na widełki.

Carol wyszła z łazienki, więc czym prędzej wrzuciłem wizytówkę z powrotem do torebki i odłożyłem ją na miejsce.

Nocą, kiedy zasnęła, jeszcze długo leżałem, wpatrując się w ciemność, słuchając spokojnego oddechu żony. Wcześniej miałem zamiar zapytać ją o wizytówkę, o te narzędzia w saszetce, o hotel „Pelikan” i przede wszystkim o Charlesa Whterspoona, ale zabrakło mi odwagi. Zrozumcie, po prostu zabrakło mi odwagi. Kochałem ją, wierzcie mi, i chyba bałem się prawdy; a może dużo bardziej bałem się kłamstwa z jej ust – kłamstwa, które jeszcze rankiem zadźwięczałoby w moich uszach jak najszczersza prawda, a teraz po prostu byłoby kłamstwem. Tak, tego bałem się najbardziej.

Tykanie zegara było jak klątwa, z każdą sekundą miałem wrażenie, że ciężar uciskający me serce jest coraz większy.

O świcie, w mdłym świetle poranka, przyglądałem się śpiącej Carol. W bladej poświacie, sączącej się przez okienne zasłony, wydała mi się piękniejsza niż zwykle. Wręcz nierzeczywista, jak księżniczka z bajki.

Nade mną, pod sufitem, wisiało coś, co wyglądało jak pająk. Miałem nieprzyjemne uczucie, że przygląda mi się wyczekująco.

W naszym domu nigdy nie było pająków. Carol dbała o wiele rzeczy, także o to.

W końcu wyłączyli mi obwód wolnej woli. Tak po prostu. Jak już wiecie, udusiłem ją poduszką. Trochę się szamotała, ale była zbyt słaba, aby się obronić.

Potem chyba zasnąłem, leżąc na niej, z poduszką wciąż przytkniętą do jej twarzy; a może zemdlałem albo Tryptoni odłączyli mi obwód świadomości. I tak znalazła nas policja. Przyjechali, bo jeden z sąsiadów zadzwonił po nich ze skargą – wiatr sprawił, że pozostawiony w ogrodzie grill znowu zaczął kopcić i zasmradzał facetowi posesję.

 

***

 

Podejrzewam, że obwód wolnej woli nadal mam wyłączony, bo odkąd zamordowałem Carol, nie jestem w stanie w żaden sposób działać racjonalnie. Gliniarze wywlekli mnie z domu jak bezwolnego manekina, powiedli alejką przez ogród, przez bramę i dalej przez tłum gapiów, którzy zlecieli się zwabieni zapachem ludzkiego nieszczęścia – odrażające sępy żerujące na padlinie sensacji. Zapakowano mnie do radiowozu ze skutymi rękoma, choć i tak nie byłem w stanie nimi poruszać – zwisały luźno jak u szmacianej lalki. Od tamtej pory nie odezwałem się ani słowem, po dziś dzień. Być może Tryptoni wyłączyli mi również obwód mowy, ale szczerze mówiąc, jest mi to obojętne – i tak nie miałem ochoty z nikim gadać. Wciąż czuję tę pustkę, która zawładnęła mną tamtego ranka; jakby wydrążono mnie z człowieczeństwa. Została pusta skorupa. Android.

Sala sądowa, rozprawa... nie pamiętam zbyt wiele z tego, co się tam działo. Wcześniej badali mnie lekarze i biegli sądowi, specjaliści od psychoanalizy i psychiatrii, zasięgali opinii moich sąsiadów, znajomych z pracy. Nie stwierdzili u mnie zaburzeń osobowości. Eksperci uznali, że nie mam osobowości paranoicznej, nie przejawiam nadmiernej wrażliwości na niepowodzenia czy brak akceptacji ani też nie mam skłonności do postrzegania rzeczywistości poprzez błędną interpretację obojętnych działań otoczenia jako wrogich. Stwierdzili, że nie jestem pochłonięty niepotwierdzonymi "spiskowymi" wyjaśnieniami wydarzeń, dotyczącymi zarówno własnej osoby, jak i całego świata; nie mam nadmiernego poczucia własnej wartości ani niewspółmiernego do potrzeb poczucia własnych praw. Doszli do przekonania, że nie posiadam również cech osobowości schizoidalnej, gdyż nie dopatrzono się w mym życiorysie przykładów braku empatii, unikania bliższych kontaktów emocjonalnych i społecznych, ograniczonej zdolności do wyrażania uczuć i odczuwania przyjemności, traktowania otoczenia z rezerwą, lękowych reakcji czy wreszcie skłonności do fantazjowania, introspekcji i ucieczki w świat własnych przeżyć wewnętrznych.

Nie stwierdzono u mnie osobowości dyssocjalnej; lekceważenia norm, reguł i zobowiązań społecznych, braku odpowiedzialności, umiejętności utrzymywania trwałych związków i zawiązywania ich, niskiego progu wyzwalania agresji i zachowań gwałtownych. Nie stwierdzono niezdolności do przeżywania poczucia winy – wystarczyło na mnie spojrzeć.

Nie stwierdzono niestabilności emocjonalnej, skłonności do teatralnych zachowań, niezdolności do kontrolowania zachowań emocjonalnych czy zaburzeń poczucia tożsamości.

Nie stwierdzono osobowości chwiejnej emocjonalnie, zależnej, lękliwej; osobowości histrionicznej, czy wreszcie osobowości anankastycznej.

Nie stwierdzono zachowań autodestrukcyjnych.

Możecie się dziwić, że sąd potraktował mnie jak zdrowego człowieka, mordującego świadomie, z zimną krwią – mając na uwadze nienaturalne milczenie, które musiało przecież zwrócić uwagę sędziów i lekarzy. Cóż, powiem tyle: zachowywałem się jak niemowa, a nie jak wariat. Dla nich była to tylko wyłącznie kiepska linia obrony – coś jak mniej drastyczna wersja picia własnego moczu – i tak do tego podeszli, zatem z ich punktu widzenia stanowiło to dodatkowy argument obciążający. A poza tym nie potraktowali mnie jak wariata, bo nie jestem wariatem. Jestem androidem.

Na pytanie Wysokiego Sądu: „Czy oskarżony przyznaje się do winy?”, pokiwałem twierdząco głową. Chcieli, abym to wyartykułował, ale nie potrafiłem.

Sąd skazał mnie na karę śmierci.

Słuchajcie, nie chcę, żebyście traktowali mnie jak szaleńca. Pewnie słuchając tej spowiedzi, myślicie: „Odbiło mu i zabił żonę”. Wiem, jak niewiele mam argumentów, by was przekonać, że się mylicie. Być może wcale ich nie mam. Wiem, jak to wygląda. Ale uwierzcie mi, na Boga, mówię prawdę. Nie zwariowałem. Nie chciałem zamordować Carol. Nic na to nie mogłem poradzić. Kochałem ją. Kocham ją nadal, choć oni nazwaliby to algorytmem.

Siedzę w celi śmierci, zimny, jakbym już był trupem. Od czasu do czasu dostrzegam w pobliżu jednego z nich. Traktują mnie jak powietrze; tak, jak czynili, zanim dowiedziałem się, kim naprawdę jestem. Ignorują mnie, a ja nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Wykonałem zadanie, więc jestem bezużyteczny? Nie wierzę. Wciąż mam nadzieję, że odezwą się w odpowiednim momencie. Przecież to logiczne.

Ostatniej nocy śniłem o Perchevskim. To było bardzo realistyczne doznanie, zupełnie nie jak sen. W tym śnie obudziłem się w celi, a on lewitował pod sufitem, szczerząc zęby w uśmiechu. „Nie martw się, mały” – powiedział. „Śmierć nie jest taka zła. Śmierć to nie koniec, wiem coś o tym; wypróbowali na mnie wszystko, co mieli, a mimo to, jak widzisz, mam się całkiem dobrze, brachu.”

Jutro mnie powieszą. Ale jestem androidem, więc chyba nie umrę, nie? Jak to jest?

To już tylko kilkanaście godzin.

Dowiem się.

 


< 17 >