Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 23>|>

Wicher śmierci (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Kolejna powieść z cyklu „Malazańska Księga Poległych”, wspaniałej monumentalnej sagi o wojnie Imperium Malazańskiego i ludziach uwikłanych w grę, której rezultat nie zawsze jest wynikiem działań śmiertelników.

Pełen magii i tajemnic, lecz w pełni logiczny; epicko rozbuchany, lecz bogaty w przemyślane szczegóły; wykorzystujący tradycję fantasy, lecz przecież oryginalny; obejmujący kilka kontynentów, a zarazem historią swych kultur sięgający setki tysięcy lat wstecz; krwawy, kolorowy i fascynujący – taki jest świat Stevena Eriksona. – pisał Jacek Dukaj – Erikson przemyślane w najdrobniejszych szczegółach reguły rządzące światem ujawnia bardzo powoli, i są to reguły niezmienne i kompletne, uruchomione od razu w całej swej złożoności.

Zadziwia nas bogactwo jego pomysłów, wątków i artefaktów. Świat pełen okrucieństwa, lecz wiarygodny aż do najdrobniejszych szczegółów. I w tym sensie Eriksona porównuje się do J.R.R. Tolkiena. Podobnie jak twórca Środziemia, Erikson stworzył swój świat od podstaw, lecz w pełni ukształtowany pozostaje jedynym jak dotąd (poza światem „Władcy pierścieni”) tak wiarygodnym światem fantasy. Świat Stevena Eriksona oferuje w fantasy tło najgłębsze, ciągłość historii na przestrzeni nawet nie stuleci i tysiącleci, lecz setek tysięcy lat.

Inspiracją do powstania cyklu była Księga Poległych – spis nazwisk żołnierzy poległych w bitwach pod wodzą Napoleona. Choć, jak mówi Erikson – „brakuje mi obrazu ludzi ujętych tylko z nazwiska; kim byli, jak kochali, co cenili w życiu i jaki splot wydarzeń doprowadził do ich śmierci. Mój cykl starałem się napisać tak, by dać obraz postaci, które giną lub w inny sposób zostają porzuceni na poboczu głównego nurtu historii jaką przedstawiam w kolejnych tomach. Tak właśnie skonstruowane są moje powieści”.

 

(MAG)

 

PROLOG

 

Pradawna grota Kurald Emurlahn

Wiek rozerwania

 

Rozdartą żalem panoramę skalały trupy sześciu smoków leżące na równinie w nieuporządkowanym szeregu długości co najmniej tysiąca kroków. Z rozerwanych ciał sterczały połamane kości; paszcze były otwarte, a oczy wyschnięte. Tam, gdzie krew wylała się na ziemię, widma zleciały się do niej jak muchy do soku i wpadły w pułapkę. Gdy krew ciemniała, łącząc się z martwą glebą, duchy miotały się i krzyczały słabymi, pełnymi rozpaczy głosikami. Kiedy wreszcie stwardniała, przeistoczając się w szklisty kamień, zostały na wieki zamknięte w owym mrocznym więzieniu.

Naga istota wędrująca ścieżką utworzoną przez zabite smoki nie ustępowała im masą, ale nie potrafiła się wzbić ponad ziemię. Poruszała się na dwóch krzywych nogach o udach grubych jak tysiącletnie drzewa. Szerokość jej barów dorównywała wzrostowi Tartheno Toblakai, gruba szyja kryła się pod grzywą czarnych, lśniących włosów, przednia część głowy – czoło, kości policzkowe i szczęki – była wysunięta do przodu, w głęboko osadzonych oczach widniały zaś czarne źrenice otoczone opalizującą bielą. Potężne ramiona były nieproporcjonalnie długie, ogromne dłonie niemal sięgały ziemi. Wielkie, jasne piersi kołysały się miarowo. Stwór szedł obok zmasakrowanych, gnijących trupów dziwnie płynnym krokiem, w którym nie było nic ociężałego. We wszystkich kończynach miał dodatkowe stawy.

Skóra koloru wyblakłej na słońcu kości pociemniała na końcach rąk do barwy poprzeszywanej żyłkami czerwieni, siniaki wokół kostek dłoni, widoczna tu ówdzie siateczka odsłaniających kości pęknięć – dłonie istoty doznały uszkodzeń, z pewnością zadając potężne ciosy.

Stworzenie zatrzymało się i uniosło głowę, spoglądając na trzy smoki, które unosiły się wysoko pośród skłębionych chmur, to pojawiając się, to znowu niknąc w obłokach dymu wypełniającego umierające królestwo.

Dłonie chodzącej po ziemi istoty zadrżały nerwowo. Z jej gardła wyrwało się niskie warknięcie.

Po dłuższej chwili ruszyła w dalszą drogę.

Minąwszy ostatniego smoka, dotarła do miejsca, gdzie wznosił się szereg wzgórz. Największe z nich było rozszczepione, jakby jakiś ogromny szpon wyszarpnął serce wzniesienia. W owej rozpadlinie było widać rozdarcie, szczelinę w przestrzeni. Płynęły z niej strumienie martwiczej energii, tak toksycznej, że strawiła boki pęknięcia, rozpuszczając niczym kwas skały i głazy starożytnego wału.

Rozdarcie wkrótce się zasklepi. Ten, kto przez nie ostatnio przeszedł, pragnął zamknąć drzwi za sobą. Podobne uzdrawianie nie mogło jednak dokonywać się w pośpiechu. Rana znowu zacznie krwawić.

Istota podeszła bliżej, ignorując emanującą z rozdarcia jadowitą moc. Na progu zatrzymała się ponownie i spojrzała za siebie.

Smocza krew twardniała, zamieniając się w kamień. Jego poziome płyty oddzielały się już od ziemi, unosiły po bokach, przeradzając się w tworzące dziwną plątaninę ściany. Niektóre zaczęły się zapadać, znikając z tego królestwa. Spadały przez kolejne światy, by wreszcie pojawić się na nowo, solidne i nieprzepuszczalne, w innych królestwach, zgodnych z aspektem krwi. Tych praw nie sposób było podważyć. Starvald Demelain, krew smoków i śmierć krwi.

W dali za istotą Kurald Emurlahn, Królestwo Cieni, pierwsze, które zrodziło się ze związku Ciemności i Światła, miotało się w śmiertelnych konwulsjach. Daleko stąd nadal trwały bratobójcze wojny, natomiast w innych okolicach zaczęła się już fragmentacja. Potężne odpryski tkanki świata oderwały się od reszty, straciły z nią kontakt, przerodziły w niezależne całości, które albo się zagoją, albo zginą. A mimo to intruzi przybyli tutaj niczym padlinożercy gromadzący się wokół martwego lewiatana. Próbowali wyrwać dla siebie fragmenty ginącego królestwa, zabijając się nawzajem w zaciekłych walkach o strzępy.

Nikt nawet sobie nie wyobrażał, że całe królestwo może zginąć w taki sposób. Że okrutne czyny jego mieszkańców są w stanie wszystko zniszczyć. Światy żyją dalej bez względu na poczynania tych, którzy je zamieszkują. Wszyscy w to wierzyli. Przyjmowali takie założenie. Rany się goją, niebo rozpogadza, a z morskiego mułu wypełza coś nowego.

Ale nie tym razem.

Zbyt wiele mocy, za dużo zdrad, nazbyt straszliwe, wszechpochłaniające zbrodnie.

Istota ponownie zwróciła się ku bramie.

Kilmandaros, pradawna bogini, przeszła na drugą stronę.  

 

Ruiny domostwa K’Chain Che’Malle

Po upadku Silchasa Ruina

 

Drzewa pękały z trzaskiem od gwałtownego chłodu, który opadł niczym całun, niewidoczny, lecz dotykalny, na spustoszony las.

Gothos bez trudu podążał za śladem bitwy, tropem kolejnych starć dwojga pradawnych bogów z jednopochwyconym smokiem. Wędrującemu szlakiem zniszczenia Jaghutowi towarzyszył porażający mróz Omtose Phellack, Groty Lodu.

Zachowałem wszystko, tak jak mnie prosiłeś, Maelu. Uwięziłem w tym miejscu prawdę, by stała się czymś więcej niż tylko wspomnieniem. Aż po dzień roztrzaskania samej Omtose Phellack.

Gothos zastanowił się machinalnie, czy był kiedyś czas, gdy wierzył, że to się nigdy nie stanie. Że Jaghuci, w całej swej wystudiowanej doskonałości, są wyjątkiem i ich triumfalna dominacja będzie trwała wiecznie. Że ich cywilizacja jest nieśmiertelna, a tylko wszystkie inne muszą kiedyś umrzeć.

No cóż, niewykluczone. W końcu wierzył niegdyś nawet w to, że nad całym bytem panuje wszechmocna, dobroczynna istota. A świerszcze grają po to, żeby pomóc nam zasnąć. Nie sposób odgadnąć, jakie jeszcze głupoty mogły się zakraść do jego młodej, naiwnej głowy przed tymi wszystkimi tysiącleciami.

Rzecz jasna, nie ulegał już podobnym złudzeniom. Wszystko się kończy. Gatunki wymierają. Przekonanie, że jest inaczej, było tylko zarozumiałością, produktem wybujałego ego, przekleństwem nadmiernego poczucia własnej wartości.

W co więc wierzę teraz?

Nie mógł sobie pozwolić na to, by odpowiedzieć na to pytanie melodramatycznym śmiechem. Jaki byłby w tym sens? W pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby jego ironię. Wliczając jego samego.

Tak jest. Jestem skazany na życie we własnym towarzystwie.

To moja osobista klątwa.

Takie są najlepsze.

Wszedł na rozdarte, pęknięte wzgórze. Skała macierzysta uniosła się tu gwałtownie, tworząc ogromną szczelinę. Gdy Gothos zatrzymał się nad nią i zajrzał do środka, pionowe ściany pokrył już szron. Gdzieś w mroku słychać były dwa kłócące się głosy.

Jaghut rozciągnął usta w uśmiechu.

Otworzył swoją grotę i zaczerpnął z niej ułamek mocy, by opaść powoli na dno rozpadliny. Kiedy się zbliżał, głosy umilkły. Ciszę mącił tylko ochrypły, syczący dźwięk, który pulsował lekko – oddech wciągany w płuca pośród fal bólu. Słyszał też nieco z boku zgrzyt łusek trących o kamień.

Wylądował na stercie skalnych odłamków, kilka kroków od miejsca, w którym stał Mael. Dziesięć kroków dalej majaczyła potężna sylwetka Kilmandaros. Od jej skóry biła lekka, niezdrowa poświata. Bogini zaciskała dłonie w pięści, a jej zwierzęca twarz miała wojowniczy wyraz.

Scabandariego, jednopochwyconego smoka, zapędzono w zagłębienie ściany urwiska. Tkwił w nim teraz skulony, strzaskane żebra z pewnością sprawiały, że każdy oddech był męczarnią. Jedno skrzydło się złamało, było w połowie oderwane. Tylną nogę również miał strzaskaną, z ciała sterczały kości. To był koniec jego ucieczki. Dwoje pradawnych skierowało spojrzenia na Gothosa.

– Zawsze mnie zachwyca, gdy zdrajca pada ofiarą zdrady – rzekł Jaghut, podchodząc bliżej. – W tym przypadku zdradziła go własna głupota, a to jest jeszcze lepsze.

– Rytuał... skończyłeś go, Gothosie? – zapytał Mael, pradawny bóg mórz.

– Można tak powiedzieć. – Jaghut wbił wzrok w Kilmandaros. – Pradawna bogini, twoje dzieci w tym królestwie zgubiły drogę.

Potężna, półzwierzęca kobieta wzruszyła ramionami.

– Zawsze ją gubią, Jaghucie – odparła cichym, melodyjnym głosem.

– To czemu czegoś z tym nie zrobisz?

– A ty?

Gothos uniósł jedną cienką brew, a potem odsłonił kły w uśmiechu.

– Czy to zaproszenie, Kilmandaros?

Zerknęła na smoka.

– Nie mam na to czasu. Muszę wracać do Kurald Emurlahn. Zabiję go...

Podeszła bliżej.

– Nie możesz tego zrobić – powstrzymał ją Mael.

Spojrzała na niego, otwierając i zaciskając potężne pięści.

– Ciągle mi to powtarzasz, ty gotowany krabie.

Bóg morza wzruszył ramionami, spoglądając na Gothosa.

– Wytłumacz jej to, proszę.

– Ile długów chcesz u mnie zaczerpnąć? – zainteresował się Jaghut.

– Och, doprawdy, Gothosie!

– Proszę bardzo. Kilmandaros, wewnątrz rytuału, który opada teraz na tę okolicę, na pole bitwy i te brzydkie lasy, sama śmierć nie ma mocy. Gdybyś zabiła tu Tiste Edur, jego dusza uwolni się z ciała, ale pozostanie na miejscu, a jej moc zmniejszy się tylko nieznacznie.

– Zamierzam go zabić – upierała się Kilmandaros łagodnym tonem.

– W takim razie będziesz potrzebowała mojej pomocy – oznajmił Gothos, uśmiechając się szerzej.

Mael prychnął pogardliwie.

– A do czego? – zapytała bogini.

Jaghut wzruszył ramionami.

– Trzeba przygotować Finnest. Dom, który uwięzi duszę jednopochwyconego.

– No to zrób go.

– Jako przysługę dla was dwojga? Nie sądzę, pradawna bogini. Niestety, podobnie jak Mael, będziesz musiała uznać się za moją dłużniczkę.

– Mam lepszy pomysł – sprzeciwiła się Kilmandaros. – Zmiażdżę twoją czaszkę między kciukiem a palcem wskazującym, a potem wepchnę twe przemądrzałe ścierwo do gardła Scabandariemu, żeby się nim zadławił. To będzie odpowiedni kres dla was obu.

– Bogini, na starość zrobiłaś się zgorzkniała i gderliwa – odparł Gothos.

– I nic w tym dziwnego. Popełniłam błąd, próbując uratować Kurald Emurlahn.

– Po co się trudzić? – zainteresował się Mael.

Kilmandaros obnażyła wyszczerbione zęby.

– Ten precedens jest... niepożądany. Możesz z powrotem schować głowę w piasek, Maelu, ale ostrzegam cię: śmierć jednego królestwa to zapowiedź takiego samego losu całej reszty.

– Skoro tak mówisz – rzekł po dłuższej chwili pradawny bóg. – Przyznaję, że taka możliwość istnieje. Tak czy inaczej, Gothos domaga się zapłaty.

Kilmandaros rozluźniła pięści i znowu je zacisnęła.

– Zgoda. A teraz zrób ten Finnest, Jaghucie.

– To będzie w sam raz – oznajmił Gothos, wyciągając jakiś przedmiot z dziury w wystrzępionej koszuli.

Dwoje pradawnych gapiło się przez chwilę na obiekt. Wreszcie Mael chrząknął.

– Tak, teraz rozumiem. To dość dziwny wybór, Gothosie.

– Nie zwykłem dokonywać innych. No dobra, Kilmandaros, zakończ w swój subtelny sposób żałosną egzystencję jednopochwyconego.

Smok syknął przeraźliwie z wściekłości i strachu, gdy pradawna bogini podeszła bliżej.

Uderzyła pięścią w sam środek czaszki Scabandariego, tuż nad smoczymi oczami. Gruba kość pękła z trzaskiem, który wypełnił rozpadlinę niczym tren. Z kostek dłoni bogini trysnęła krew.

Smocza głowa uderzyła z ciężkim łoskotem o spękaną skałę. Z bezwładnego ciała wypłynęły płyny.

Kilmandaros odwróciła się, spoglądając na Gothosa.

Jaghut skinął głową.

– Mam biednego skurczybyka.

Mael podszedł do niego i wyciągnął rękę.

– W takim razie wezmę Finnest...

– Nie.

Oboje pradawnych spojrzało na Gothosa, który uśmiechnął się po raz kolejny.

– To spłata długu. Dla was obojga. Zabieram Finnest z duszą Scabandariego. Nie jesteście mi już nic winni. Nie cieszycie się?

– Co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Mael.

– Jeszcze nie zdecydowałem, ale mogę cię zapewnić, że to będzie coś osobliwie nieprzyjemnego.

Kilmandaros ponownie zacisnęła pięści, uniosła nieco ręce.

– Korci mnie, żeby wysłać w pogoń za tobą moje dzieci, Jaghucie.

– Szkoda, że zgubiły drogę.

Żadne z pradawnych nie odezwało się już ani słowem. Gothos opuścił szczelinę. Zawsze sprawiało mu przyjemność, gdy zdołał przechytrzyć takie zgrzybiałe wraki z całą ich starożytną, bezlitosną mocą. Przynajmniej chwilową przyjemność.

Takie są najlepsze.

 

Gdy Kilmandaros opuściła szczelinę, czekała na nią inna postać. Mężczyzna miał czarny płaszcz i białe włosy, wpatrywał się w rozdarcie z wyrazem żartobliwej kontemplacji na twarzy.

Chciał wejść do bramy, czy czekał na Kilmandaros? Skrzywiła się ze złością.

– Nie jesteś mile widziany w Kurald Emurlahn – oznajmiła.

Anomandaris Purake zatrzymał chłodne spojrzenie na monstrualnej istocie.

– Wydaje ci się, że zamierzam zagarnąć tron dla siebie?

– Nie byłbyś pierwszy.

Ponownie spojrzał na szczelinę.

– Wrogowie oblegają cię ze wszystkich stron, Kilmandaros. Oferuję ci pomoc.

– Niełatwo ci będzie zasłużyć na moje zaufanie, Tiste Andii.

– Jesteś niesprawiedliwa – odparł. – W przeciwieństwie do wielu swych pobratymców uznaję fakt, że korzyści płynące ze zdrady nigdy nie równoważą jej kosztów. W Kurald Emurlahn walczą teraz ze sobą nie tylko zdziczałe smoki, lecz również jednopochwyceni.

– Gdzie Osserc? – zapytała pradawna bogini. – Mael mówił mi, że on zamierza...

– Znowu wejść mi w drogę? Osserc wyobrażał sobie, że wezmę udział w zabójstwie Scabandariego. Po co miałbym to robić? Ty i Mael poradziliście sobie z łatwością. – Chrząknął. – Wyobrażam go sobie, jak lata wkoło, żeby mnie znaleźć. Idiota.

– Scabandari zdradził twojego brata. Nie pragniesz go pomścić?

Anomandaris zerknął na nią, a potem uśmiechnął się blado.

– Korzyści płynące ze zdrady. Dla Scabandariego koszty okazały się wysokie, nieprawdaż? A jeśli chodzi o Silchasa, no cóż, nawet Azath nie trwa wiecznie. Niemal mu zazdroszczę izolacji od wszystkiego, co czeka nas w następnych tysiącleciach.

– Zaiste. A czy zamierzasz podążyć za jego przykładem i skryć się w podobnym kurhanie?

– Nie sądzę.

– W takim razie podejrzewam, że Silchas Ruin raczej nie będzie skłonny wybaczyć ci obojętności, gdy już odzyska wolność.

– Możesz się zdziwić, Kilmandaros.

– Ty i twój rodzaj jesteście dla mnie tajemnicą, Anomandarisie Purake.

– Wiem o tym. A więc umowa stoi, bogini?

Uniosła głowę.

– Zamierzam przegnać pretendentów z królestwa. Jeśli Kurald Emurlahn musi umrzeć, niech umrze w spokoju.

– Innymi słowy, chcesz, żeby Tron Cieni pozostał pusty.

– Tak.

Po chwili zastanowienia skinął głową.

– Zgoda.

– Nie próbuj mnie oszukać, jednopochwycony.

– Nie zrobię tego. Jesteś gotowa, Kilmandaros?

– Zawrą przeciwko nam sojusze – zauważyła. – Wyruszą na wojnę z nami.

Anomandaris wzruszył ramionami.

– Nie mam dziś nic lepszego do roboty.

Dwoje Ascendentów przeszło przez bramę i zamknęło za sobą rozdarcie. W końcu do królestwa wiodły też inne ścieżki. Ścieżki, które nie były ranami.

Gdy znaleźli się w Kurald Emurlahn, ujrzeli przed sobą spustoszony świat.

I przystąpili do oczyszczania tego, co z niego zostało.

 

Awl’dan, w ostatnich dniach panowania króla Diskanara

 

Preda Bivatt, kapitan dreńskiego garnizonu, była daleko od domu. Dwadzieścia jeden dni drogi wozem. Dowodziła ekspedycją złożoną z dwustu żołnierzy z Armii Wystrzępionej Chorągwi, trzydziestoosobowego oddziału lekkiej jazdy z Niebieskiej Róży oraz czterystu osób obsługi, w tym również cywilów. Rozkazała rozbić obóz, zsunęła się z konia i ruszyła ku odległej o pięćdziesiąt parę kroków krawędzi urwiska.

Gdy dotarła na skraj, wiatr uderzył ją w pierś z siłą młota, jakby chciał odrzucić ją do tyłu, zerwać z tego ostatniego skrawka lądu. Leżący w dole ocean był wizją zrodzoną w koszmarze artysty: wzburzone, spienione morze, a nad nim ciężkie chmury rozdzierane na strzępy przez wicher. Woda była raczej biała niż niebieskozielona. Piana pokrywała grzbiety fal, tryskała spomiędzy kamieni, kiedy bałwany tłukły o brzeg.

Uświadomiła sobie, że to właśnie to miejsce, i przeszył ją sięgający szpiku kości dreszcz.

Rybacka łódź, zniesiona daleko z kursu w śmiercionośną kipiel, jaką była ta część oceanu. Nawet największe kupieckie statki nie zapuszczały się tu z własnej woli. Przed osiemdziesięciu laty kipiel pochwyciła miasto Meckrosów i rozbiła je na kawałki, wciągając w odmęty co najmniej dwadzieścia tysięcy mieszkańców pływającej osady.

Załoga łodzi przeżyła jednak i zdołała dopłynąć na płyciznę, a potem dostać się na odległy o jakieś trzydzieści kroków brzeg, brodząc w sięgającej pasa wodzie. Nieubłagane fale roztrzaskały ich łódź na szczapy, ale czterej letheryjscy rozbitkowie wyszli bezpiecznie na suchy ląd.

I znaleźli tam... to.

Preda Bivatt zaciągnęła rzemień hełmu, żeby wiatr nie zerwał go jej razem z głową. Nie przestawała się przyglądać leżącym na brzegu pozostałościom. Fale podmyły wzgórze na którym stała. Trzy długości ciała mężczyzny na dole znajdowała się biała, piaszczysta plaża zasłana sznurami zeschłych wodorostów, wyrwanymi z korzeniami drzewami oraz szczątkami meckroskiego miasta sprzed osiemdziesięciu lat. Było tam jednak coś więcej. Coś bardziej niespodziewanego.

Czółna wojenne. Morskie łodzie, każda długa jak wieloryb koralowy. Miały wysokie dzioby i były dłuższe i szersze niż okręty Tiste Edur. Nie były to też wyrzucone przez fale wraki. Nie dostrzegała na nich żadnych śladów uszkodzeń. Wyciągnięto je wysoko na brzeg i ułożono w szeregi, choć łatwo było zauważyć, że zdarzyło się to dość dawno temu – miesiące, być może lata.

Ktoś przystanął obok niej. Kupiec z Drene, który sprzedał zaopatrzenie ich wyprawie. Miał bladą cerę i jasnoblond, prawie białe włosy. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wiatru, preda widziała jednak, że przesunął spojrzeniem bladoniebieskich oczu wzdłuż szeregu czółen, najpierw na zachód, a potem na wschód.

– Mam odrobinę talentu – pochwalił się, przekrzykując wichurę.

Bivatt milczała. Kupiec z pewnością potrafił rachować. Można to było nazwać talentem, ale jako oficer letheryjskiej armii potrafiła bez jego pomocy ocenić, ile osób mieściło się w każdej z ogromnych łodzi. Sto, z marginesem błędu wynoszącym dwadzieścia.

– Predo?

– Słucham?

Kupiec skinął bezradnie dłonią.

– Te czółna. – Wskazał ręką w jedną, a potem w drugą stronę. – Muszą być...

Zabrakło mu słów.

Ale i tak go zrozumiała.

Całe szeregi czółen wyciągniętych na niegościnny brzeg. Drene, najbliższe miasto w królestwie leżało trzy tygodnie drogi na południowy zachód stąd. Na południu ciągnęły się ziemie Awl’danu i trasy wędrówek plemion z ich ogromnymi stadami były bardzo dobrze znane. W końcu Letheryjczycy właśnie podbijali te okolice. Nie dotarły do nich żadne meldunki o pojawieniu się obcych.

Przed dwoma, trzema laty do brzegu przybiła tu wielka flota. Przybysze wyszli na brzeg, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i zapewne ruszyli w głąb lądu.

Powinny być jakieś znaki, pogłoski, jakieś echa wśród plemion Awli. Powinniśmy coś o tym usłyszeć.

Ale tak się nie stało. Nieznani intruzi po prostu... zniknęli.

To niemożliwe. Jak mogło do tego dojść?

Ponownie przesunęła wzrokiem wzdłuż szeregów łodzi, jakby miała nadzieję, że odkryje jakiś szczegół o fundamentalnym znaczeniu, który uspokoi jej tłukące serce i zdejmie z kończyn przeszywający chłodem ciężar.

– Predo...

Tak jest. Po stu na czółno. A tu widzimy... po cztery, pięć w szeregu... ile? Cztery, może pięć tysięcy?

Niemal tak daleko, jak okiem sięgnąć na wschód i na zachód, północny brzeg pokrywała gęsta masa wojennych czółen z szarego drewna. Wyciągnięto je tu na ląd i porzucono. Leżały na plaży jak zwalony las.

– Z górą pół miliona – odezwał się kupiec. – Według mojej oceny. Predo, gdzie oni wszyscy się podziali, na Zbłąkanego?

Skrzywiła się.

– Kopnij to swoje gniazdo magów, Leturze Anict. Niech zarobią na swe wygórowane wynagrodzenie. Król musi poznać prawdę. Każdy szczegół. Wszystko.

– Już się robi – odparł mężczyzna.

Ona uczyni to samo z ekipą akolitów cedy. Dublowanie się było w tym przypadku konieczne. Gdyby nie obecność wybranych uczniów Kuru Qana, nigdy by się nie dowiedziała wszystkiego, co Letur Anict zataił w ostatecznym raporcie, nie zdołałaby wydobyć prawdy z szeregu półprawd i pełnych kłamstw. Na tym polegał uporczywy problem z prywatnymi kontrahentami. Wszyscy kierowali się własnym interesem, a dla kreatur, takich jak Letur Anict, nowy faktor Drene, lojalność wobec korony zawsze miała drugorzędne znaczenie.

Bivatt rozejrzała się w poszukiwaniu drogi zejścia na plażę. Chciała lepiej się przyjrzeć tym czółnom, zwłaszcza że wyglądało na to, iż fragmenty ich dziobów zdemontowano. To wydawało się dziwne, ale z taką tajemnicą jakoś sobie poradzi. Pomoże jej ona zapomnieć o całej reszcie.

Z górą pół miliona.

Zbłąkany błogosław, kto przybył pomiędzy nas?

 

Awl’dan, po podboju Letheru przez Edur

 

Wilki się zjawiły, a potem odeszły. W miejscach, gdzie wywlekły trupy z gęstego kłębowiska na wzgórzu, na którym nieznani żołnierze stoczyli swą ostatnią walkę, ślady ich żerowania były wyraźnie widoczne. Ten szczegół przyciągnął uwagę samotnego jeźdźca, który prowadził konia pośród nieruchomych ciał. To było... niespotykane. Rzecz jasna, wilki o brązowym futrze zamieszkujące tę równinę nie gardziły padliną, podobnie jak wszystkie drapieżniki w Awl’danie, ale od dawna już znały ludzi i powinny były uciec, gdy tylko poczuły ich kwaśną woń, nawet jeśli mieszała się ona z zapachem krwi. Co więc zwabiło je na to milczące pole bitwy?

Samotny jeździec o twarzy zasłoniętej maską z karmazynowej łuski ściągnął wodze u podstawy niskiego wzgórza. Jego wierzchowiec konał, targały nim drgawki. Nim słońce zajdzie, mężczyzna będzie musiał iść na piechotę. Gdy o świcie rozbijał obóz, skubiące kępę trawy na skraju parowu zwierzę ukąsiła żmija rogata. Jad działał powoli, lecz nieubłaganie. Nie mogły go zneutralizować żadne zioła ani lekarstwa, jakie wędrowiec miał ze sobą. Strata była bolesna, ale nie katastrofalna. Nigdzie mu się nie śpieszyło.

W górze krążyły kruki, ale żaden z nich nie chciał wylądować. To nie jego przybycie je spłoszyło. Wręcz przeciwnie, widok kołujących nad wzgórzami ptaków przyciągnął go w to miejsce. Krakały rzadko, a ich głosy brzmiały dziwnie cicho, nawet żałośnie.

Dreńskie legiony zabrały własnych poległych, zostawiając tylko swe ofiary, by karmiły trawę równin. Na pociemniałej po śmierci skórze było jeszcze widać błyszczące ślady porannego szronu, ale wszystkie zaczęły już topnieć. Wyglądało to tak, jakby z nieruchomych twarzy, otwartych oczu i śmiertelnych ran zabitych żołnierzy spływały łzy.

Stanął w strzemionach i rozejrzał się po horyzoncie, wypatrując swych dwóch towarzyszy. Straszliwe stworzenia nie wróciły jeszcze z łowów. Zastanawiał się, czy nie znalazły gdzieś na zachodzie nowego, atrakcyjniejszego tropu. Letheryjskich żołnierzy, którzy wracali do Drene, triumfujący i syci. Jeśli tak, dzisiejszy dzień będzie dniem rzezi. Nie chodziło tu jednak o żądzę zemsty. Podobne sentymenty były obce jego towarzyszom. Sprawili wrażenie, że zabijają dla przyjemności. Zemsta jako powód zagłady Letheryjczyków istniała wyłącznie w jego umyśle. To była ważna różnica.

Ale przyjemnie było o tym pomyśleć.

Ofiary, ci żołnierze w szaro-czarnych mundurach, byli tu jednak obcy. Zabrano im broń i zbroje, a także chorągwie jako trofea. Mimo to ich obecność w Awl’danie – w samym sercu ojczyzny jeźdźca – budziła niepokój.

Letheryjskich najeźdźców znał. Niezliczone legiony z ich dziwacznymi nazwami i zaciekłą rywalizacją, a także nieustraszoną konnicę z Niebieskiej Róży. Znał też nadal wolne królestwa i terytoria graniczące z Awl’danem: ich rywali, D’rhasilhani, Kerynów, królestwo Bolkando i państwo Saphinand. Przed laty paktował albo krzyżował miecze ze wszystkimi z nich i nikt tam nie przypominał tych żołnierzy.

Mieli jasną cerę a włosy koloru słomy albo rdzy. Oczy niebieskie bądź szare. I... tak wiele kobiet.

Zatrzymał spojrzenie na jednej z żołnierek leżącej pod szczytem wzgórza. Zmasakrowane przez czary ciało stopiło się ze zbroją, na której nadal było widać znaki.

Zsiadł z konia i wszedł na wzgórze, omijając leżące ciała. Mokasyny ślizgały mu się po krwawym błocie. Po chwili przykucnął nad trupem kobiety.

Na poczernianej kolczudze z brązu wymalowano dwie wilcze głowy.

Jeden wilk był biały i jednooki, drugi srebrno-czarny. Nigdy dotąd nie widział takiego herbu.

To rzeczywiście byli obcy.

Cudzoziemcy. Tutaj, w kraju jego narodzin.

Wykrzywił skrytą pod maską twarz. Nie było go zbyt długo. Czy teraz to on stał się obcym? Ziemię pod jego stopami wypełnił miarowy łoskot kroków. Jego towarzysze wracali.

A więc nie było zemsty.

No cóż, przyjdzie jeszcze na nią czas.

Rankiem obudziło go żałobne wycie wilków. To ich zew zwabił go w to miejsce, jakby szukały świadka, jakby rzeczywiście go tu wezwały. Nie widział ich jednak od tej chwili. Nawet jednego.

Niemniej nie ulegało wątpliwości, że rankiem wilki tu ucztowały. Wyciągały ciała ze stosu.

Schodząc w dół, z każdą chwilą zwalniał kroku, aż wreszcie zatrzymał się, wciągnął powietrze w płuca i wstrzymał oddech. Przyjrzał się uważniej otaczającym go ze wszystkich stron ciałom.

Wilki ucztowały... ale nie tak, jak zwykły to robić... nie w ten sposób.

Rozdarte klatki piersiowe, sterczące żebra... pożarły serca. Nic więcej. Tylko serca.

Tętent był coraz bliższy, słychać było świst przeszywających trawę szponów. Kruki zakrzyknęły głośno i rozpierzchły się na wszystkie strony.

 


< 23 >