Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 04>|>

Recenzje (1)

 


Wszystkie drogi prowadzą do... Nikąd?

 

okladka

Są książki, o których właściwie niewiele można napisać. Można je polecić lub nie, ale rozpisywać się? Cóż, są rzeczy, które po prostu trzeba przeczytać i już. Dlaczego, no właśnie, tu mam problem.

Powieść, o której myślę, na pewno nie jest przeznaczona dla miłośników literatury miłej, rozrywkowej, no, takiej mniamuśnej. Jest dołująca. Bardzo dołująca. Czytelnik nie uświadczy tu rozrywki, nawet w szerokim tego słowa znaczeniu. Zero dowcipu, zero szalonych zwrotów akcji, zero sensacji. Jest tylko człowiek dążący, hm, właściwie donikąd. Pozbawiony perspektyw, a jednocześnie na przekór wszystkiemu prący do przodu, ku celowi, jaki sobie wyznaczył. Tym celem jest życie. Tam, gdzie życia praktycznie już nie ma.

Cormac McCarthy stworzył obraz postapokaliptyczny. Obraz Ziemi, która w chwili zagłady musiała przypominać tak dobrze znany nam dziś świat. Jakiż to kataklizm? Tego nie wiemy. Autor oszczędził nam jednak scen dantejskich, jakie musiały się rozgrywać tuż po katastrofie, a których scenariusz właściwie znamy z niezliczonych książek i jeszcze liczniejszych filmów.

Wiemy, że na skutek bliżej nieokreślonej apokalipsy Ziemia stała się wyschniętym, wypalonym światem, w którym życia właściwie nie uświadczysz. Jedynymi jego oznakami są nieliczni ludzie, niebędący wcale ludźmi dla ludzi. Stwierdzenie, że człowiek człowiekowi wilkiem, nabiera tu bardzo realnego wymiaru. Co gorsza, nie ma w tej historii ani cienia nadziei na jakieś odrodzenie, jakie zazwyczaj w powieściach postapokaliptycznych się pojawia. Nowe, jakoś zorganizowane społeczności, próby odtwarzania struktur społecznych, jakiejś choćby najprymitywniejszej gospodarki nie mają tu miejsca. Są tylko ludzie wędrujący z miejsca na miejsce, samotnie lub w grupach, nietworzący niczego, niebudujący, korzystający z resztek po cywilizacji globalnej. Jak zresztą można tworzyć coś na ziemi, która nic nie rodzi, gdzie lasy to suche kikuty drzew, a pola pokryte są spopielałą roślinnością? Gdzie dawniej śpiewał ptak, a teraz nawet mysz nie piśnie. Gdzie wszystko, oprócz etykietek na znalezionych konserwach, jest szare. Gdzie nie ma nic. Tylko ludzie, ruiny i popioły.

Ludzi jest zresztą niewielu. Kanibale lub ci lepsi moralnie, szperający po rozszabrowanych hipermarketach, co jeszcze ludziny nie kosztowali. Dlaczego jeszcze nie? Może byli za słabi – w końcu zabić człowieka to nie byle co – a może nie mogli, bo – jak bohater „ Drogi”– mieli coś, co ich przed tym powstrzymywało. Cel.

Celem bohatera powieści McCarthy’ego jest znalezienie miejsca na ziemi dla siebie i syna, a właściwie dla tego drugiego, gdyż ojciec zdaje sobie sprawę z tego, że sam długo nie pociągnie. Motorem jego działania jest dziecko, jego przetrwanie. Zupełnie irracjonalnie, bo czy na nieludzkiej ziemi życie jest tak naprawdę możliwe? Mnie osobiście wydaje się, że nie. Mimo happy endu, co do którego mam wątpliwości, czy na pewno jest to zakończenie typu: „Żyli długo i szczęśliwie”? Wątpię.

Bo nie o to chyba chodzi w tej książce. Rzecz w tym, żeby dążyć do celu i żeby ten cel był dobry, nie musi być realny, ale zwyczajnie dobry. Żeby w tym dążeniu nie ukrzywdzić nikogo, albo przynajmniej się starać. Żeby móc powiedzieć: „zrobiłem wszystko, co w mojej mocy”. Żeby mieć kogoś, dla kogo warto się poświecić. Żeby zamknąć oczy z czystym sumieniem.

Jak wspomniałam na początku, „Droga” Cormaca McCarthy’ego nie jest lekturą miłą, fajną, rozrywkową. To książka ciężka, z tych pozostawiających nas z bólem głowy i wieloma pytaniami, na które trudno znaleźć odpowiedzi, ale warto ją przeczytać. Jestem o tym przekonana.

 

Dorota Pacyńska

 

Cormac McCarthy

Droga

Tłum. Robert Sudół

Wydawnictwo Literackie, 2008

Stron: 267

Cena: 29,90

 


O profesjonalnym wykonaniu

 

okladka

Z wczesnego dzieciństwa pamiętam serial opowiadający o przygodach Arsene’a Lupin, włamywacza-dżentelmena. Jako że owo dzieciństwo było naprawdę wczesne, nie zapamiętałam niczego poza tytułem oraz refleksją, że rzeczony Arsene był inteligentny, niepokonany, a poza tym uwielbiał to, co robi. Wszystko to jak ulał pasuje do bohatera powieści Scotta Lyncha „Kłamstwa Locke’a Lamory”.

Miły ów dżentelmen nie zawraca sobie głowy niewielkimi defraudacjami ani prymitywnymi kradzieżami. Nie, on i jego towarzysze są artystami w swoim fachu. Nie interesują ich niewielkie sumy. Locke Lamora i szajka Niecnych Dżentelmenów pragną czegoś więcej. Potrafią opracować przekręt doskonały, którego skala będzie tak wielka, iż okradziony przez nich bogacz w obawie przed skandalem oraz utratą wpływów wolał będzie zachować fakt bycia obrabowanym w tajemnicy. I tak też się dzieje. Panowie z uśmiechem na ustach finalizują akcję za akcją, w ich skrytce rośnie coraz większy stos złota, a oni zastanawiają się, co dalej.

Niestety, dalej nie jest już tak różowo. Locke Lamora i jego koledzy są włamywaczami z ludzką twarzą, poprzestają na okradaniu i nie plamią sobie rąk mokrą robotą, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Niestety, ich przeciwnik podobnych skrupułów nie ma. Swoje cele realizuje równie profesjonalnie i inteligentnie jak Niecni Dżentelmeni, z tą jednakże różnicą, że wydaje mu się obojętne, ile przy tym osób uśmierci. Ba, sprawia nawet wrażenie człowieka, który lubi mordować. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta i równie stara jak ludzkość.

Układając konspekt książki o przygodach bandy złodziei, łatwo jest wpaść w pułapkę. Jeśli autorem nie jest pisarz obdarzony przez matkę naturę talentem, jego opowieść łatwo może przerodzić się w zapis działalności szajki portowych oprychów, popijających w tawernie i urzynających przechodniom mieszki. Spłodzić opowieść tego rodzaju jest prosto... i zazwyczaj nie prezentuje się ona zbyt zachęcająco.

Lecz kiedy twórca ma wyobraźnię, z opowieści o nielegalnym nabywaniu wszelakich dóbr można wyczarować cudo. Jeśli zaś akcję osadzi się w kompletnym, dopracowanym do ostatniego szczegółu świecie, będzie jeszcze lepiej. I tak właśnie się stało. Niby jest to typowy świat fantastycznych historii: świątynie nieznanych bogów, ruiny pozostawione przez upadłą rasę, magowie, dekadencki przepych dworów możnych, tajne służby i niezwykłe zwierzęta. Podobnym opisem można zamordować najlepszą książkę, więc kontynuować go nie będę. Dość będzie, jeśli powiem, że magowie są inni niż zwykle, rozgrywanie krwawych igrzysk godnych rzymskich cezarów ma swój ukryty cel, a tajemnicze ruiny nie służą wyłącznie do ozdoby ani do podkreślenia atmosfery grozy, ale do czegoś się przydają.

„Kłamstwa Locke’a Lamory” można interpretować na wiele sposobów. Dla jednych będzie to książka przygodowa o wartkiej akcji, dla innych historia o mozolnej drodze na szczyt w złodziejskiej hierarchii. Dla mnie jednak jest to piękna opowieść o lojalności, przyjaźni i miłości. Nie męsko-damskiej, lecz tej, która powstaje i umacnia się, gdy ludzie żyją wiele lat pod jednym dachem, mają wspólne sprawy i świadomość, że na całym świecie mają tylko siebie.

 

Hanna Fronczak

 

Scott Lynch

Kłamstwa Locke’a Lamory

Tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła

MAG, 2007

Stron: 537

Cena: 35,00

 


Klasyka powieści angelologicznej

 

okladka

Nie jest łatwym zadaniem napisać recenzję z książki, którą się lubi. A ja bardzo lubię opowieści o aniołach Mai Lidii Kossakowskiej. Więc gdy do rąk trafiło mi drugie wydanie powieści „Siewca Wiatru”, ucieszyłam się, bo to dobra książka, ale też zmartwiłam, że będę się w niej doszukiwać niedoskonałości. Niestety, poległam całkowicie – po przeczytaniu „Siewcy” drugi raz po kilkuletniej przerwie, muszę szczerze przyznać – wciąż mi się podoba.

Powieść zaczyna się od trzęsienia ziemi, czyli opowiadania „Beznogi Tancerz”. Poznajemy w nim Daimona Freya, Anioła Miecza, jednego z najlepszych wojowników Armii Boga, w czasach gdy Ziemia, jaką znamy, była dopiero kształtowana i konstruowana według boskich planów przez zastępy aniołów. Na placu budowy pojawia się jednak Cień. Walka o nowotworzoną Ziemię powoduje, że Daimon wdziera się do Pałacu Pana i zabiera Klucz, za pomocą którego zamyka Cień w bezdennej czeluści poza czasem i wymiarami. Niestety, wyczyn ten ściąga na niego gniew demiurga Jaldabaota. Konflikt zaś kosztuje Daimona jego dotychczasowe życie.

Opowiadanie to jest jednak tylko wstępem do właściwej rozgrywki między aniołami i obrońcami Królestwa a Cieniem, który jest coraz bliższy ponownego ataku na Królestwo. W nieokreślonych, ale bliższych współczesności czasach, archaniołowie rządzący Królestwem borykają się z serią dziwnych wypadków, zarówno w niebiosach jak i poza ich granicami. Niepokoje są coraz częstsze w domenie aniołów, a opanowanie sytuacji wymaga posunięcia się do ścisłej współpracy z Lucyferem i Piekłem. I zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Pan nie odszedł, zostawiając swoich wiernych poddanych niepewnych i zagubionych. Aniołowie muszą radzić sobie sami ze wszystkim, od bieżącej administracji Królestwem, przez rozwiązywanie konfliktów politycznych, po obronę swego świata przed nadciągającym Cieniem. Może jednak jest w tym wszystkim jakiś większy boski zamysł?

Czytelnicy, którzy zdążyli zapoznać się z tomem opowiadań „Obrońcy Królestwa”, znają już zarówno styl autorki, jak i protagonistów powieści. Jeżeli jest to jednak wasz pierwszy kontakt z angelologiczną fantastyką Mai Lidii Kossakowskiej, wiedzcie, że autorka ta wprowadziła opowieści o aniołach na salony polskiej fantastyki. Jej sukcesowi zawdzięczamy dzisiaj pojawianie się odtwórców zainspirowanych możliwościami kreacji wyrazistego i bogatego świata w niebiosach. Przez niezliczone spotkania autorskie Maja Kossakowska opowiadała nam o aniołach i demonach oraz o źródłach, z których można zaczerpnąć wiedzy na ich temat. Świat „Siewcy Wiatru” został zbudowany na solidnych podwalinach i na pewno pobudzi ciekawość osób dążących do pogłębiania swej wiedzy. Rozbudza również wyobraźnię, podsuwając jej fantastyczne wizje i obrazy anielskiego świata. Z całą pewnością silną stroną powieści są postaci. Anioły są tu ukazane jak ludzie – targają nimi uczucia, namiętności, wątpliwości oraz niepewność własnego losu po odejściu Pana. Przeżywają kryzysy wiary, klęski i sukcesy. Można się też z nimi łatwo identyfikować, mimo ich niebiańskiego rodowodu, gdyż zupełnie jak ludzie klną, żartują i nie są ani do końca dobre, ani też szczególnie złe. Tymczasem autorka stawia przed nimi trudne zadania, przez co akcja powieści toczy się wartko aż do nieuniknionej konfrontacji obrońców Królestwa z Cieniem. Kto zwycięży, kto polegnie, czyj duch wytrwa, a czyj zostanie złamany – tego dowiecie się z kart powieści.

Czytelnicy, którzy już wcześniej sięgnęli po „Siewcę Wiatru”, nie zauważą zapewne w drugim wydaniu istotnych zmian, chyba że pokuszą się o porównanie obu wydań strona po stronie. Osobom, które już czytały powieść, mogę potwierdzić, że bardzo przyjemny jest powrót do tej książki. Czytelnikom, którzy nie znają jeszcze opowieści o aniołach, mogę rzec, że późniejsza twórczość Mai Lidii Kossakowskiej nie ma praktycznie nic wspólnego z angelologią. Stąd też z czystym sumieniem polecam lekturę „Siewcy Wiatru”. Ci, którzy poznali autorkę z innej strony – wymieńmy chociażby „Zakon Krańca Świata” – będą mogli sami się przekonać, jak bardzo różne są jej kolejne powieści. Ci zaś, którzy jeszcze w ogóle nie mieli okazji zetknąć się z pisarstwem Mai Lidii Kossakowskiej, poznają magię książki, która wciąga aż do ostatniej strony.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Maja Lidia Kossakowska

Siewca Wiatru

Fabryka Słów, 2007

Stron: 651

Cena: 29,99

 


Europa nie dla chłopa

 

okladka

Tak się złożyło, że Bozia nie obdarzyła mnie nadzwyczajnym temperamentem politycznym – ostre debaty na temat wyższości prawicy nad lewicą i vice versa jakoś mnie nie ruszają. Nie, przepraszam: są interesujące, ale tylko do pewnego momentu. Na wybory chodzę z musu, zasadniczo po to, żeby wybrać mniejsze zło. Political fiction? Tu sprawa ma się nieco lepiej, ale pod warunkiem, że nie zejdzie w stronę nachalnego agitpropu. A ponieważ granica między dobrym smakiem a zwykłą propagandą jest cienka, autorom dość często zdarza się popaść w tony bliskie wiecom wyborczym. Cóż, jednym udaje się bardziej, innym mniej – w tym przypadku nie wyszło wcale.

Oto Berlin: niegdyś jedno z najbardziej rozwiniętych miast Europy, obecnie jedynie cień dawnej świetności. Władzę w Europie przejął politycznie poprawny reżim feministek, narzucający ludziom pseudohumanistyczne prawa, mające „zrównać” szanse, w rzeczywistości sprowadzające się do dyskryminacji białych i heteroseksualnych. Po miastach swawolą bandy emigrantów z Trzeciego Świata, które są przez władze nie tylko akceptowane, ale także – o zgrozo! – wspierane wysokimi świadczeniami socjalnymi. W takim właśnie otoczeniu wegetuje Hubert Jugenmann: niegdyś zasłużony dla społeczeństwa pilot, obecnie traktowany jest jak wyrzutek. Jak się jednak okazuje, jest on częścią zuchwałego i niebezpiecznego PLANU.

Miała to być cięta satyra na polityczną poprawność. Chyba.

Piszę „chyba”, bo chociaż „Requiem dla Europy” przeczytałem sumiennie od początku do końca, to mimo najszczerszych chęci wciąż nie mogę dostrzec żadnej koncepcji. Mam wrażenie, jakby autor miał garść rozmaitych pomysłów, ale nie bardzo wiedział, jak posklejać je w logiczną całość. Mamy więc kobietę, która z penisów „męskich szowinistów” tworzy portret zmarłej córki, nowy rodzaj narkotyku, aplikowany przez odbyt, tabuny ścigających bohatera feministek, żądnych krwi Arabów, Stowarzyszenie Hiszpańskich Kochanków, konsylium lekarek do złudzenia przypominające te z „Seksmisji” i wiele innych. Sztafaż bogaty – ale cóż z tego, skoro nie wnosi nic do opowieści. Jugenmann wałęsa się bez sensu po świecie, ciągle wpadając w kłopoty, a kiedy wreszcie coś zaczyna się układać, wątek nagle się rwie. I tak w kółko, aż do samego końca, który również urywa się w połowie, zostawiając zdezorientowanego czytelnika z pytaniem: „Ale o co chodzi?” Do tego wciąż mam wrażenie, jakby autor nie mógł się zdecydować, w jakiej konwencji pisze – elementy czysto komiczne przeplatają się z pompatycznymi tyradami bohatera tudzież refleksjami na temat zmierzchu cywilizacji.

Parafrazując klasyka: w tym szaleństwie brak metody. Jak zresztą coraz częściej w książkach superNOWEJ.

 

Marcin Kamiński

 

Paweł Kempczyński

Requiem dla Europy

superNOWA, 2007

Stron: 402

Cena: 31,00

 


< 04 >