Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (2)

 


O kosmologii i wierze

 

okladka okladka okladka

Istnieje kilka teorii powstania wszechświata. A to drobna usterka w strukturze wymiarów, a to Big Bang, a to boska kreacja. Ci, którym wynurzenia naukowców i kapłanów wydają się niewystarczające, tworzą własne modele kosmologiczne. Dzięki Urszuli LeGuin dowiedzieliśmy się o Segoyu, który wydźwignął ziemię z praoceanu, Tolkien i jego Eru stworzyli naszą planetę z pieśni. A Philip Pullman, autor trylogii „Mroczne materie”, odpowiedzialnością za powstanie naszego świata obarczył Pył.

Cząstki Pyłu trudno zdefiniować, różnie określają go przedstawiciele światów równoległych, po których wędruje Lyra, główna bohaterka trylogii. W naszym świecie utożsamiany jest z podstawowym budulcem kosmosu, ciemną materią. W uniwersum, z którego pochodzi Lyra, postrzegany jest jako materialna emanacja grzechu pierworodnego, wreszcie na Ziemi zamieszkiwanej przez rozumne słonie na kołach określany jest jako emanacja niezbędnej do życia, powszechnej miłości.

Prezentowane światy odróżnia nie tylko podejście do kwestii Pyłu. Istotne znaczenie ma w nich religia i jej wpływ na ludzkie życie. Pośród wielu możliwych światów autor „Mrocznych materii” stworzył świat bez Boga, dopuszczający jednak istnienie aniołów – istot potężnych, niekiedy zawistnych, przywiązanych do władzy. Lecz i one ulegają zmęczeniu, tak jak zdziecinniały, słaby Autorytet, w imię którego toczy się walka o panowanie nad światem. Zmagania potęg nie pozostają bez wpływu na skupienie Pyłu – czymkolwiek on jest. Jeśli o mnie chodzi, najbardziej przekonuje mnie interpretacja tej tajemniczej substancji jako świadomego inicjatora wszelkiego życia.

Powołując do życia świat pozbawiony Boga, Philip Pullman musiał liczyć się z tym, że natychmiast zostanie zaszufladkowany jako członek „ligi antykościelnej”, zwolennik mrocznych kultów lub szatana we własnej osobie. Gdyby dysponował mniejszym talentem albo niedostatecznym wyczuciem, mógłby ściągnąć na siebie gromy jako ten, który podważa kościelną doktrynę dla samego podważania, nie oferując nic w zamian.

Lecz podobne zarzuty, nawet jeśli zostały wysnute, nie mają racji bytu. Bo Pullman proponuje jednak coś w zamian. Skłania do refleksji, do porównań ewolucji świata Lyry, uniwersum bez Boga, z Ziemią, na której żyjemy, gdzie zaprzeczanie istnienia Najwyższego automatycznie stawia wyznawcę takich teorii po określonej stronie granicy oddzielającej dobro od zła. Autor udowodnił, że może istnieć interpretacja, w której nieistnienie Stwórcy da się rozpatrywać na chłodno, bez zagłębiania się w kwestie etyczne i moralne.

Trylogia należy do literatury, którą na swój użytek określam mianem wielowarstwowej. Niezależnie od tego, jaki poziom umysłowy i jaki zasób wiedzy ma czytelnik, każdy znajdzie coś dla siebie. Dla dziecka historia Lyry i Willa będzie barwną przygodą, dla dorosłego – śledzeniem przebiegu alternatywnego biegu historii, erudyta ucieszy się z możliwości odczytywania nawiązań do znanych dzieł literackich.

Nie wiem, jakie odczucia będzie miał czytelnik sztywno przywiązany do kanonów naszej wiary... Mogę chyba mieć nadzieję, że jednak, mimo wszystko, w głębi swej duszy odnajdzie w sobie coś z czystego, cieszącego się każdą nowością dziecka.

Dziecka podobnego do tych, jakimi autor uczynił parę głównych bohaterów. Owszem: zawziętego, pamiętającego urazy, nie zawsze podążającego prostą ścieżką. Umiejącego jednak oprzeć się największej pokusie, jaką daje świeżo zrodzone uczucie.

Lub też świeżo zrodzone zwątpienie w model świata, w jaki do tej pory bezkrytycznie wierzyło.

 

Hanna Fronczak

 

Philip Pullman

Mroczne materie: Złoty kompas, Magiczny nóż, Bursztynowa luneta

Tłum. Danuta Górska, Ewa Wojtczak

Albatros, 2007

Stron: 446, 351, 524

Cena: 64,00 za trzy tomy

 


W pogoni za Lewiatanem

 

okladka okladka

Zacznijmy od najważniejszego: powieść „Galeony Wojny” Jacka Komudy to nie jest fantastyka. Kiedy już o tym zostaliście poinformowani, mogę spokojnie przejść do części dalszej recenzji, która – czego nie ukrywam – będzie pozytywna.

Polska popularna proza marynistyczno-historyczna praktycznie nie istnieje. Poza trylogią o korsarzu Janie Martenie autorstwa Janusza Meissnera nie potrafię sobie przypomnieć innych powieści opiewających morskie zmagania naszych przodków. Tak już widać musi być. Nie jesteśmy morskim narodem i nie potrafimy wykorzystywać szans związanych z szerokim dostępem do słonej wody. No cóż, smutne, ale jakże prawdziwe. Na pocieszenie można powiedzieć jedynie to, że prawie nigdy w naszej historii nie myśleliśmy o rozwijaniu potencjału morskiego i wykorzystywaniu szans, jakie niesie ze sobą. No właśnie – prawie nigdy. Jednak kiedyś, dawno, dawno temu był sobie król który miał sen. Sen o Rzeczypospolitej jako morskiej potędze, o flocie pod biało-czerwoną banderą potrafiącą zabezpieczyć nasze interesy na Bałtyku, a nawet dużo dalej. Tak przynajmniej mogłaby się zaczynać jakaś bajka, bo rzeczywistość nie była aż tak różowa. Ale rozważania nad problemami zostawmy historykom, dla nas bowiem ważne jest to, że w roku pańskim 1627, dnia 28 listopada, na wodach Zatoki Gdańskiej, niedaleko Oksywia rozegrała się największa w naszej historii bitwa morska, zwana Bitwą pod Oliwą. O tym zaś, jak do niej doszło oraz o historii Arendta Dickmanna, admirała polskiej floty, opowiedział nam na kartach swej dwutomowej powieści Jacek Komuda.

Gdańsk zawsze był bogatym miastem. Liczne przywileje, zarówno te oficjalne, jak i te nigdy niespisane, zapewniały mu prawo do obsługi całego morskiego handlu Rzeczypospolitej. Jak uczy ekonomia – monopole są najlepszymi interesami – tak więc gród nad Motławą stanowił finansową potęgę. Ale tylko finansową. Brak armii z prawdziwego zdarzenia, brak floty wojennej, brak wspólnej polityki morskiej, a w zamian za to wiele lokalnych konfliktów między najbogatszymi mieszczanami to mieszanka, która nie zapewnia stabilności w czasach dziejowych zawieruch. A taką niewątpliwie była wojna polsko-szwedzka ciągnąca się od lat. Siła Gdańska to handel – cóż jednak z nim będzie, kiedy flota szwedzka rozpoczęła morską blokadę miasta? Dzielni kapitanowie statków i okrętów mogą spróbować przebić się przez, nie do końca szczelne, kordony, jednak prowadzenie normalnej wymiany handlowej w takich okolicznościach jest bardzo utrudnione. Nieszczęścia, według przysłowia, chodzą zwykle parami. Tak jest i w tym przypadku. Oprócz zagrożenia ludzkiego, klasycznego, w postaci szwedzkich galeonów, na pobliskich wodach czai się też coś ponadnaturalnego. Okropny stwór morski Lewiatan atakuje statki i w bestialski sposób morduje całe załogi. A następnie znika w odmętach, pozostawiając nienaruszony ładunek i budzące grozę zapisy w dziennikach pokładowych. Nic więc dziwnego, że na marynarzy i oficerów floty padł blady strach. Coraz trudniej skompletować załogi, coraz mniej statków odbija od portowego nadbrzeża, coraz mniej brzęczącej monety wpada do kiesy gdańskich bogaczy.

Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Arendt Dickmann, niegdyś znany kapitan, dziś zubożały kupiec ma inne problemy na głowie. Jego ukochana żona od lat pogrąża się w chorobie. Na nic zdają się starania sowicie opłacanych medyków i znachorów. Nikt nie potrafi wybudzić Elżbiety Dickmann z letargu. Jedynym skutkiem poszukiwania lekarstwa są kolejne licytacje części majątku i następne pożyczki zaciągane na poczet opłacania nieskutecznych kuracji. I to właśnie konieczność spłacenia długów spowoduje, że przyszły admirał będzie zmuszony powrócić na wodę i rzucić się w pogoń za mitycznym Lewiatanem. A wraz z nim przez wzburzone wody Bałtyku, przez nadmorskie osady i miasteczka, przez bitwy oraz potyczki ruszymy i my.

Mamy w Gdyni ulicę Arendta Dickmanna, mamy Rondo Bitwy pod Oliwą, mamy nawet 6 Oliwski Ośrodek Radioelektroniczny Marynarki Wojennej im. Admirała Arendta Dickmanna, można by więc pomyśleć, że pamięć o tym kapitanie żyje i ma się dobrze w świadomości społecznej. Ze wstydem jednak muszę przyznać, że poza ogólnikową informacją o tym, że był on głównodowodzącym naszej floty w Bitwie pod Oliwą, nie wiedziałem nic więcej. I pewnie bym się nie dowiedział, gdyby nie Jacek Komuda i jego powieść. Ale nie jest to jedyny pozytyw płynący z lektury. Jest ich tam zdecydowanie więcej. Mamy w tym utworze wciągającą intrygę, mamy akcję pędzącą do przodu i nie pozwalającą na zbyt długie przerwy w lekturze, mamy wspaniałą panoramę siedemnastowiecznego Gdańska i sporych kawałków wybrzeża. Do zalet zaliczam także niezwykle barwne i niepozbawione ludzkich cech postaci. Ze świecą szukać można na kartach tej powieści papierowych i płaskich bohaterów, prawie każdy ma za sobą jakąś tragedię czy tajemnicę. Pozwala to wciągnąć się w lekturę i przywiązać do głównych aktorów występujących w tym thrillerze historycznym – tak bowiem wypada sklasyfikować „Galeony Wojny”.

Dla ludzi z okolic Kaszub i interesujących się lokalnymi dziejami czy wierzeniami, wielką atrakcją będzie odnajdywanie na kartach powieści coraz to nowych nawiązań i odwołań do kaszubskich legend i historii. Autor dobrze orientuje się w tych zagadnieniach i ze swobodą oraz rozmachem rysuje świat od Gdańska do Łeby. Zapoznamy się więc nie tylko z miejskimi bogaczami, ale spotkamy też kaszubskich piratów czy marynarzy z całego świata, którzy wprowadzą nas w świat siedemnastowiecznego Pomorza. Świat barwny, zróżnicowany i wart poznania.

Wypadałoby zapewne napisać też kilka słów o negatywnych stronach tej powieści, jednak trudno mi takie wyszukać. Może wynika to z tego, że książka zaspokoiła w pewnym stopniu mój głód na polską powieść marynistyczną, że wbiła się dokładnie w moje militarystyczne gusta, że pokazała szerzej wierzenia i historię moich rodzinnych stron. I zrobiła to w sposób nowoczesny, który powinien trafić do czytelników w różnym wieku. Jeśli by jednak szukać rzeczy, które nie przypadły mi do gustu, są nimi ilustracje. Oprawa graficzna stron, na których znajdujemy nienachalnie umieszczone elementy takielunku, pomaga stworzyć klimat i nie przeszkadzają w lekturze. Nie można tego jednak powiedzieć o ilustracjach głównych, które zdają się być bardziej karykaturami niż poważnymi pracami. Jest to jednak jedyny minus jaki mogę zawrzeć w tej recenzji.

Tradycyjnie, na koniec, pozostaje odpowiedzieć na pytanie – czy czytać? Odpowiedź może być tylko jedna. Czytać! Zwłaszcza jeśli jesteście miłośnikami prozy awanturniczej, militarnej, historycznej i marynistycznej.

 

Jacek Falejczyk

 

Jacek Komuda

Galeony wojny. Tom 1 i 2

Fabryka Słów, 2008

Stron: 400, 296

Cena: 29,99 za każdy tom

 


Przeszłość ma zapach bzu

 

okladka

„Straż nocna” to taki „Powrót do przeszłości”, tyle że w Świecie Dysku. A w świecie płynącym przez kosmiczną pustkę na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia, nic nie jest tak proste i banalne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. A na pewno nie wtedy, kiedy dotyczy sir Samuela Vimesa, świeżo pasowanego diuka Ankh szykującego się do debiutu w najtrudniejszej roli na świecie – obojętnie, płaskim czy okrągłym – roli ojca. W piękny majowy dzień dla niektórych ze strażników miejskich Ankh-Morpork będący rocznicą niezwykle istotnych wydarzeń, Sam Vimes jak zwykle ściga psychopatycznego złoczyńcę. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że dzięki temu pościgowi nadepnie na ogon demonowi przeszłości, która okaże się zupełnie inna niż zapamiętał.

I tak Vimes, stojąc z boku, z wyżyn swego bogatego doświadczenia, spojrzy jeszcze raz na samego siebie, na młodego Sama u początków jego kariery w straży. Będzie musiał nauczyć młodzika mnóstwa rzeczy, dla niego już teraz zupełnie oczywistych. Elementarza dobrego gliniarza. W dodatku właśnie wtedy, kiedy w mieście szykuje się przewrót, a budowanie barykad nie sprzyja głębokiej filozoficznej refleksji nad moralnością zawodową. Tej nieco schizofrenicznej sytuacji w żadnym stopniu nie ułatwia Vimesowi świadomość, że jeśli w jakikolwiek sposób zmieni bieg znanych sobie doskonale wydarzeń, może nieodwracalnie stracić własną przyszłość, żonę i wciąż jeszcze nienarodzone dziecko.

Chwyt konstrukcyjny z podróżą w czasie (znowu spotkamy zakłopotanych zawirowaniami temporalnymi Mnichów Historii, w tym niezrównanego sprzątacza Lu-Tze) może się wydawać pójściem na łatwiznę. Stwarza jednak niezwykłą możliwość ukazania młodszych wcieleń znanych czytelnikom od dawna postaci: Nobby’ego, Colona, Rega Shoe, także Vetinariego w jego czasach studenckich i wielu innych. A przede wszystkim samego Vimesa, takiego, jakim jeszcze go nie widzieliśmy. Naiwnego, nienaznaczonego jeszcze piętnem rozczarowania ludźmi i światem, wolnego od nałogów. Sam nie może się nadziwić, że naprawdę kiedyś taki był, ale trudno nie wierzyć własnym oczom.

Mroczna pokusa pomajstrowania przy historii i odwrócenia kolei losów Republiki Ulicy Kopalni Melasy to ciężka próba dla człowieka, który całe lata spędził na zastanawianiu się, czy coś mogło wtedy potoczyć się inaczej. Który liczne bezsenne noce strawił na analizowaniu najdrobniejszych szczegółów wydarzeń niemożliwych do zapomnienia.  Niełatwy dylemat dla kogoś, kto, jak Vimes, nie umie po prostu przedłożyć własnego dobra nad przestrzeganie pewnych zasad, bo ewentualna cena za ten pozornie najłatwiejszy wybór, utrata szacunku dla samego siebie, byłaby zdecydowanie zbyt wysoka. Bo osobiste to nie to samo, co ważne. Gdyby kiedykolwiek był inny, straż zawsze wyglądałaby tak, jak wtedy, kiedy sam zaczynał służbę, czyli nienajlepiej. Byłaby bandą kretynów z dzwonkami, uważnie pilnujących, by unikać rewirów, gdzie słowa „Wszystko jest w porządku” nie przystają do rzeczywistości. Innego nie pokochałaby niezależna lady Sybil Ramkin.

Z drugiej strony, zawsze dotąd ryzykował tylko własnym życiem. Nigdy stawką nie było życie jego dziecka i związek z kobietą, która uratowała go, gdy był już na krawędzi upodlenia i po latach przywróciła mu nieoczekiwanie wiarę w sens życia. Wybór nie jest oczywisty, co czyni „Straż nocną” najpoważniejszą i jedną z najlepszych dotychczas opublikowanych powieści Pratchetta.

Czy Vimes powróci do swojej teraźniejszości, by złożyć wiązankę bzu obok jajka na twardo, którego znaczenie znają tylko nieliczni? Zachęcam, byście sami się przekonali. Niewątpliwie warto.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Terry Pratchett

Straż nocna

Tłum. Piotr W. Cholewa

Prószyński i S-ka, 2008

Stron: 335

Cena: 29,90

 


Prawdziwe piekło

 

okladka

Nie bardzo wiem, od czego zacząć, więc może spróbuję od faktów. Otóż, recenzowana tu książka jest piątym tomem tak zwanych „Kronik wampirów” autorstwa Anne Rice, bestsellerowego cyklu zapoczątkowanego słynnym „Wywiadem z wampirem” w roku 1976, a zakończonego ostatecznie (?) w roku 2003, tomem numer 10, pt. „Krwawy Kantyk”.

Jesteśmy więc w samym środku serii. W tej najlepszej części. Już wystarczająco daleko, abyśmy zdążyli mocno zżyć się z bohaterami, a jednocześnie na tyle blisko, by wciąż czuć powiew świeżości tak charakterystyczny dla części pierwszej, prawda? Prawda? No, prawda czy nie?

Otóż – w sumie nie wiadomo, jako że ten tom wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Zżycie z bohaterami średnio się nam przyda, ponieważ wampiry z poprzednich części (poza Lestatem) pojawiają się jedynie epizodycznie, a i powiew świeżości trudno ocenić, bo książka w sumie nie jest o wampirach. Nie zrozumcie mnie źle – są tu wampiry, jest picie krwi (i to nawet trzy razy), ale wątek przewodni dotyczy czegoś zupełnie innego.

Zanim jednak przejdę do opisywania o czym właściwie opowiada „Memnoch Diabeł”, ustalmy, na czym stoimy. Nie czytałem wszystkich tytułów z tego cyklu, jedynie cztery, więc nie czuję się uprawniony, by nazwać właśnie ten najgorszym z nich wszystkich. Jednakże – z tych, które dane mi było czytać, „Memnoch...” podobał mi się zdecydowanie najmniej. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że te pozostałe były naprawdę, naprawdę, naprawdę kiepskie.

O co zaś chodzi w książce? Ponownie jak w przypadku „Królowej Potępionych” fabuła (Diabeł prosi Lestata, by ten został jego pomocnikiem) jest tu jedynie pretekstem do pokazania czegoś innego – tym razem Anne Rice postanowiła uraczyć nas swoją wizją chrześcijaństwa, Boga oraz części wydarzeń biblijnych – z głównym naciskiem na stworzenie świata, człowieka i ludzkiej duszy. Autorka, niestety, nie poraża w swoich przemyśleniach oryginalnością ani konsekwencją. Wiele aspektów chrześcijaństwa zwyczajnie pomija, a jej wersje nieba i piekła są strasznie stereotypowe, co w połączeniu z typowym dla autorki stylem pisania daje niezamierzony komiczny efekt (piekło to taki klub dla ekstrawertyków). Mam szczerą nadzieję, że jeżeli kiedyś, po śmierci, trafię do któregoś z tych miejsc, to nie będą wyglądać podobnie do tego, jak przedstawiła je pani Rice.

Mało oryginalne pomysły to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Trudno mi – może inni, lepsi, recenzenci by to potrafili – tu, w liczącej kilka tysięcy znaków recenzji, oddać poziom nudy, jaki prezentuje opisywana książka. Przedstawię więc suche fakty: na dwadzieścia sześć rozdziałów, które liczy, coś dzieje się w dwóch, góra trzech.

W pozostałych bohaterowie mówią.

Mówienie to składa się albo na rozmawianie (najczęściej w konfiguracji Lestat plus jego aktualny rozmówca – poza jednym dialogiem, w którym uczestniczą aż cztery osoby!) albo na opowieści. Te ostatnie zajmują około 200 z 450 stron książki, i to właśnie je najlepiej zapamiętacie, bo choć są umiarkowanie interesujące, to przynajmniej mają sens. Cała reszta „akcji” sensu ma już znacznie mniej, a dialogi nie-opowieści nie mają go wcale. Wielokrotnie podczas czytania „Memnocha...”dochodziło do tego, że nie rozumiałem, skąd coś się wzięło, zaś sytuacje, w których nie miałem pojęcia co – i dlaczego właśnie to? – mówią bohaterowie, zdarzały się na co drugiej stronie.

Jako przykład podam coś, co nazwać można Obłokiem Miłości. Obłok ten otacza wampira Lestata i sprawia, że Lestat kocha wszystkich, a wszyscy kochają Lestata. Kocha swoich przyjaciół wampiry – i wampiry w zamian kochają jego (nawet te, które go nienawidzą). Kocha swoje ofiary (także – może nawet przede wszystkim – te, które ćwiartuje po śmierci, a ich szczątki rozrzuca po śmietnikach w całym mieście) – a ofiary odwzajemniają tę miłość i wracają zza grobu, by mu o tym opowiedzieć. Kocha telewizyjną ewangelistkę, z którą rozmawiał zaledwie kwadrans – a ona kocha jego, czego oczywiście nie waha się wykrzyczeć na głos przy pierwszej okazji – i nie jest istotne, że wcześniej rozmawiali zaledwie kwadrans, i że Lestat zabił i rozkawałkował jej ojca, po czym rozrzucił jego szczątki po śmietnikach w całym mieście.

Jeżeli uważacie powyższe za przesadę, to muszę Was rozczarować – wszechogarniająca miłość Lestata do świata i vice versa to tak zwany pikuś przy niektórych dialogach z tej książki albo reakcjach Lestata na Niebo czy – zwłaszcza – Piekło. Nawet przyjmując poprawkę na to, że Piekło to coś, co musi robić wrażenie na każdym (w końcu to Piekło), to jednak wydaje mi się, że taki kilkusetletni wampir – zresztą dzięki krwi starożytnych jeden z najsilniejszych na świecie – powinien wykazać się nieco większą odpornością psychiczną niż statystyczna nastoletnia pannica. A tymczasem ilość wzruszeń i okrzyków „Nie zniosę tego!” na stronę kwadratową zdecydowanie przekracza tu ustawową normę, często docierając do granic absurdu. Dodajcie do tego niekończące się opisy strojów, krajobrazów, pomieszczeń, zmierzwionych włosów, szelmowskich uśmiechów, przysypanych śniegiem ulic i tysiąca-innych-rzeczy-całkowicie-bez-znaczenia, a otrzymacie mniej więcej treść tej książki – to właśnie wypełnia lwią jej część.

Nie jestem w stanie polecić „Memnocha Diabła” nikomu poza tymi najbardziej uzależnionymi od „Kronik wampirów” – a im głównie jako wstrząsową terapię odwykową. Ta książka nadaje się moim zdaniem co najwyżej do „Zakużonej Planety” – jest niedorzeczna, słabo napisana i co najgorsze – straszliwie nudna. Zupełnie nie spełnia podstawowego założenia literatury popularnej – nie zapewnia rozrywki. Także jako traktat filozoficzno-religijny jest do bani, bo prezentuje niewiele nowych idei (może ze trzy rzeczy, wliczając nowe imię dla Lucyfera – Memnoch), czy choćby tych starych w jakimś nowym sosie. Słowem – czytanie jej to strata czasu.

Zostaliście ostrzeżeni.

 

Wojciech Misiurka

 

Anne Rice

Memnoch Diabeł

Tłum. Robert Lipski

REBIS, 2007

Stron: 456

Cena: 33,90

 


< 05 >