Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 21>|>

Wypychacz zwierząt (fragment)

 

O KSIĄŻCE
okladka

Spokojnie, to tylko fikcja... Czyżby?

A więc wierzysz w to, co widzisz... Strzeż się! Bo znane i bezpieczne bywa podstępne. Zbłądzić możesz, podążając jedną z dróg, gdy wiele innych w zasięgu wzroku. Przyszłość jawi się milionem możliwości, ale to teraźniejszość Cię zaskoczy. Przesuń kamień, a runie imperium.

A więc ufasz rozumowi... Najwyraźniej pracownię wypychacza zwierząt odwiedzić musisz, na pokład U-boota wsiąść, przeżyć pocałunek Loisetty, przetrwać syberyjską zamieć, posłuchać pożegnalnego bluesa albo specjałów kuchni Wschodu skosztować.

Zaprasza autor „Księgi Jesiennych Demonów”. Oto kolejna – pełna niesamowitości, wyrazistych bohaterów i mrocznej tajemnicy – antologia jego opowiadań. A liczba ich...13.

 

(Fabryka Słów)

 

Specjały kuchni Wschodu

 

Rafał spóźnił się pół dnia, wszedł do gabinetu Wojtka o drugiej i od progu powiedział:

– Zapraszam cię na obiad do dobrej knajpy.

Wojtek przestał stukać ołówkiem o zęby i wytrzeszczył oczy. To, co zrobił przed chwilą jego wspólnik, przypominało sytuację, w której wszedłby tu arcybiskup i powiedział: chodźmy na go-go. Rafał nie jadał na mieście absolutnie nigdy, a jeżeli już, to w Makdonaldzie. Lata młodości spędzone na zmywaku w dziesiątkach restauracji za granicą sprawiły, że brzydził się wszystkiego, czego osobiście nie upichcił. Najchętniej odżywiałby się jakimiś pakowanymi w laboratorium racjami kosmicznymi z tubki. W Makdonaldzie jego zdaniem było przynajmniej sterylnie.

– Gdzie się podziały te wszystkie: „Ja wiem, jak to przyrządzają”? Albo: „Otruć, to się mogę sam”, czy „Nikt nie będzie mi pluł do zupy”? Dzięki. Tym razem to ja nie mam apetytu.

– Powiedziałem, że zapraszam. Co znaczy, że mam specjalne powody. Co tu będziesz robił? Siedział i obserwował telefon? Czekał na cud?

– Będę siedział i rozkoszował się nieobecnością Hrabiego – odpowiedział Wojtek ponuro. – I tak nic nie przełknę.

– Obiad, który zamierzam ci postawić, przełkniesz na pewno.

W samochodzie oczywiście rozmawiali o swoim trzecim wspólniku, jak dwóch wrzodowców najchętniej opisujących sobie kolejne objawy. Albo opowiadali pełne bezsilnej nienawiści dowcipy o prawnikach, co na jedno wychodziło. Kiedy rozkręcali firmę, obaj dysponowali odrobiną gotówki i niemal nadprzyrodzonym talentem do interesów. Rozumieli się w pół słowa i potrafili przejechać przez pół Azji, żeby za grosze kupić coś, co potem sprzedali w Londynie za tysiąc funtów. A potem okazało się, że o ile obaj są wirtuozami handlu i pośrednictwa, to w obliczu gąszczu przepisów, meandrów księgowości, tabelek i papierków okazują się bezradni jak nowonarodzone pieski. W tej sytuacji postanowili dokooptować młodego zdolnego prawnika, którego obaj znali, a który wydawał się sympatyczny. Pomysł wydawał się genialny. Hrabia będzie siedział w biurze, a oni w tym czasie będą sprzedawać Turkom czeskie szkło, Francuzom polską strusinę, a Tajom bursztyn. Skończyło się inaczej.

Po trzech latach Hrabia, zwany tak z powodu snobizmu i kretyńskiego sygnetu na chudym palcu, co nieco kontrastowało ze swojskim nazwiskiem „Kapucha”, wyrolował ich obu tak dokładnie, że praktycznie siedzieli u niego w kieszeni. To on im mówił, co mają robić, i zgarniał wszystkie zyski. Co gorsza, nie istniał żaden sposób, żeby się go pozbyć. W wyniku kilku sztuczek z przepisami i księgowością, Hrabia miał na wspólników takie haki, że każdy urząd w Polsce z zachwytem skazałby ich na ciężkie galery i kazał wyrzucić klucz od kajdan.

Obracany w nieskończoność temat szybko się wyczerpał i w samochodzie zapanowała ponura cisza. Wojtek, patrząc na zalaną wiosennym słońcem ulicę, wspominał dawne szczęśliwe czasy, kiedy zarabiali na siebie i prowadzili dzikie interesy w stylu średniowiecznych kupców. Handlowali, podróżowali, bawili się oraz bogacili. Wtedy życie było przygodą, teraz stało się ponurym, szarym koszmarem.

– Gdzie ty mnie wleczesz na ten obiad? – zapytał w końcu Wojtek. – Tu nie ma żadnej knajpy.

– Jest, tylko bez szyldu – oświadczył Rafał. – Spoko. Lubisz chińską kuchnię?

– Ty i chińska kuchnia? To już nie wierzysz, że tam podają koty i gołębie?

– Przekonałem się. To nie jest jakaś tam restauracyjka z europejskimi podróbami ani brudna bazarowa buda. To autentyczna chińska kuchnia. Przyrządzą ci wszystko.

– Znaczy co? Pijawki w cukrze? Stuletnie jaja?

– Zobaczysz.

Rafał zaparkował pod starą, niczym nie wyróżniającą się kamienicą. Przeszli przez bure podwórko-studnię, gdzie między oknami suszyły się jakieś szmaty.

A potem weszli do piwnicy.

– Wygląda tu faktycznie jak w Pekinie – powiedział sceptycznie Wojtek, krocząc po zaplutej, popękanej cementowej podłodze. – O co chodzi?

– Moment. – Rafał zastukał do drzwi. Żelaznych, z odsuwanym judaszem jak w więzieniu.

Weszli do krętego pomieszczenia, oświetlonego przytłumionym światłem czerwono-złotych lamp obwieszonych frędzlami. Gołe ściany ozdobione gdzieniegdzie kiczowatymi obrazkami malowanymi na jedwabiu. Akwarium z pływającymi leniwie karpiami. Betonowa podłoga, po której poniewierały się niedopałki i ogryzione kości. Proste drewniane stoły osłonięte parawanami. W powietrzu unosił się ciężki zapach przypraw, sosu sojowego. Pod ścianą przy maleńkim stoliku siedział nieprawdopodobnie stary i pomarszczony Chińczyk w czarnym kaftanie i niewielkiej czapeczce, który patrzył na nich badawczo przez oczy wąziutkie jak strzelnice bunkra.

Wojtek poczuł się jakoś niepewnie. Za zasłoną z paciorków widać było kuchnię. Wielkie woki, nad którymi buchały różowe płomienie podpalonego spirytusu i kłęby pary. Wokół garnków i długiego stołu uwijali się najwyraźniej autentyczni Chińczycy. Słychać było rytmiczne uderzenia tasaka i brzękliwą muzykę z magnetofonu. Wszystko to przypominało raczej palarnię opium z czasów Powstania Bokserów niż restaurację. Jednak siedzieli tu jacyś klienci. Kilku Azjatów w ciemnych garniturach obsiadło z pałeczkami w ręku okrągły stół z obrotową tacą, parę innych osób kryło się przy stolikach za parawanami.

Kelnerka wyglądała niczym wyjęta z filmu z Jackie Chanem, nosiła czerwony, haftowany w smoki kaftan, ale jakimś cudem rozumiała po polsku. Rafał, ten sam, który tak brzydził się nawet najdroższych restauracji, że w hotelu Hilton własnoręcznie przyrządzał sobie kanapki, tu rozsiadł się wygodnie, konferował z przygiętą w półukłonie Chinką stojącą z dłońmi złożonymi powyżej kolan i w ogóle zachowywał się jak u siebie w domu. Na początek zamówił piwo.

Nawet piwo mieli tu chińskie. Tsin-Tao.

– Przeszedłeś przemianę osobowości? – zapytał Wojtek. Przyjaciel wydobył nagle telefon komórkowy i przez chwilę wpatrywał się w ekran.

– Szlag. Przepraszam. Zaraz wracam.

Kiedy wrócił, Wojtek siedział z głupkowatym uśmieszkiem i oczami pełnymi zdumienia, z nadgryzioną krewetkową prażynką w dłoni.

– Słuchaj! – zaczął szeptem. – Kiedy wyszedłeś, tamten facet, to jest ten z telewizji... Nie gap się! Kelnerka przyszła po zamówienia. No i koleś powiada do niej, że chce swoją żonę z grzybami mun. A jego kumpel powiada, że chce serce byłego prezesa w sosie ostrygowym, masz pojęcie? Pomyślałem, że robią sobie jaja. Ale goście przy tamtym stoliku, to są jacyś politycy. Poznaję mordy co najmniej dwóch. Jeden chciał, rozumiesz, posła Cimciaka na słodko-kwaśno, a ten drugi ministra finansów na chrupko. To jest jakieś porąbane! O co chodzi? Tu jest ukryta kamera?

Rafał pochylił się w stronę Wojtka i zachichotał.

– Na tym właśnie polega bajer. U Chińców wszystko jest mistyczne. Równowaga. Yin i jang, nie? Więc to jest taki rodzaj chińskiej terapii. Możesz symbolicznie pożreć swoje problemy. Coś cię gnębi, zjadasz to i zaczynasz sobie dawać radę, rozumiesz? Te krzaczki tam na ścianie oznaczają: „Przyrządzimy wszystko!” Wszystko, rozumiesz? Recesję, posła albo teściową. To jest najmodniejsza knajpa w mieście. Człowieku! Tu jadają prawdziwe szychy!

To jak? Zjadamy Hrabiego?

Wojtek roześmiał się.

– Czemu nie? Hrabiego Kapuchę z kapustą po pekińsku?

Ostatecznie zamówili Hrabiego po seczuańsku i żeberka Hrabiego w sosie czosnkowym. Wojtek poprosił jeszcze o przyprawy, bo twierdził, że bez dodatkowych sosów nie byłby w stanie drania przełknąć.

 


< 21 >